Punktualnie o 11 ponad pięciuset rowerzystów wystartowało na trasę maratonu w Danielkach.
Świeciło słoneczko, a na okolicznych drogach nie było ani śladu wilgoci. Jednym słowem – pełnia lata! Po dobrej nocy w pobliskim hotelu czułem się wypoczęty i gotowy do stawienia czoła tej kultowej w światku bikerów trasie. Nawet informacja o jakoby wielkich opadach, które miały spaść na okolicę 2 dni temu nie podkopała mojego morale.
Początek trasy wiódł 5-cio kilometrowym podjazdem po bruku co rozciągnęło stawkę i rozgrzało mięśnie. Tutaj ponoć oddzielają się mężczyźni od chłopców 😉 Nadal bylo sucho więc zacząłem już historię o wielkich opadach wkładać pomiędzy bajki. A jednak nie! Przede mną seria błota i kałuż, a jako, że jechaliśmy wąską leśną ścieżką automatycznie zrobił się korek. Podpórka nogą i chluuup po kostkę w błocku. Brrr… na dodatek zapach z sąsiądującej łąki dawał sporo do myślenia o składzie chemicznym wód, które właśnie obryzgiwały mnie ze wszystkich stron. Tymaczasem zaczęły się jakieś podjazdy lecz niestety błoto nie miało zamiaru ustąpić. Kilometr dalej byłem już całkowicie upaćkany i omijanie kałuż mijało się z sensem. Napęd zaczął głośno rzęzić, a jeden rzut oka wystarczył aby się utwierdzić w przekonaniu, że z wielkiej kupy błota niewiele wystaje mojego łańcucha. Jechaliśmy jednak dalej aż nagle z podjazdu zrobił się całkiem stromy zjazd. Ufff – myślę sobie – nareszcie trochę relaksu, szybkie leśne zjazdy to przecież moja specjalność. Niestety nadzieje spaliły na panewce gdyż okazało się, że peleton został skierowany w dół koryta górskiego potoku. Niesamowite! W takim terenie to jeszcze nie jeździłem. Szerokie na 1 metr koryto, koleiny z błota, po bokach same krzaki, mnóstwo bikerów czekających na swoją kolejkę do upadku na kamieniach kryjących się pod wodą oraz ja 🙂 Dobrze, że chociaż pogoda była niespodziewanie dobra. A miało lać.
Gdzieś w połowie trasy złapał mnie pierwszy kryzys. Regularnie popijałem wodę z glukozą i nawet po pierwszych 10-ciu kilometrach nadal sądziłem, że moje dwa żelki energetyczne dowiozę do Gdańska aby je spożytkować na najbliższym weekendowym rajdzie czarnym szlakiem do Wejherowa. Niestety nie udało się i połknąłem oba prawie jeden za drugim. Wystarczyło z zapasem do samego końca. Z bufetów nie korzystałem poza łykiem wody na jednym z nich lecz był to tylko pretekst do wytrzepania wielkiego kawału błota z lewego oka.
Zbliżając się chyba do 3/4 dystansu zobaczyłem na łące diablowóz, którym przyjechaliśmy na maraton 🙂 Kierowcy w pobliżu nie było więc domyśliłem się, że z powodu wcześniejszej kontuzji żebra wycofał się z trasy i podjechał autem aby robić nam gdzieś z zaskoczenia zdjęcia. Pokonując kolejny przecinający drogę strumyczek usłyszałem nagle coś w stylu „jak cię kopnę to pojedziesz szybciej!” – to oczywiście Diablo zaczajony z aparatem czule motywował swoich kolegów do większego wysiłku.
Wysiłek opłacił się gdyż wykręciłem największe swoje tętno (194) i dojechałem 125-ty w open (63 M2). Dla mnie to duży sukces, ale za 3 tygodnie w Krakowie będzie jeszcze lepiej 🙂 Końcowka maratonu prowadziła koszmarnym brukowym zjazdem. Już prawie nie miałem siły trzymać rąk na kierownicy tak mną rzucało, ale przynajmniej wyprzedziłem jakiegoś gościa który najwyraźniej hamował. Następnego doszedłem na asfalcie gdzie patrząc po moich kolegach 65 km/h nie było niczym nadzwyczajnym. Ostatni delikwent spotkał się ze mną na finiszu. Ledwo go doganiałem naciskając ostatkiem sił na pedały, rower przechylał się mocno na boki, a sam byłem zdezorientowany zmęczeniem oraz adrenaliną i jechałem właściwie automatycznie. Nagle widzę, że ten koleś hamuje! „po ptakach” – myślę sobie – „przegapiłem metę!” Jednak prędkość miałem tak dużą, że z impetem wyskoczyłem ze schodków które pojawiły się na drodze i dopiero wtedy ujrzałem matę z czujnikami oraz prawdziwą metą! Ten gość po prostu hamował przed skokiem! „jesteś mój” – widząc, że on nie ma szans na rozpędzenie się w tak krótkim czasie pierwszy przejeżdzam przez metę z charakterystycznym „biiip” systemu zliczającego czas. Nareszcie w domu 🙂
Wyprawę na maraton odbyłem w towarzystwie Tomka i Michała, oraz oczywiście naszego kierowcy Diabla. Następnego dnia po wyścigu postanowiliśmy kontynuować rozpoznawanie górskich okolic i wdrapaliśmy się na górę Żar. To prawie 10-cio km podjazd po asfalcie w towarzystwie wyprzedzających nas szosowców. Tuż przed szczytem skręciłem w bok i pojechałem kawalek polną drożką równolegle lecz wyżej od szosy. Wysokość ponad 1000 metrów, dookoła góry, doliny, a ja spokojnie jadę zboczem podziwiając te wszystkie cuda. Amorek podskakuje na kamieniach; wieje lekki wiaterek i świeci słońce. W takim spokoju dojeżdzam na szczyt, a tam zastaje mnie niesamowity widok na całą okolicę. Tuż obok gotowa do startu paralotnia, gdzieś na dole dwa małe lecące punkty: to samolot wyciągający właśnie szybowiec. Dużo ludzi siedzących na trawie i restauracja w centralnym punkcie szczytu. Odpoczęliśmy przez chwilę i chcąc się zrewanżować szosowcom za ciągłe wyprzedzanie w drodze pod górę zjechaliśmy na kręchę w doł! Równoległe do kolejki szynowej biegła mała polna dróżka na którą pierwszy wyrwał się Michał. Blat i ogień! Wspaniały zjazd!
Po solidnym obiadku w górskiej piwnicy wyruszyliśmy do Gdańska gdzie dotarliśmy o ile pamiętam przed 2 rano.
Tekst i zdjęcia: Scoot (rowery.gda.pl)
asfalt=brak
dystans=50
kondycja=wysoka
profil=wysoki
trud=max
szlak=niebieski
obszar=Danielki
typ=rowerowy
Dodaj komentarz