Pamiętam, że już od nocnej wyprawy na Wieżycę (w sierpniu), 5 miesięcy wcześniej myślałem o tym, aby „zaliczyć” Wieżycę zimą. Ideałem były dokonanie tego w Sylwestra, ale problemy z rowerem, przerwa w jeździe a także warunki pogodowe, jakie panowały pod sam koniec roku nie sprzyjały takim wyprawom.
14 stycznia 2006 r.. Jako punkt startowy wybrałem Otomin.
Odpowiednio wcześniej zamieściłem informacje o tej wyprawie na kilku forach (aż 3) jednak poza mną na miejscu startu pojawiła się tylko Elena (z Gdańska), ale zanim jeszcze przyjechała zrobiłem rundkę po okolicach jeziora, miejsca spotkania i spotkałem kilku narciarzy, jak się okazało sympatyków Bombelkowania 😉 – Pozdrawiam.
Warunki były wspaniałe, słoneczko, bezchmurne niebo, godzina 10:35… no i skromne minus 5 stopni Celsjusza.
Sam Otomin to jedna wielka ślizgawka, więc Elena bardzo ostrożnie robiła pierwsze metry, tym bardziej, że w SPD jeździ od niedawna, nic, więc dziwnego, że bała się wjechać na jezioro. A przecież poza skromnym upadkiem, nic nie groziło. Z jednej strony dało się zaobserwować łyżwiarzy, wędkarzy oraz narciarza, który jak twierdził przebył całe jezioro… przez środek. Z nas dwojga, pierwszy zaliczyłem upadek.
Trudno o inne miejsce, gdzie tak znakomicie da się odczuć grawitacje 😉 Kilka minut przed jedenastą nadal nikt inny się nie zjawił, więc ruszyliśmy drogą na Sulmin, na której było równie ślisko jak na jeziorze toteż samochody poruszały się tam tempem pieszego. Wykorzystałem to, aby zrobić zdjęcie wjazdu naszej skromnej grupki do wioski, jednak troszkę się naczekałem, bo w tym samym czasie Elena nie mogła odmówić sobie „przyjemności” zapoznania się z podłożem…
Upadki były na szczęście niegroźne, chociaż siniaki z tego, co wiem, są… Po krótszych oględzinach doszedłem do wniosku, że miała zdecydowanie za dużo powietrza w kołach… psss… psss… i już dało się jakoś jechać, chociaż nadal ostrożnie, bo ubite podłoże zwane śniegiem było mniej śliskie dopiero jak wjechaliśmy na czarny szlak i tak aż do zjazdu do kładki.
Ten odcinek, prawie nie uczęszczany, więc dało się zjechać. Samej kładki do przejezdnych zaliczyć jednak nie wypadało, zresztą i tak trzeba było zsiąść, aby popatrzeć… Po pokonaniu łąki przykrytej śniegiem i podjazdu o dziwo pokrytego piachem, zero śniegu na odcinku 20 metrów… aby znowu wjechać w jakieś zaspy, a za nimi oblodzona droga Łapina. Przy samym wjeździe do Łapina Elena znowu dała się pokonać sile grawitacji, zresztą i ja bym wywinął orła gdyby pies szczekający na nas stanął bardziej centralnie na mojej drodze. Kiedy koleżanka sprawdzała stan swoich kolejnych kości, udałem się nad jezioro, które przy brzegu było pokryte 10-centymetrową warstwą kryształków lodu.
Tak mnie to zafascynowało, wykonałem tyle próbnych zdjęć, że Asa już dawno się pozbierała i sama udała się czarnym szlakiem… a ze zdjęć i tak niewiele mi wyszło, bo co ciekawsze kadry były pod ostre światło. Nie pozostało mi nic innego, jak udać się w pościgu za Eleną, aby dogonić dopiero przy jeziorze Łapińskim. Wzdłuż jeziora jeszcze jakoś się jechało, jednak odcinek szlaku tuż za nim i tak aż do wjazdu na drogę do Czapelska wymagał już wysiłku. Podobne zresztą było na podjeździe do lasu. Po wdrapaniu się zrobiliśmy małą przerwę na powiadomienie rodziny, aby nie wysyłali jeszcze ekipy ratunkowej 😉 … poza tym wypadało coś zjeść, a także wypić to, co nie zamieniło się jeszcze w kryształki lodu. Leśna droga do mostku przed Marszewem pokryta śniegiem, jednak przejezdna… gorzej jak się za często zatrzymywało podziwiać zamarzająca rzeczkę, bo czasem ciężko było ruszyć.
Od Marszewa do Marszewskiej Góry było ekstremalnie ślisko, a przynajmniej tak sobie tłumaczę kolejne spotkanie bliskiego stopnia ze zmarzliną. Natomiast już po przekroczeniu szosy warunki jazdy były już całkiem inne, śnieg tylko lekko ubity, pewnie leśniczy nie lubi tu jeździć, więc można było poszaleć. Ach… nastało nieuniknione, od początku myślałem o tym jak będzie wyglądał odcinek szlaku przechodzący przez pola, do Huty Dolnej.
W zasadzie śniegu, nietkniętym od 2 tygodni (wtedy były ostatnie większe opady) dostrzegłem tylko ślady jakiejś zwierzyny leśnej oraz jednej, góra dwóch osób + sanki. Elena zdecydowała się przemaszerować, ja zaś walczyłem, walczyłem…. z wiatrakami, ale jakoś się udało bez zsiadania z roweru. Długo się przejezdną drogą nie nacieszyliśmy, bo zaraz za Hutą znowu trzeba było wjechać w las, a tam czekały na nas jeszcze większe zaspy.
Zanim wjechaliśmy do Majdan, minęliśmy się z kuligiem. O tak, zima to świetny czas na zabawy na świeżym powietrzu, ale 8 godzin to już podchodzi pod masochizm – pomyślałem…
Jako, że powoli zbliżał się zachód słońca, a my myliśmy w połowie odległości miedzy Otominem, a Wieżycą, kierowanie głosem rozsądku postanowiliśmy do Egiertowa pojechać szosą.
Droga ta na szczęście nawet latem jest prawie nie uczęszczana, więc jechało się prawie jak po szlaku, tyle, że nieco szybciej i mniej ślisko.
No tak, ale powoli zaczynało się robić zimno, wszak nadchodził wieczór. Powoli zacząłem tracić czucie w palcach u nóg, mimo to jakoś zmusiłem się, aby zatrzymać i zrobić zdjęcie wiosce Kamele… Słońce powoli się chowało za horyzontem, a tymczasem dojechaliśmy do Egiertowa, gdzie Elena postanowiła kupić coś płynnego do picia… pospieszałbym ją, gdyby nie fantastyczny grzejnik w środku sklepu – szkoda, że rowerów nie można było wnieść do środka, ale i na zewnątrz nie było strachu, że ktoś ukradnie, bo kto by w taką zimnice… Słońce wciąż zachodziło, jakby czekało, jakby chciało powiedzieć, że jeszcze nam chwile potowarzyszy. Rozgrzani ruszyliśmy szosą, na której no niestety trochę samochodów było, ale nie na tyle, abyśmy torowali im ruch. Oczywiście z włączonymi lampkami „przelecieliśmy” u podnóża Wieżycy.
Wcześniej, na podstawie tego, co doświadczaliśmy na niby małych podjazdach, Elena twierdziła na Wieżycę nie zdołam wjechać… ach, szkoda, że się założyliśmy. Nie mniej bez zatrzymywania się nie było szans – wydeptana przez pojedynczych spacerowiczów ścieżka miała około 30-40 cm szerokości i ciężko było się na niej utrzymać.
Nareszcie, cel osiągnięty, po jednej stronie już dawno świeci księżyc, a z drugiej strony zanikająca czerwień. Kilka zdjęć dla potomnych i już powoli trzeba było się staczać. Zjazd rozpoczęliśmy o godzinie 17, po drodze mijając najprawdopodobniej rodzinę wspinającą się na szczyt… sam już nie wiem, kto był bardziej zdziwiony, oni czy my?
Jakby na to nie spojrzeć, były to chyba pierwsze rowery na Wieżycy w tym roku, a piesi, po resztkach fajerwerków, widać, że byli tu dużo wcześniej.
Pociąg z Wieżycy odjechał o 17:27 – prawie punktualnie…
Zdjęcia i relacja: Flash
asfalt=normalnie
dystans=100
kondycja=normalna
profil=niski
trud=niski
m=Osowa
m=Sulmin
m=Łapino
m=Marszewo
m=Wieżyca
m=Egiertowo
szlak=czarny
obszar=Kaszuby
atrakcja=jezioro
typ=rowerowy