Maraton Golub-Dobrzyń okiem Oli :)

IMGP6713.JPG.phpScooty pisząc swoją relację, przez wrodzoną skromność nie wspomniał, że maraton nie zakończył się wraz z jego przybyciem na metę, ale że po nim przyjechało jeszcze parę osob, m.in. ja. 😛 Mówi się, że jaki początek, taki i ciąg dalszy. Pierwsza relacje z maratonu przyszło mi pisać z perspektywy jego końca, lata mijają, a perspektywa jakoś nie chce mi się zmienić. Ale porzućmy dygresje i wróćmy do Golubia-Dobrzynia.
W zasadzie nie miałam ochoty się ścigać, doskonale zdając sobie sprawę z moich braków kondycyjnych, ale kiedy okazało się, ze start dla kobiet jest darmowy, postanowiłam potraktować to jako miły wypad towarzysko  turystyczny.IMGP6714.JPG.php

Wyruszyliśmy z Gdanska o 7 rano w dwa auta  ja z Piotrkiem oraz Scooty z moim firmowym kolega Łukaszem. Z powodu lekkiego błądzenia na miejsce dojechaliśmy w ostatnim momencie, na pół godziny przed startem pobierając numery startowe oraz reklamowki z materiałami propagandowymi o G-D. Spotkaliśmy tu też kilku znajomych, m.in. Flasha i Robina. Chwile pozniej razem z innymi zawodnikami krążyliśmy wokół rynku, rozgrzewając się przed startem.

Ustawiłam się w swoim ulubionym sektorze (czyli na samym końcu) i punktualnie o 11:00 ruszyliśmy na rundę honorowa po miasteczku. Była to jedna z najwolniejszych rund honorowych w jakich bralam udzial, prowadzilo ja bowiem kilkunastu jeźdźców na koniach, poruszających się nieśpiesznym kłusem. Zestresowane konie tak gęsto nawoziły asfalt, ze zaczęły pojawiać się nowe teorie na temat sposobu oznakowania trasy maratonu 😉 Stres udzielił się chyba także niektórym bikerom, bo tuz przed ostrym startem cala ich grupa rzuciła się w krzaki.

W końcu na znak startu huknął strzał z hakownicy, konie przysiadły na zadach, a bikerzy wykorzystali błyskawicznie tą okazję i cały zasnuty prochowym dymem peleton runął naprzód. 😉 Zassana przez tłum, szybko osiągnełąm prędkość ponad 40 km/h, ale i tak ciągle wszyscy mnie wyprzedzali. Powoli zaczynam się przyzwyczajać  pomyślałam. Przede mną była dłuuuga prosta szutrowa droga, nad głową miałam szare niebo, a w twarz zimny wiatr. Pedałowałam, podziwiając hektary ornych pól wokół i żałując, ze nie założyłam jednak ochraniaczy na buty, wiatr przeciskał się bowiem przez ich siateczkę, mrożąc mi stopy. Przez dluższa chwilę w zasięgu wzroku mialam jeszcze kilku zawodnikow, ale potem i oni zniknęli. W końcu zostałam sam na sam z pewnym milym, ale strasznie gadatliwym staruszkiem, który zaproponowal, żebyśmy dalej jechali razem. W sumie czemu nie, zawsze to przyjemniej, jak jest do kogo gębe otworzyć na takiej 70 km wycieczce.

W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, ze słyszę tuż za plecami warkot silnika. Odwróciłam się i zobaczyłam karetkę, a za nią jeszcze jakiś samochód. Zjechałam nieco na bok, żeby kolumna mogła mnie swobodnie wyprzedzić, ale kierowcy wcale nie mieli zamiaru tego robić! Zdałam sobie spraw, że jest to kolumna zamykająca wyścig, i że będą nam towarzyszyli na całej trasie! Poczułam podziw dla poziomu bezpieczeństwa zapewnianego przez organizatorow, ale z drugiej strony lekkie zdenerwowanie jak pod taką presją mam zatrzymać się na siku albo zjedzenie batonika??? Po jakimś czasie jednak surrealizm całej sytuacji zaczął mnie bardzo bawić, szczególnie ze liczba wlekących się za nami aut wzrastala chwilami do 4 (karetka, terenówka, bus zbierający osoby kierujące ruchem na trasie i jeszcze jakieś auto).IMGP6725.JPG.php

Pierwsze 20 km trasy wiodło po bardzo przyjemnych, ubitych szutrowych drogach, wśród pól i lasów. Jechaliśmy dość szybko, mialam wrażenie ze jest wyłącznie płasko lub z górki. Staruszek był pełen optymizmu, twierdząc, że ze śpiewem, panienko, ze śpiewem zmieścimy się w czasie (metę zamykano o godz. 16:00). Trasa była bardzo dobrze oznakowana i zabezpieczona, tylu osob kierujących ruchem nie widziałam na żadnym maratonie! Zrobiliśmy krótki popas na pierwszym bufecie, w towarzystwie kierowców i pasażerow z kolumny za nami. Zainteresowanie jednego z nich wzbudził ustnik od mojego camelbacka. Co to jest, tlen???. Ruszyliśmy dalej. Trasa zrobiła się nieco bardziej urozmaicona, prowadząc nas wzniesieniami i doliną rzeki Drwęcy. Na drodze pojawilo się nieco piasku i nawet ze dwa podjazdy. Widoki były piękne, miało się poczucie ogromu otaczającej przestrzeni, szczególnie ze chwilami zza chmur wychodziło słońce, ubarwiając wszystko kolorami jesieni. Przejechaliśmy wzdłuż brzegów dwóch jezior, gdzie rzeźba terenu przypominala mi tu nieco nasze Kaszuby.

Na drugim bufecie nie towarzyszyła nam karetka, od kierowcow terenowki dowiedzieliśmy się, ze pojechali naprzód, bo na zjeździe wąwozem jeden z zawodnikow złamał sobie podobno obojczyk. Ostrzeżeni, ze zdwojoną ostrożnością wjeżdżaliśmy na ten odcinek trasy. Wąwóz sprawial strasznie ponure wrażenie, bo nie dość, ze niebo zakryły ciemne, nisko wiszące chmury, z których zaczął padać deszcz, to jeszcze gęsta kopuła bukowych liści skutecznie tłumiła resztki swiatła. Wpychałam właśnie rower na górską premię, ślizgając się na gliniastej, pokrytej koleinami drodze, kiedy usłyszałam dzwięk SMS-a. Nie chcialo mi się wyciągać telefonu, ale domyśliłam się, ze to Piotrek daje mi znać, ze właśnie wjechał na metę.

Coraz cześciej zaczęłam zerkać na zegarek oraz sprawdzać ilość przejechanych kilometrów. Co prawda staruszek dalej twierdził swoje, że ze spiewem itd., ale ja mialam coraz większe wątpliwości, wyraźnie spadła nam średnia, a i zmęczenie dawało się we znaki. Rozglądając się wokół, zaczęłam rozpoznawać znajome krajobrazy, część trasy powrotnej pokrywała się bowiem z jej początkiem. Na godzinę przed zamknięciem mety poczułam przypływ adrenaliny, nastał czas pościgać się… z czasem! Wycieczka wycieczką, ale trochę głupio byłoby nie zmieścić się w limicie czasu i formalnie nie zaliczyć maratonu. Wysunęłam się na prowadzenie i docisnęłam. Starszy pan wyraźnie zaczął zostawać z tyłu, wąziutkie oponki grzęzły mu w piasku i zaczęły łapać go skurcze. Wyrzuty sumienia nie pozwoliły mi go tak od razu zostawić  poczekałam chwilę i zaczęłam dopingować go do zwiększonego wysiłku. Coraz bardziej zostawał jednak z tylu. Pół godziny i 8 km przez zamknięciem mety ruszyłam w koncu samodzielnie naprzód, usprawiedliwiając się przed sobą, że przecież samego go nie zostawiam, tuż za nim jadą 3 samochody.

Zaczęło lać jak z cebra, cisnęłam ile sil w nogach odkrywając w sobie pokłady energii, o które się nie podejrzewałam. Nerwowo spoglądałam na zegarek, i czułam narastajaca panikę. Spokojnie, przecież na pewno zdążysz! mowiła ta racjonalna część umysłu. Aaaaaaaaaaaa!  mówiła ta druga cześć, i wtedy czułam, że opadam z sił.

Szosa! Już blisko! Zupełnie wykończona, przemoczona i przemarznięta przejechałam linie mety na 15 czy 10 min przed jej zamknięciem. Pojechałam na parking przebrać się w suche i ciepłe cywilne ciuchy, a potem całą ekipą poszliśmy na pieczonego prosiaka i bardzo smaczny, jak na maratonowe standardy, makaron z sosem. Potem już tylko do ciepłych aut (z wyjątkiem Flasha, który rowerem ruszył do Torunia) i do domu, gdzie byliśmy około 20:00.

Szłam spać obolała, ale z poczuciem satysfakcji i dobrze spełnionego obowiązku. Pesymistycznie patrząc na sprawę, dojechałam przedostatnia. Optymistycznie zajęłam 5 miejsce w swojej kategorii 😉 A ogólnie, to po prostu wzięłam udział w fantastyczniej imprezie, i przejechałam całkiem niezły kawał trasy, w, jak to określił Łukasz dzień, w który tak normalnie pewnie nie chciało by nam się w ogóle wychodzić na rower!

Ola Nowakowska

asfalt=brak

dystans=50

kondycja=wysoka

profil=wysoki

trud=max

szlak=niebieski

obszar=Golub

typ=rowerowy

This entry was posted in Maratony and tagged , . Bookmark the permalink. Follow any comments here with the RSS feed for this post. Post a comment or leave a trackback.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Your email address will never be published.


sześć × = 18