MTB Trophy 2008 na żywo

3

Dzień 1

Dzien 2

Dzien 0

Gorszych warunków i bardziej wyczerpującego maratonu jeszcze nie doświadczyłem. A to dopiero pierwszy dzień! Po starcie pogoda nawet sprzyjała, nie padało, jedynie gęsta mgła bardzo utrudniała pokonywanie szybkich zjazdów. Widoczność na 10-20 metrów wymagała częstego hamowania, omijania pojawiających 4się znikąd kamieni i innych przeszkód. Na szczęście nie padało. Problem jednak w tym, że cała okolica była regularnie nawadniana przez ostatni tydzień co doprowadziło do powstania niesamowitej ilości błota. Większość podjazdów nie dało się pokonać na rowerze, nogi grzęzły czasem do kostek w błotnistej mazi i ślizgały się na ukrytych pod nią ostrych kamieniach. Zjazdy chyba sami możecie sobie wybrazić… dość często wpadałem w lekką pod- lub nad-sterowność (zarzucało mi przód lub tył). Pomimo tego jest bardzo zadowolony z opon, które wybrałem i widzę, że nawet bardzo ciężkie błotnisto-kamienne zjazdy da się pokonać sprawnie na continentalach explorerach 2.1 Tak więc na zjazdach wyprzedzałem bardzo dużo osób które nawet schodziły z rowerów (aby się ześlizgiwać na butach). Niestety z podjazdami było znacznie gorzej, bo nieprzyzwyczajony do takich przewyższeń znacznie odstaję od reszty zawodników. Co gorsze prawie na początku, na jednym z szybkich zjazdów złapałem gumę przez co wyprzedziła mnie praktycznie cała stawka. Jedynie Qazi poczekał na mnie i dalej kontynuowaliśmy drogę już razem.5 Niestety na Wielkiej Czantorii, gdzie trochę wyprzedziłem Michała, pomyliłem zjazd i wypadłem z trasy maratonu. Zorientowałem się dopiero na dole. Zjazd był bardzo ciężki, wśród kamieni i spływającej z góry tą drogą wody! Dopiero na dole okazało się, że jestem sam i pomyliłem szlak. Musiałem więc udać się ponownie pod górę co też niezwłocznie uczyniłem. Niestety wybrałem szlak turystyczny, który również zgubiłem po kilkuset metrach. Była tak niesamowita mgła, że znaki na drzewach były widocznie jedynie z kilku metrów! Podchodziłem dalej, bez szlaku, ale szeroką i twardą drogą. Jeśli się rozdzielała to wybierałem bardziej strome podejście licząc, że doprowadzi mnie na szczyt. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy nagle ta duża (ok 5 metrów szerokości) droga skończyła się! Nie pozostało mi nic innego jak przedzierać się na azymut w nieznanym terenie, obierając sobie za marszrutę drogę ku górze. To był koszmar, gdyż podejście zrobiło się tak strome, że nie byłem w stanie prowadzić obok siebie roweru. Nogi grzęzły w bagnie i ślizgały się na kamieniach. Testowałem dziesiątki różnych chwytów: a to za siodełko, albo za ramę,  za kierownicę, mostek, rower na ramieniu itp. Ospale i powoli po chyba godzinie czy więcej doszedłem w miejsce, które można było określić szczytem… niestety było tak gęsto porośnięte drzewami, że nie byłem w stanie iść dalej aby powrócić na trasę maratonu. Poza tym nie wiedziałem w którym powinienem iść kierunku. Na dodatek drogę odcinał mi dość duży i górski potok… zrezygnowałem. Zacząłem schodzić na dół aby następnie skierować się szosą w stronę Wisły, a dalej Istebnej. Wyprosiłem organizatorów aby zamiast dyskwalifikacji przydzielili mi ostatnie miejsce…6

Maraton jest EKSTREMALNIE ciężki. Sporo ludzi się wycofuje. Nie mają frajdy z prowadzenia roweru w błocie. Sprzęt strasznie się niszczy… klocki hamulcowe znikają w ciągu jednego dnia! (moje zniknęły). Zjazdy są tak szybkie i grząskie, że aby jechać 30-40 km/h należy MOCNO zaciskać klamki. Rower i tak tańczy na boki, a ostre kamienie ostrzegają co się stanie gdy stracisz chociaż na chwilę koncentrację. Do tego ta mgła.. nie widać po prostu nic, a jechać trzeba i to czasem bardzo szybko. Podjazdy? O nich nie chcę nawet pisać…qazi poczekal na mnie i dalej jechalismy razem

To nie koniec. Po powrocie do bazy należy przygotować rower do kolejnego dnia. Wymiana klocków, czyszczenie, smarowanie, inne naprawy. Później czas na pranie wszystkich ciuchów bo są totalnie zabłocone, a przecież trudno abym kupował na 4 komplety butów po jednym na każdy dzień 🙂 Dzisiaj poczułem namiastkę tego, co przeżywają uczestnicy rajdów takich jak „Dakar”. Nie wystarczy wrócić do bazy, trzeba samemu wszystko wokół siebie zrobić, najeść się, wyspać i być gotowy do startu rankiem następnego dnia.

autor: scoot

Dzień drugi i ostatni.

Gdzieś na 20 km etapu drugiego, gdzie mieliśmy 1000 m przewyższenia i nadal brnęliśmy w błocie pod ostrą górę postanowiłem sobie, że rozpocznę tę relację od wyliczenia czego NIE BYŁO na MTB Trophy 2008, a co powinna być na każdych zawodach MTB

– zabezpieczenie trasy, praktycznie znikome. na bardzo ciężkich zjazdach gdzieś w górach, często po stronie słowackiej nie było nikogo z zabezpieczenia ani… zasięgu telefonii GSM. masakra. najbliższa karetka była 20-30 km dalej na bufetachwiekszosc podjazdow w tych warunkach zamieniala sie w podejscia

– izotoniki, batony i inne fajne rzeczy na bufetach – izotonika napiłem się na pierwszym bufecie, ale na drugim już go nie było. poczęstowano mnie rodzynkami i pomarańczami, i to miało wystarczyć na kolejne 1000 m. przewyższeń

– trasy możliwe do przejechania – tak na prawdę to mogłem jechać bez tylnej przerzutki. płaskich momentów nie było więc albo jechało się ostro pod górę (90% z buta) ale zjeżdżało się zjazdami, na których jeden błąd kosztował cię zdrowie i sprzęt.

– dobre oznaczenia – ludzie często się gubili, strzałki było rozmieszczone nieprecyzyjnie nie było taśm. przez to straciłem pierwszy etap (chociaż w większości winę ponosi zapewne mgła)

Parę słów odnośnie trasy drugiego etapu. Przede wszystkim to 90% podejść z buta, po błocie, kamieniach, korzeniach. Wiele osób sprowadzało rowery na zjazdach, ale ja do nich nie należałem, i stara klifowo-nalewkowa szkoła przyniosła efekty 🙂 żadnego zjazdu nie sprowadziłem i w dodatku wyprzedzałem ludzi. Same zjazdy były różnorodne: był fajny single-track zboczem, z dużą przepaścią po lewej stronie i niesamowitymi widokami, gdyby nie było mgły. Takie zjazdy wszyscy lubimy, jest bowiem trochę podobny do tego na klifach ale… na MTB Trophy cała ścieżka szerokości może 30 cm pokryta była błotem. Co więcej pod błotem co parę metrów czaił się spory kamień lub seria kamieni, a na deser oczekiwały ułożone pod kątem mokre korzenie. Jazda takim czymś sprowadzała się do dokładnej obserwacji drogi i odpowiedniej kontrze rowerem tuż po najechaniu na głaz bądź korzeń. Jeden błąd i leciało się w milutką beskidzką przepaść… Inne zjazdy były „prostsze” bo nie spadało się w przepaść, a leciało na ostre kamienie i gałęzie. Kamienie potrafiły wystawać z błota na 20-30 cm, często widziałem pionowe „słupki” o promieniu może 5 cm i wysokości 30 cm wystające z błota.

Wprowadzenie koła na takie coś przy dużej prędkości to pewny snake (tak jak miałem na 1 etapie). Jeśli jednak wpadniesz w poślizg i walniesz w taki słupek nogą, barkiem, kolanem czy policzkiem… było niewesoło. Hamulce oczywiście starte do końca bo w hamowanie przy 40-60 km/h w takim bagnie musi szybko się skończyć. Tyle o zjazdach. Podjazdy/podejścia były cholernie ostre (jeśli ktoś podchodził Gubałówkę wzdłuż kolejki to może sobie porównać). Wszystko w błocie, często do pół-kostki gdzie buty przy odrywaniu zasysają się.IMGP8080

Na dodatek sporo kamieni i korzeni w takiej ilości, że często nie dało przepchnąć się roweru! I tak przez przez 10 km non-stop… Zakończenie będzie optymistyczne: przez te dwa dni odkryłem nową definicję hardcoru i nic już nie będzie dla mnie ciężkie. Nawet jeśli będę słaby kondycyjnie na jakiejś trasie po TPK to pomyślę „a pamiętasz podejście pod Wielką Raczę?” i sił od razu przybędzie 🙂 Poza tym utwierdziłem się w przekonaniu, że nasza, trójmiejska szkoła zjazdowa jest jedną z najlepszych w Polsce. Może nie mamy gór, ale posiadamy WSPANIAŁE techniczne odcinki, na których ćwicząc możemy wytrzaskać połowę ludzi mieszkających w górach. Jeśli chodzi o technikę jazdy to czułem, że jestem przygotowany na tak cięzkie zawody jak MTB Trophy. Na drugi etap, określany jako masakryczny jechałem bez strachu wiedząc, że technicznie mogę go przejechać. Niestety zawiodła strona kondycyjna…

autor: scoot

Dzień 3  i 4 (autor: Michał z Gdańska, numer startowy 415)

Trzeciego dnia obudziłem się dość mocno obolały. Upadki i uderzenia z poprzednich dni właśnie zaczynały dawać znać o sobie. Butów nawet nie suszyłem, już mi się nie chciało. Trzeciego dnia czekał najdłuższy etap 80 km, a ja poprzedni krótszy jechałem/pchałem przeszło osiem godzin. Trochę się obawiałem czy podołam. Na szczęście nogi oprócz siniaków nie bolały. Wstaliśmy razem całym pokojem, w ubikacji szybko zrobił się istny Mordor także ewakuowałem się na dół na śniadanie. Muszę przyznać, że jedzenie w szkole było całkiem niezłe i w nieograniczonej ilości. Jak tylko się napchałem, poleciałem do pokoju przygotować izotonik do bukłaka, bidon odłożyłem, w błocie i tak się średnio z niego piło. Napchałem do kieszeni bluzy batony i żele, i poleciałem nasmarować rower. Wszystko działało średnio, środkowa tarcza z przodu przestała działać na 10 km pierwszego etapu, także sprawdziłem tylko czy poszczególne biegi wskakiwały i wymieniłem wkłady w v-kach. Na starcie stałem jak zwykle pod koniec w otoczeniu kolegów z BydziaPower. W końcu nastąpił start. Początek asfaltowy, potem pchanie po błocie. Tak naprawdę to gdyby nie tłok to można by podjechać pierwsze błotniste podjazdy. Ogólnie pogoda była znacznie lepsza niż w poprzednie dni. Prześwitywało zza chmur słoneczko i w końcu coś było widać i to z każdą minutą więcej. Jechało mi się dość dobrze, w końcu pojawiły się szutry i było zdecydowanie mniej błota.

Traciłem jak zwykle na zjazdach, niestety to nie jest moja najmocniejsza strona. Jeszcze na szutrówkach jakoś daję radę ale jak tylko pojawią się kamienie i korzenie to niestety tracę. Zjeżdżaliśmy z Javorowego do jakiejś miejscowości w której miał być bufet. Dałem radę utrzymać się na zjazdach za dość dużą grupą i na asfaltach odpoczywałem. Przed samym bufetem przecinaliśmy jakąś większą drogę tunelem dla pieszych i w końcu tankowanie. Na bufecie spotkałem sporo ludzi z którymi męczyłem się dzień wcześniej na trasie. Zamieniliśmy kilka słów, pojedliśmy, popiliśmy, i dalej na rumaka. No i tu zaczął się mój problem, odparzyłem sobie na 2 etapie dość mocno dupsko i chyba przestał działać sudokrem. Parzyło strasznie. No nic wsiadłem z grymasem i pognałem przed siebie. Uczepiłem się pewnej Dunki z dość charakterystycznym tatuażem na nodze. Przejechaliśmy praktycznie całą wiejsko-polną dojazdówke do lasu gdzie rozpoczął się podjazd na jakiś vyrch i na Ostry.

Trasa prowadząca na szczyt była dość szeroką szutrówką, bez błota, kałuż czy tym podobnych wynalazków, które tak mocno dawały się we znaki na dwóch pierwszych etapach. Niestety po jakiś 2 km musiałem zejść z roweru, dupa mnie paliła strasznie. Zacząłem kombinować z ustawieniem pampersa, z pozycja na siodle (tył-przód) aż w końcu udało się tak usiąść żeby nie bolało. Zobaczyłem pana z hiszpańską flagą na kasku i się do niego podczepiłem. Walcząc wspólnie z podjazdem dowiedziałem się, że Gilbert jest Francuzem ale na stałe mieszka w Allicante w Hiszpani. Przypomniało mi się, że koleżanka żony pracuje w Allicante w jakiejś instytucji UE, to nie omieszkałem o tym wspomnieć. Jakież było moje zdziwienie gdy okazało się, że on też pracuje dla UE no i oczywiście zna koleżankę. Uśmialiśmy się z tego faktu. Gilbert opowiedział mi jeszcze o Hiszpańskich górach i że Trophy to najcięższy wyścig który przetrwał, bo już kiedyś musiał się wycofać z IronMana. Oj dobrze mi się jechało, jednak jego tempo było dla mnie trochę za wysokie, pożegnałem się i powoli zacząłem odstawać. Na zakończenie krzyknął jeszcze, że mam zabrać żonę i przyjeżdżać do Hiszpani, ona do koleżanki a ja na rower.

Swoim już tempem dojechałem na pierwszy vyrch. Potem jakoś jechałem bez większych przeżyć, było trochę w górę, trochę w dół, były szerokie szutry, wąskie, leśne przecinki, single, trochę asfaltu przed drugim bufetem, dogonił mnie Wojtek z Sopot Killers, zamieniliśmy kilka słów, i tak aż do około 60km. To co nastąpiło później zapamiętam do końca życia. ZJAZD!!!!!!!

W życiu się tak nie bałem, ostro w dół przez jakieś 2-2,5 km ze 100 metrową asfaltową przerwą. W dół po skałach, kamieniach, korzeniach i to jakich, o matko, czegoś takiego nie doświadczyłem nigdy. Pod koniec zaczęły mnie łapać skórcze w łydki od stania w pedałach. 60 km w nogach, kilka godzin kręcenia i trzeba się było maksymalnie skupić żeby nie popełnić błędu. Nie dałem rady wszystkiego zjechać, w najcięższych sekcjach schodziłem. Z ulgą przywitałem wioskę i asfalty. Potem już praktycznie bez historii do mety, trochę asfaltami, trochę po szutrach, generalnie twardo i sucho. No dopiero po przekroczeniu granicy znowu pojawiło się błoto. Ale dojechałem. Zabrało mi to prawie siedem godzin, ale dojechałem. Potem tradycyjne stanie do karszera, trzeci dzień z rzędu w tym samym towarzystwie, można powiedzieć starzy znajomi. Na zakończenie dnia okazało się, że jeden z mieszkających z nami w pokoju Lajkoników traci do mnie około 1,5 minuty i zapowiedział, że mnie pogoni.

Czwarty dzień to radość, że już prawie koniec. Słoneczko wyszło na całego, było ciepło i przyjemnie. Do końca niewiele ponad 50 km z tego 30 km podjazdu na Skrzyczne. Wystartowaliśmy. Oj czułem niemoc w nogach, krótko asfaltem, potem trochę z buta po błocie, a następnie szutrówki każdego rodzaju. Lajkonik mnie doszedł, ale nie odpuściłem, na zjazdach trzymałem się go jak najbliżej mogłem, na podjazdach starałem się uciekać. Przez jakieś 20 km wszystko szło dobrze, potem niestety zaczęło pojawiać się błoto i problemy. Oprócz bolącego tyłka, zaczęło mnie boleć prawe kolano. Z metra na metr cierpiałem coraz bardziej, ale nie odpuszczałem. Przed samym wjazdem na Skrzyczne pojawiły się bardzo zimne podmuchy wiatru i mgła. Dopiero na szczycie uświadomiłem sobie jak musi być zimno skoro turyści na szczycie mieli poubierane grube kurtki, swetry a niektórzy nawet czapki i rękawiczki. Potem były zjazdy, cały czas trzymałem się za Lajkonikiem. Do pierwszych zwalonych drzew i błota. Chyba mnie ostro przewiało, ponieważ po zejściu z roweru, nie mogłem już na niego wsiąść. Niemoc. Tyłek palił jakby mnie przypiekali, lewe kolano przestało działać, prawe już tez ledwo zipało. Napiłem się, zjadłem batona, i spacerkiem ruszyłem w dół. Jednak chodziło się jeszcze gorzej. Wiedziałem, że do mety jakieś 20 km z czego prawie wszystko w dół. Przemogłem się, wrzuciłem młynek i do przodu. Przede mną szeroka szutrówka, gdzie można było kręcic na blacie, a ja na młynku walczyłem z bólem kolan i tyłka. Najgorsze było jednak to, że jak stawałem w pedały na zjazdach ból był jeszcze większy. A siedzieć też nie szło. No dobra, męczyłem się tak aż do mety. A właściwie do podjazdu przy pałacyku prezydenckim. Tam dostałem jakiejś mocy i trochę uciekłem kilku kolegom. Na zjazdach szybko mnie doszedł jakis Czech na fullu i Duńczyk. Moc mnie opuściła jakieś 3 km przed metą, ale dałem radę utrzymać swoją pozycję, finiszowałem wraz z kolegą Bartkiem koło w koło. Jeszcze zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie, dostaliśmy koszulkę finiszera i do karszera.

Tak mniej więcej wyglądały dwa ostatnie etapy. Były śliczne i miały w sobie wszystko za co kocham MTB. Ostatniego dnia dopisała pogoda i można było podziwiać piękne widoki. Szkoda tych pierwszych dwóch dni, skatowany organizm, skatowany rower, sporo siniaków i ogólnie lekki niesmak.

autor: Michał z Gdańska, numer startowy 415

asfalt=brak

dystans=50

kondycja=wysoka

profil=wysoki

trud=max

szlak=niebieski

obszar=Istebna

typ=rowerowy

This entry was posted in Maratony and tagged , . Bookmark the permalink. Follow any comments here with the RSS feed for this post. Post a comment or leave a trackback.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Your email address will never be published.


2 + = dziesięć