W rodzeństwie inicjatywa – nie siedźmy w domu i pojedźmy nad jezioro. Pytam się: A rower się zmieści w domku? A zmieści – odpowiedzieli. To jedziemy, ja na kołach, a oni samochodami.
Plan prosty: jeden dzień dojazdu, kolejny objechać jeziora, odpoczynek i powrót.
Dzień 1 – dojazd
Długo się zastanawiałem nad mapą kędy jechać, żeby nie było zbyt ciężko, ale i bez dużej ilości samochodów. Jeden z wariatów zakładał dojechanie do Kolbud lasami, a potem asfaltem prosto na Kościerzynę. Inny ominąć Żukowo i wbić się na krajową 20, pewnie szybko by się jechało, ale odstraszała ilość samochodów. W końcu wygra opcja pośrednia – jazda drobnymi drogami pomiędzy dwoma głównymi.
Na początek wyjazd z miasta przez Niedźwiednik, Złotą Karczmę modernizowaną drogą za lotniskiem. Przed Rębiechowem odbiłem w lewo na Czaple, skąd udałem się do miejscowości Linska. Kilkaset metrów 7 w stronę Żukowa i odbijam na Przyjaźń i udaję się do Skrzeszewa Żukowskiego, gdzie robię sobie odpoczynek. Dalsza droga (gruntowa, niestety kamienista i nierówna) wiedzie przez Ząbrsko Górne (tu już asfalt), Nową Wieś Przywidzką do Roztoki, gdzie wjeżdżam na znowu na szutry. Trafiłem na jakiś szlak rowerowy, którym dojechałem do Połęczyna. Niestety nie mam tego szlaku na mapie i nie wiem dokąd prowadzi, więc udałem się w stronę drogi nr 224. Początkowo dobrze się jechało, ale później ruch się zwiększył, zwłaszcza ciężarowy, z utęsknieniem wyczekiwałem bocznej drogi w stronę Grabowa Kościerskiego. Tu kolejny odpoczynek i konsultacja z mapą, bo przez chwilę wydawało mi się, że jestem we Francji na jednym z odcinków wyścigu Paryż-Roubaix. Stara brukowana droga, wzdłuż niej drzewa, obok pordzewiały znak i betonowe bariery. Widoki piękne lecz jazda mało przyjemna. Na szczęście był to dość krótki odcinek i w samym Grabowie wjeżdżam na asfalt, który doprowadza mnie do Wielkiego Klinczu. Tu niestety kończy mi się mapa, a następna jeszcze nie sięga. Miał
em jechać na Olpuch, ale dostrzegłem drogowskaz na Sarnowy, a to już się mieściło na nowej mapie. Ten odcinek pokonuję bardzo szybko, wiatr w plecy i na liczniku 44-46km/h – to tak muszą się czuć szosowcy łykając kolejne dziesiątki kilometrów. Kieruję się na Juszki i wjeżdżam w las. Otoczenie się zmienia, zaczynają dominować sosny, a droga staje się bardziej piaszczysta. Wrażenie się potęguje gdy w Juszkach wjeżdżam na zielony szlak rowerowy – ostatnią prostą przed Gołuniem. Tu już tylko sosny, czasami pojedyncze brzozy. Na dole mech, a za krzaki robią jałowce. Dość charakterystyczny widok tej części Kaszub. I w takich lekko nostalgicznych klimatach (kolonie, wczasy z dzieciństwa) dojeżdżam na miejsce.
Dystans 82km, czas 5 godzin. Pogoda słoneczna z chłodnym, ale popychającym wiatrem.
PS. W domku, akurat nie było prądu, po prysznicu przestało mi być za ciepło 😉
Dzień 2 – wokół jezior Wdzydzkich
Plan zakładał przejechanie zielonego szlaku rowerowego. Jest to 48km (według mapy) pętla wokół jezior wdzydzkich. Od północy zahacza o Wąglikowice i Juszki, a od południa Wiele, nie trzymając się ściśle brzegu jeziora w tych miejscach.
Wycieczkę rozpocząłem oczywiście z Gołunia i skierowałem się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Początkowo jadę po wysokim brzegu, a Jezioro Gołuń widzę przez drzewa. Droga niestety piaszczysta i muszę upuścić powietrza, żeby dało się w miarę dobrze jechać. Po kilku kilometrach szlak nieco oddala się od jeziora, choć prowadzi wzdłuż niego. Po drodze można obejrzeć torfowiska. Idzie się przez las po mchu, sucho, sucho, a następny krok mokro. Wyglądem przypomina nieco łąkę z luźno rosnącymi, niskimi drzewami.
Kolejne kilometry i szlak skręca na południe. Znów jestem nad brzegiem, tym razem Jeziora Wdzydze. Tu droga prowadzi przy jeziorze, raz wysoko, a raz nad samą wodą. We Wdzydzach Tucholskich znajduje się platforma, z której można podziwiać widoki na jezioro i wyspy. W Jasnochówce przejeżdżam nad Wdą i oddalam się od jeziora w stronę Borska. Tu na chwilę zbaczam ze szlaku, żeby zajrzeć na lotnisko, skąd dochodzą dźwięki motocykli. Niestety bawili się po drugiej stronie pasa i nie było okazji do zdjęć. Mogłem za to obserwować start paralotniarza, wyciąganego przez samochód.
Wracam na szlak po piaskach wśród pagórków podążam przez Górki do Wiele. Tu trochę się zakręciłem i zgubiłem szlak. W sumie nic dziwnego, mają tu początek trzy szlaki piesze: czerwony, niebieski „Zbrzycy” oraz czarny „Wdzydzki”, który na sporej części pokrywa się z zielonym rowerowym. Spotykają się tu również trzy szlaki rowerowe: czarny PTTK, czerwony „Pętla Przytarnia” oraz zielony „Dookoła Jezior Wdzydzkich”.
Po krótkim odpoczynku ruszam szlakiem na północ. Żeby było milej zimny wiatr chłodzi, a na drodze mam plażę. Raz jadąc, raz idąc powoli zbliżam się do Przytarni. Przed samą miejscowością mogę podziwiać widok na jezioro oraz pobliskie lasy. Dość niespotykany widok w naszych okolicach. Płaskie sosnowe lasy, a het na horyzoncie jakieś pagórki.
Uciążliwe piaski, spotęgowane przez suszę, dokuczały cały czas (Joniny Małe, Wygoda). Dopiero jak minąłem Rów, droga stała się twardsza i można było przyśpieszyć. Ten odcinek szlaku (zachodnia część) wiedzie głównie przez las, tylko w kilku miejscach odwiedza jezioro. Jest też bardziej odosobniony, prawie żywej duszy w okolicy. Kończy się dość nieoczekiwanym zjazdem, stromym jak na okolicę. Na dole kładka przez wodę, a po lewej rozlewisko i chyba tama zbudowana przez bobry. Niestety zaczynało brakować czasu i nie mogłem dokładniej zbadać terenu.
Za Czarliną opuszczam szlak i wjeżdżam na czerwony rowerowy, miałem pieszym, ale z braku czasu nie dało rady. Zatem za Skoczkowem wbijam w asfalt i przez Wdzydze Kiszewskie wracam do bazy w Gołuniu.
Dystans 50km, czas 4,5 godziny.
Trzeba było wcześniej się zwlekać z wyrka, to by się więcej zwiedziło. Myślę, że trzeba przeznaczyć około 6-7 godzin, żeby na spokojnie wszystko obejrzeć. Szlak jest na większości dystansu dobrze oznakowany i miałem tylko w trzech miejscach problem. We wschodniej części można posiłkować się czarnym pieszym, bo się praktycznie pokrywają. Teren nie jest trudny, trafiłem na dwa krótkie, acz treściwe zjazdy. Gdyby nie piach całość bym przejechał.
Dzień 3 – odpoczynkowy spacerek
Dla odsapnięcia w tym dniu nie jeździłem, ale żeby nie było nudno, to zwiedziłem okolicę na piechotę. Na początek wzdłuż jeziora szlakiem czerwonym w stronę Wdzydz Kiszewskich. Niby tereny płaskie, ale ścieżka urozmaicona. Kręci na boki, a i pagórków oraz dołków nie brakuje. Rowerem może być ciężko.
Po lewej jezioro, w lesie mech i sosny. Ciszę zagłuszają jedynie żaby i ptactwo wodne. Raz nad samą wodą, czasem po wysokim brzegu dochodzę do ośrodka wypoczynkowego. Trochę się zdziwiłem, że szlak idzie prawie przez jego środek. Ale nie ma co narzekać tylko skorzystać z pomostu i chłonąć widoki jeziora.
Po krótkim odpoczynku opuszczam jezioro, przecinam szosę i zagłębiam się w las. Kroczę drogą, ale widoki ciągną na bok. Z lewej bajorko w dołku, z prawej także, ale mniej zarośnięte, więc tam się udaję. Dookoła drzewa, tylko od północy wycięty stok. Nad wodę ciągną odgłosy żab, ale nie udaje mi się dojść nad sam brzeg. Zaczyna się robić podmokło i rezygnuję. Dodatkowo komary zaczynają atakować. Na przełaj okrążam jeziorko i wspinam się na stok z wyciętymi drzewami. Na górze ciekawy widok, spora pusta połać z kępką niewyciętych sosen.
Nie mogąc dostrzec drogi idę na czuja na wschód. Krajobraz się nieco zmienia, zrobiło się płasko, a drzewa to tylko sosny. Idę po mchu i słyszę chrupanie. To co zwykle jest miękkim dywanem, teraz jest zaschnięte w sztywną skorupę. Schylam się i badam to zjawisko, rozsypuje się w rękach na proszek. Przydałby się deszcz, ale dopiero za kilka dni jak już wrócę 😉
Pętelkę zakończyłem po około 2 godzinach.
Dzień 4 – powrót
Znowu miałem dylemat jaką obrać drogę. Nie chciałem wracać tą samą, więc zdecydowałem się na Kościerzynę, a dalej szlakiem rowerowym na Wieżycę. Stamtąd drogę już znałem.
Na początku ruszyłem zielonym szlakiem rowerowym, potem niebieskim, który miał doprowadzić mnie do Kościerzyny. Początek drogi to suche sosnowe lasy, dalej robi się bardziej urozmaicenie. Więcej drzew liściastych, jeziorka i łąki. Droga biegnie prawie cały czas przez lasy i niestety jest piaszczysta. W najgorszych miejscach widać wyjeżdżone „objazdy”. Przed Kościerzyną zbaczam ze szlaku nad Jezioro Osuszyno, gdzie kiedyś byłem na wczasach prawie 20 lat temu. W zasadzie nic się nie zmieniło, jedynie wyremontowane domki, nowszy sprzęt pływający.
Do Kościerzyny dojeżdżam asfaltem. Tu trochę kręcę nosem, bo muszę się wbić na drogę dla rowerów ze średnio równej kostki. Tak jadę i jadę, a droga się nie kończy, jak to mają w zwyczaju. Patrzę na drugą stronę ulicy, a tam też jest ścieżka. Tu duży plus dla władz miasta, bo mogłem przejechać przez całą miejscowość, wzdłuż głównej drogi (krajowa 20). Widziałem też odchodzące ścieżki w głąb miasta, ale nie wiem dokąd prowadziły.
Dla małego odsapnięcia zahaczyłem o stację kolejową. Skąd starałem się podpatrzeć coś ze skansenu. Niestety po tej stronie stały same trupy i widok był nieciekawy. Na dokładniejsze zwiedzanie nie było czasu, a i pewnie roweru nie byłoby gdzie zostawić.
Opuszczam miejscowość wspomnianym szlakiem rowerowym. Tu mały zgrzyt, w rzeczywistości nic nie jest oznaczone. Cóż, droga dobra, kierunek słuszny, więc nie ma się czym przejmować. Trasa bardzo malownicza prowadzi najpierw wykopem, potem przez teren otwarty, las, wysoki nasyp by w końcu doprowadzić mnie do Gołubia. Droga jest szutrowa, ale dość twarda, gdyby nie susza, to śmigałoby się jak po autostradzie.
W Gołubiu robię odpoczynek, poczym asfaltem kieruję się w stronę Wieżycy mijając po drodze Szymbark. Mimo że jest to droga lokalna, ruch był spory. U podnóża góry straszne tłumy, parking zapchany. Jakoś udaje mi się wjechać, pomimo sporego ruchu pieszego. Na górze tłok na wieżę, a kawałek dalej cisza i spokój. Na zjeździe z drugiej strony spotykam tylko jedną rodzinę i kilku miłośników grawitacji na rowerach.
Kolejny punkt, to Ostrzyce gdzie docieram asfaltem mając wspaniałe widoki na jezioro. Dalej skręcam na Goręczyno, gdzie wjeżdżam na szutry w stronę Kiełpina. Ten odcinek dał mi się we znaki. Sucho, piaszczysto i prawie brak cienia. Nieco już zmęczony docieram nad Jezioro Mezowskie, gdzie robię kolejny postój. Niestety zaczyna brakować zapasów, kończy się picie, a do jedzenia zostało pół paczki herbatników. Sklep przy jeziorze jak zwykle zamknięty w niedzielę. Cóż jakoś trzeba wytrzymać, po drodze jakiś sklep znajdę.
Nieco posilony jadę przez Babi Dół do Przyjaźni, gdzie zastaję zamknięty sklep. No fajnie myślę, przyjdzie mi na sucho jechać kolejne kilometry. Na szczęście zauważyłem drugi sklep, gdzie grupka miejscowej młodzieży na rowerach się posilała. Skorzystałem i ja, litr soki i dwa duże wafle w czekoladzie podreperowały siły. Ale nie na tyle, żebym zechciał jechać po piachu do Niestępowa i Otomina. Wracam zatem tak jak wyjechałem z Gdańska – przez Czaple. Tu pogoda spłatała małego figla i jak przekroczyłem szosę Leźno-Pępowo, ktoś włączył mi zimny nadmuch w twarz. Nie może być za łatwo na ostatnich kilometrach.
Dystans 96km, czas 6 godzin.
Najbardziej męczący dzień, nawet nie przez dystans, a raczej przez słońce, które ciągle grzało.
Całość uważam, za udaną. Poznałem ciekawe tereny o innej charakterystyce niż nasze okolice. Żałuję, że nie wszystko udało mi się zobaczyć, ale mogę jedynie siebie winić, że nie chciało mi się wcześniej wstawać. Z drugiej strony nie spodziewałem się, że tak wolno będzie mi się miejscami jechało. Następnym razem będzie lepiej.
dystans=400
kondycja=normalna
profil=niski
trud=niski
m=Kościerzyna
m=Czaple
m=Przyjaźń
m=Gołuń
obszar= kaszuby
atrakcja=jeziora
typ=rowerowy
Dodaj komentarz