Łukiem Karpat – Rumunia, Ukraina, Polska w 11 dni.

Zapraszam do obejrzenia zapowiedzi filmu z wyprawy.
Niebawem ukażą się kolejne części. Film w jakości HD można oglądać TUTAJ
.

Relacja Pawła – na jego blogu rowerowym
Zdjęcia Andrzeja
Zdjęcia Pawła

Mapka przejazdu

Część pierwsza. Przygotowania.

Karpaty przyciągały mnie od dawna lecz dopiero na początku roku wizja wyjazdu w te najdziksze góry Europy okazała się bardzo realna.

Wszystko dzięki Pawłowi, który po przejechaniu CTR (Colorado Trail Race) wymyślił kolejne wyzwanie w postaci zdobycia łuku Karpat, począwszy od Rumunii przez Ukrainę, aż polskie Bieszczady. Wyprawa miałaby potrwać około 12 dni (plus kilka dni na dojazdy). Dystans: 1100 km. Większość w terenie, poza szlakami, często wiele kilometrów od najbliższych osad ludzkich. Na dodatek należało się przedrzeć przez wysokie Góry Rodniańskie zwane Alpami Rodniańskimi. 2000 m n.p.m. dla rowerzysty z bagażami jadącego poza udeptanymi szutrami to spore wyzwanie.

Przygotowania kondycyjne rozpocząłem gdzieś w okolicy grudnia. Miałem sporo do nadrobienia gdyż ostatnie kilka lat nie jeździłem zbyt intensywnie na rowerze. Bałem się o kolano, które juz kiedyś odezwało się tak mocno że musiałem poddać się zabiegom fizjoterapii.

Jednocześnie kompletowałem ekwipunek. Z doświadczeń Pawła wynikało, że całkowity ciężar naszego bagażu wliczając w to ciężar toreb, plecaka, szczoteczki do zębów, a nawet pożywienia – nie powinien przekroczyć 7 kg. To się wydawało nierealne przy założeniu, że muszę zabrać namiot, śpiwór, matę, jedzenie na kilka dni, ciuchy suche oraz deszczowe i wiele innych drobiazgów.DSCF0117

Na pierwszy ogień poszedł zakup specjalnych toreb rowerowych mocowanych pod siodełko oraz pod ramę i kierownicę. Takie torby są bardzo popularne w USA, ale już do nas dociera „moda” zwana bikepackingiem. Główną przewagą takiego rozwiązania nad klasycznymi sakwami jest ograniczenie wagi oraz znaczne zwiększenie zdolności terenowej roweru. Nie zabieramy bagażnika, a same torebki ważą po 300 gram. W sumie zamiast dwóch ciężkich sakw z bagażnikiem mamy dwie leciutkie, wodoodporne torby rozłożone na przodzie i z tyłu roweru. Na dodatek torby można bardzo szybko zdjąć co nie jest bez znaczenia podczas transportu rowerów np. autobusem. Torby kupiłem u producenta – www.bikepack.plDSCN0788

Następnie rozpocząłem projektowanie swojego domu czyli namiotu. Przeanalizowałem bardzo wiele konstrukcji testując nawet jednopowłokowy ultralekki namiot Tarptent ważący 600 g. Niestety ilość skraplanej pary wodnej zdyskwalifikowała ten produkt po pierwszej nocy. Pozostało mi znaleźć namiot dwupowłokowy, czyli z klasyczną sypialnią oraz tropikiem, ale ważący max 1 kg. Wybrałem Vaude Power Lizard, który na dodatek posiada konstrukcję zewnętrzną. Namiot rozstawia się bardzo szybko i nawet podczas deszczu sypialnia pozostanie sucha gdyż stawiamy ją jednocześnie z tropikiem.DSCN0813

Do kompletu potrzebowałem śpiwora. Wybór padł na CUMULUS xlite 200. To naprawdę fantastycznie lekki, puchowy śpiwór, ważący około 430 g. Zapewnia komfort przy +3 st. C (testowałem), ale sprawdza się nawet przy niższych temperaturach zakładając bieliznę termoaktywną i polar. Paweł wybrał identyczny śpiwór, a firma Cumulus okazała się bardzo pomocna w wyborze zarówno śpiworów jak i namiotu – www.cumulus.pl

Warto wspomnieć, że Paweł nie spał pod namiotem. Testował nowe rozwiązanie czyli płachtę z CUBENU, materiału niepodatnego na rozciąganie oraz nieprzemakalnego. Naciągnięta wieczorem płachta nie opadała nawet po wielu deszczowych godzinach. Całość ważyła niecałe 400 g, co przy wadze namiotu (1 kg) wydaje się niezłym rozwiązaniem dla minimalistów-twardzieli. Ja osobiście wolę namiot który daje możliwość izolacji zarówno od podmuchów wiatru jak i wszelkiego robactwa chcącego wejść nam do nosa 🙂

Nasze rowery nie wymagały specjalnych przygotowań. Jedyne co zrobiłem to uszczelniłem pancerze w linkach od przerzutek. Teren w który jechaliśmy mocno sugerował użycie rowerów z pełną amortyzacją i na szczęście takie posiadaliśmy. Amortyzacja 140 mm na przód wcale nie była przesadą…

Muszę jeszcze wspomnieć o sprzęcie elektronicznym. Uparłem się bowiem zabrać na wyprawę kamerę HD, którą sfilmuję cały wyjazd. Problemów oczywiście było mnóstwo, począwszy od wagi, a skończywszy na wytrzymałości na warunki atmosferyczne oraz… brak gniazdek z prądem. Wybór padł na kamerę GoPro, która w zestawie wyposażona jest w specjalną obudowę. Energię czerpałem z baterii słonecznej Voltaic, którą woziłem cały czas na plecaku. Rozwiązanie sprawdziło się idealnie i gdybym musiał mógłym poza kamerą ładować codziennie kilka innych urządzeń!

Mijały miesiące i nie mogłem się doczekać wyjazdu…

Część druga. Rumunia.

Wreszcie nadszedł początek sierpnia. Ruszyliśmy pociągiem z Gdańska do Krakowa, aby następnie (po noclegu u rodziców Pawła) wskoczyć do autobusu Orangeways. Autobusem mieliśmy jechać aż do Budapesztu, gdzie nastąpi przesiadka do innego autobusu tej samej linii. Przystanek końcowy: Miercurea Ciuc, Rumunia.

Na miejsce dojechaliśmy przed godziną 13, co niestety nie było zgodne z naszymi pierwotnymi założeniami, że będziemy około 5 rano. Mając przed sobą połowę dnia i od razu ostro do góry nie zrobiliśmy zbyt wielu kilometrów. Trasa wiodła ciężkim podejściem, a na drzewach powiewały jeszcze wstążki organizowanych tu motocyklowych zawodów enduro. Zaczęło się od hardcore’u. Na dodatek spadł deszcz. Szliśmy, a czasem jechaliśmy po śliskich kamieniach i korzeniach. Dyszałem jak lokomotywa, nie będąc zaaklimatyzowany do wysokości. W ciągu kilku godzin zrobiliśmy niecałe 30 km i 1000 m przewyższenia. Zdecydowaliśmy się rozbić biwak. Padało coraz mocniej. Zagrzebaliśmy się w lesie, rozciągając na początku płachtę Pawła. To nam dało schronienie i możliwość zjedzenia kolacji w postaci liofilizatów, których mieliśmy 8 podwójnych sztuk. Zapewniało to wyżywienie na 4 pełne dni lub na 8, o ile damy radę kupować coś na obiad w okolicznych wioskach.DSCN0846

Zaczęło grzmieć. Otaczający nas las wraz z zapadaniem zmroku wyglądał coraz bardziej złowrogo. Nie byliśmy co prawda w Transylwanii, ale któż wie czy Drakula nie miał tu swoich szpiegów. Czasem coś zatrzepotało skrzydłami. Karpaty nie wyciągnęły do nas przyjaznej dłoni, a to przecież dopiero początek wyprawy. Rozbiłem namiot i dość szybko zasnąłem.

W nocy padało. Rankiem już nie, lecz wszystko dookoła było mokre. Nie miałem wprawy w naciągnięciu namiotu, przez co trochę wilgoci dostało się do środka. Zwinąłem całkowicie mokry tropik i upchnąłem do torby. Będzie tam gnił 12 godzin aż do kolejnego noclegu… i tak przez 2 tygodnie. Rower całą noc stał na deszczu, lecz nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Gorzej z właścicielem, który musiał naciągnąć mokre buty i wilgotne spodnie. Skończyło się wygodne życie w cywilizacji…

Ten dzień był całkiem udany. Przywitał nas stromym zjazdem po kamieniach, długości kilku kilometrów. Zacząłem doceniać hamulce, które w Trójmieście wydawały się pracować na pół gwizdka. Amortyzator miał źle ustawioną kompresję i nie pracował w pełnym zakresie, przez co raz prawie zaliczyłem glebę. Nie jestem jeszcze przyzwyczajony do takich zjazdów z bagażami. Nawet bez bagażu wymagały sporej koncentracji.

Rumunia wbrew wszelkim opiniom okazała się przepięknym i bardzo bezpiecznym krajem. Przed wyjazdem sporo ludzi ostrzegało nas abyśmy uważali na miejscowych, którzy czając się w lesie kradną rowery. Do tego hordy wygłodniałych psów pasterskich tylko czekały aż biedny rowerzysta zacznie uciekać, aby dopaść go i rozszarpać. Nic takiego nie miało miejsca.

Gdyby nie totalna bariera językowa to ludzie w wioskach byliby bardziej uprzejmi niż w Polsce! Praktycznie wszyscy nas pozdrawiali ze szczerym uśmiechem. Pewnego razu czekając na Pawła pod sklepem podeszło do mnie około 8 młodych chłopaków. W Polsce różnie mogłoby się to skończyć, a tam dość długo „rozmawialiśmy” na migi pokazując skąd jadę, dokąd i czy jest ciężko. Bolą nogi? – wydawał się pytać jeden z nich klepiąc się po udach z grymasem na twarzy – O tak, bolą… strasznie bolą – odklepałem. Przyjechałeś z daleka? – z Polski – wskazuję na powiewającą flagę przyczepioną do przedniej torby. Polanda! Polanda! Wszyscy uścisnęli mi dłoń i odeszli machając.

Innym razem weszliśmy do przypadkowo wypatrzonej piekarenki. Przejeżdżaliśmy właśnie przez wioskę gdy Paweł nagle mocno zahamował. Tylko zapach pieczywa mógł wywołać u niego taki odruch. Zatrzymaliśmy się błyskawicznie i weszliśmy do środka. A tam – szczere złoto! Chociaż dla zgłodniałego podróżnika świeży chleb jest znacznie cenniejszy od złota. Pokazujemy na migi że chcemy kupić duży bochen, a pani która od razu do nas podeszła pokazuje, że nie sprzeda. Jak to? Dlaczego nie? Chcemy jeść! Pani krząta się chwilę i podstawia nam pod nos pokrojoną w kawałki dużą bułkę. Skosztowaliśmy i… od razu uśmiech pojawił się na twarzach Bierzemy! Była to duża drożdżówka, wielkości sporego chleba, świeżutka i nadziewana… galaretką.

Rumuńskie wsie mają niesamowity urok. Tak właśnie wyobrażam sobie nowoczesną, zadbaną i czystą wioskę, gdzieś na końcu świata. Domki bardzo ładne, kolorowe, trawniki zadbane. Biegają dzieciaki, które wcale nie są brudne. Starsi ludzie siedzą na ławeczkach przed swoimi chałupami. Dookoła sporo koni, prawie żadnych samochodów. Żadnych turystów, sporo swojskiego jedzenia…. żyć nie umierać! Wszyscy uśmiechnięci, patrzą na nas, zagadują, machają. W sklepikach jest ograniczony wybór produktów ale udaje się kupić całkiem smaczne kiełbasy czy słodycze. Mleka nie ma – widocznie każdy ma krowę więc nie będą kupować szajsu w kartonach. Z żalem jedziemy dalej. Przed nami jednak daleka droga i nie ma czasu na dłuższe poznawanie lokalnego folkloru.

Kolejne dni obfitowały, przynajmniej u mnie, w ciągłe sapanie ze zmęczenia, ból wszystkich mięśni, ale jednocześnie wspaniałe widoki które łagodziły wszelkie dolegliwości. Przed nami Góry Rodniańskie. Całkiem wysokie – około 2000 m, porośnięte trawą lecz momentami z przebijającymi „alpejskimi” skałami. Ruszyliśmy jak zwykle rano, około 8, planując jechać aż do zmroku czyli około 19-20.  Na początku podjazd, który szybko zmienił się w podejście. Po paru godzinach pchania roweru pod górę docieramy na polanę z chatką pasterza. Wybiega do nas pies i chłopiec. Psiak bardzo sympatyczny, od razu łasi się i macha ogonem. Chłopak zadaje trochę pytań i jest wyraźnie zaciekawiony naszymi osobami. Idziemy dalej przechodząc obok jego chaty. Chata zadbana, ogrodzona, aż trudno uwierzyć że nie ma tu prądu ani ciepłej wody, a do najbliższej osady ludzkiej jest kilkanaście km. Chłopak nie wygląda na zmartwionego tym faktem, wydaje się że ma się całkiem dobrze, a może i lepiej niż niejeden mieszkaniec dużego miasta…  Gestem prosi mnie o zapałki. Bez wahania wyciągam pudełko z sakiewki i mu wręczam. Po głębszym zastanowieniu stawiam sobie pytanie: czy mam przy sobie coś, poza tymi zapałkami, co mogłoby być przydatne dla tego dzieciaka? Nie potrzebny mu telefon, bo nie ma tu zasięgu. Ubranie ma całkiem dobre, lekarstw pewnie nie potrzebuje gdyż nie choruje, pieniędzy nie ma gdzie wydawać. A jedzenie… obawiam się, że w porównaniu do nas, karmionych proszkami z worków, skromny pasterz z gór jada jak król.

Idziemy dalej. Podejście jest bardzo ciężkie. Rower nie daje się prowadzić i trzeba go ciągnąć za kierownicę. Pogoda dopisuje, słońce pali niemiłosiernie. Po drodze mijamy stado luźno pasących się koni. W ogóle cała dolina wygląda jak sawanna. Daleko, gdzieś na granicy wzroku widać poszczególne stada owiec i koni. Biegają luzem, bez żadnych strażników czy granic. Tylko my burzymy ten spokój przedzierając się coraz wyżej i dalej…

Podejście staje się coraz bardziej strome. Każdy krok grozi osunięciem się razem z rowerem wiele metrów w dół. Co prawda wszystko porasta trawa lecz upadek z tej wysokości może skończyć się poważniejszym urazem. Szybko tracę siły. Przed nami linia kosodrzewiny przez którą musimy przejść jak taranem. Paweł pomaga przeciągnąć mój rower przez kilka trudnych miejsc. Właściwie nie wiemy gdzie iść – znamy tylko kierunek i odległość – gdzieś za szczytem, w dolinie, 25 km dalej znajduje się wioska do której musimy dotrzeć.

Przejście kosówką było bardzo trudne. Przeciągaliśmy rowery wąskim przejściem, a wiele łodyg wkęcało się w koła i pedały jakby celowo nas przytrzymując. Nie idźcie dalej…. zostańcie tu…. przecież nie dacie rady – szeleściły.

Podejście pod szczyt wycisnęło ze mnie wszystkie siły. Paweł wskoczył na górę jak kozica, a ja musiałem zdemontować torby i wnieść rower na dwa razy. Chwila odpoczynku i decyzja, że uda się ominąć dalsze pasma kosówki idąc drugą stroną szczytu. Ruszamy. Słońce już dawno przekroczyło zenit. Nie mam zegarka, ale wydaje się że jesteśmy na nogach około 8-10 godzin.

Po kolejnej godzinie czy dwóch docieramy wreszcie na drugą stronę szczytu. Widok jest oszałamiający. Daleko w dole widać kolejną pasterską chatę, a jeszcze dalej, około 20 km w linii prostej – małą wioskę. Aby tam dotrzeć należy zejść do doliny i pokonać wiele kilometrów w nieznanymi terenie. Dzisiaj na pewno nie dam rady. Zresztą wydaje się to zbyt niezbezpieczne i lepiej znaleźć dobre miejsce na nocleg. Paweł z chęcią zgadza się na takie rozwiązanie, zapewne licząc na piękne zdjęcia zachodu i wschodu słońca. Pomimo niepewnej sytuacji humory dopisują.

Znaleźliśmy półkę osłoniętą od zachodniego wiatru. Tuż pod szczytem, na wysokości około 1900 m. Kolację postanowiliśmy zjeść w promieniach zachodzącego słońca. Uruchomiliśmy kuchenkę aby zagotować wodę. Liofilizat smakuje całkiem dobrze i jest wysokokaloryczny. A my potrzebujemy wielu kalorii.

Spędzamy pośród bezkresnych gór jeszcze kilka godzin. Jest bardzo spokojnie, a w powietrzu unosi się uczucie całkowitej wolności i niezależności. Jesteśmy sami, bez kontaktu ze światem, zdani wyłącznie na siebie. Jutrzejsza droga nie jest pewna, ale wiadomo że czeka nas spore zmęczenie. Pomimo tego cieszymy się magiczną chwilą prawie skacząc ze szczęścia. Góry w których się znaleźliśmy nie znają zakazów. Nikt nie zabroni rozbić biwaku, napić się wody z rzeki czy pójść w dowolne miejsce w zasięgu wzroku. Nie ma turystów, nie ma ludzi, to kraina słońca, deszczu i zwierząt, które bardzo dobrze żyją z nielicznymi pasterzami. Następnego dnia zobaczę jak jeden z pasterzy podjeżdża na koniu prawie 1000 metrów w pionie trzymając się jego grzywy! Takie widoki pozostają w pamięci do końca życia.

Nadchodzi noc. Wracamy do namiotów i szybko zasypiamy czekając na wschód słońca. Przed zaśnięciem ogarnia mnie uczucie całkowitego bezpieczeństwa. Właśnie tu, na skalnej półce, pośród bezkresnych gór czuję się bezpieczniej niż w domu…

Poranny widok jest tak niesamowity, że żadne słowa ani film nie są w stanie tego oddać. Spektakl rozpoczyna się zaróżowieniem szczytów. Następnie niebo z głębokiego granatu powoli przechodzi w coraz jaśniejszy kolor, aż miejscami do niebieskiego. Nie wiemy w którym dokładnie miejscu wyjdzie słońce ale chmury nad jednym ze szczytów zmieniają barwę na pomarańczowo-żółtą. To tu! Jeszcze kilka minut i zobaczymy pierwsze promienie. Ale cóż to? Obejrzałem się za siebie, a tam delikatne plamki białych chmur, prawie mgiełki, w bardzo szybkim tempie zmierzają w stronę szczytu! Napływa ich coraz więcej, a chwilę po nagrzaniu doliny promieniami wiszącego już słońca rozpoczyna się prawdziwe przedstawienie. Ze wszystkich stron napływają chmury, kłębiąc się i zwijając jakby wsysane w otwór wypalony przez świecący na niebie punkt. Część z nich z dużą prędkością spada na dolinę. Obserwuję to zadziwiające zjawisko godzinę lub dwie, kręcąc tyle filmu ile mogę. Nie wiem jaki będzie efekt gdyż kamera którą posiadam nie umożliwia nawet podglądu tego co nagrywa. Najważniejsze jednak, że to widowisko zostanie w mojej pamięci.

Jesteśmy gotowi do dalszej drogi. Wszystko wydaje się dość proste: schodzimy do doliny, do domku pasterza, a dalej jakąś prowizoryczną drogą która powinna tam być docieramy do wsi. Przy okazji przejdziemy obok namiotu rozbitego znacznie niżej nas. To druga grupka turystów którą spotykamy od czasu przyjazdu do Rumunii.

Zejście nie jest łatwe. Człowiek z kijkami i plecakiem poradziłby sobie znacznie lepiej niż ja z ciężkim rowerem. Przechodzimy obok namiotu. 3 osoby i na szczęście mówią po angielsku. Sugerują abyśmy nie szli „na krechę” w dolinę, a skorzystali ze szlaku. Faktycznie wczoraj zauważyliśmy szlak, ale prowadził on przez wysokie szczyty co zupełnie nie było nam po drodze. Decydujemy się jednak skorzystać z sugestii i przynajmniej część drogi odbyć szlakiem. Oznacza to kolejne wejście do góry, na szczęście nie tak wysoko jak byliśmy. Dopiero tam czeka na nas decyzja. Szlak prowadzi ponownie na szczyt, którego przebycie byłoby na pewno ponad moje siły. Proponuję abyśmy jednak schodzli „na krechę” licząc na to, że góry rodniańskie są na ogół dość łatwe dla piechurów. Paweł się zgadza widząc chyba moje wyczerpanie.

Powoli schodzimy niżej. Rower na dwóch hamulcach, co chwila przednie koło wpada do jakiejś dziury a tylne chce się oderwać od podłoża. Trzeba uważać gdzie się stawia nogi gdyż spora ilość kamieni tylko czeka aby się osunąć i zwichnąć kostkę. Po kolejnym zejściu docieramy do innej chaty pasterza. Z oddali witają nas duże psy pasterskie, te same przeciwko którym, zgodnie z radami na forum kupiliśmy przed wyjazdem po 10 petard.

Psy nie są ufne, ale bardzo karne. Szczekają z oddali nie podbiegając zbyt blisko. Trzeba je zrozumieć gdyż są częścią tego świata i ciężko tu pracują służąc wiernie człowiekowi. Kilka ciepłych słów w ich kierunku działa trochę uspokojająco i odgłos szczekania przechodzi w bardziej ufny. Może nie każdy umie to wyczuć, ale ja wychowany od małego z psami wiem, że nie muszę się niczego obawiać. Petardy wyrzucam przy najbliższej okazji.

Pasterz którego spotykamy twierdzi stanowczo, że dalej nie powinniśmy iść. Jedyna droga prowadzi po prawie pionowej skale do góry, tej samej którą jeden z nich pokonał wcześniej na koniu. Nie mamy szans. A przynajmniej ja nie mam tyle sił aby się tam wdrapać. Grozi to opóźnieniem o kolejny 1-2 dni, na co nie powinniśmy sobie pozwolić. Owszem, mamy prowiant, a wody jest pod dostatkiem, ale przed nami wiele setek km do Polski i musimy dziennie zrobić około 100 km. Gdybyśmy mieli 2 miesiące i możliwość chodzenia tam gdzie oczy poniosą, to z pewnością wybralibyśmy bardziej pewną drogę kosztem opóźnienia. Niestety założeniem tej wyprawy było napieranie do przodu i ścisłe limity czasowe. Nie można narzekać, trzeba ruszać.

Decydujemy się iść dalej „na krechę” wbrew zaleceniom pasterza oraz turystów z namiotu. Tam musi być jakieś zejście! Przecież te góry nie są skaliste, tylko porośnięte trawą. Spuszczam z tonu dopiero po kolejnej godzinie gdy docieramy na skraj przepaści…

Robi się niewesoło. Jeśli nie damy rady zejść to czeka nas powrót po śladach na 2000 metrów i dalej przez kilka innych szczytów. Na pewno nie zrobimy tego w ciągu 1 dnia. Nie ma wyjścia. Idziemy dalej…. powoli zaczynamy schodzić stromą ścianą i nagle Paweł znajduje coś jakby drogę, wijącą się zakolami. Jest tam sporo kamieni ale udaje nam się dość dobrze iść prowadząc rowery. To jest to! „drogą” docieramy do kolejnej doliny, a przed nami rośnie kolejna pasterska chata. Przechodzimy przez pole pełne krów…. byk też jest – stoi 10 metrów od nas patrząc w dal. Licząc na jego przyjacielskie usposobienie nie zwracamy uwagi idąc dalej w stronę chaty.

Przy chacie coś jakby droga – kamienista, ciężka, ale droga! Wsiadamy na rowery! Po 2 dniach przeciągania rowerów górami nareszcie jedziemy! Niestety niezbyt daleko. Droga przecina w wielu miejscach rzekę i od tej pory przez kolejne kilka godzin będziemy wielokrotnie przechodzili przez rwące potoki. Są na ogół wypełnione śliskimi kamieniami, a niektóre z nich głębokie na 3/4 koła. Do tego dochodzi przejście wąskiem szlakiem w lesie…. najważniejsze jednak że nadal posuwamy się w dół i za jakiś czas dotrzemy do wioski. Droga wreszcie zmienia się w możliwą do jazdy na naszych rowerach i nie zastanawiając się wskakujemy na siodełka. Po kilkunastu minutach jesteśmy w wiosce susząc buty i skarpety przy sklepiku, pijąc sok i jedząc owoce. Jestem wykończony, ale chyba już o tym pisałem wcześniej….

Bardzo się cieszę, że pokonaliśmy te góry bez żadnej kontuzji i w całkiem sensownym czasie. Jutro czeka nas 130 km szosy, dojazdówka do granicy z Ukrainą. Z żalem opuszczamy Rumunię deklarując, że na pewno tu wrócimy. Do tych ludzi, do wiosek, do psów pasterskich, do koni, a nawet do spokojnych byków. Ale przede wszystkim do bezkresnych i dzikich gór rodniańskich.

Jak już wcześniej wspomniałem Internet jest przepełniony skrajnymi opiniami o Rumunii i Ukrainie. Jedna z tych opinii dotyczy przejścia granicznego, gdzie bez łapówki nie ma szans wydostać się z kraju. Albo mamy dużo szczęścia, albo przyjemne usposobienie które udziela się napotykanym zwierzętom i ludziom. Zawsze potrafimy zagadać lub uśmiechnąć się. Te proste gesty otwierają wszystkie drzwi, a nawet serca groźnych psów pasterskich oraz… celników.

Celnik po stronie rumuńskiej wypytał nas krótko o naszą podróż. Bardzo uprzejmy, mówiący po angielsku. Pytał ile km przejechaliśmy i dokąd jedziemy. Zwrócił uwagę na moją baterię słoneczną przymocowaną do plecaka, a chwilę później życzył szczęścia. Wyjechaliśmy z Rumunii. Wjazd na Ukrainę odbył się również bez przeszkód, skierowano nas na osobny pas i szybko poddano sprawdzeniu paszportów. Witaj dzika, niebezpieczna, pełna niedźwiedzi Ukraino! Tak cię opisują na forach, a jak jest na prawdę przekonamy się sami na własnej skórze. Wybieramy bowiem małe wsie i – jednym słowem – zabite dechami miejsca.

Część trzecia. Ukraina.

Już na samym początku zwróciłem uwagę na dwie rzeczy: ludzie których mijamy są znacznie bardziej mili i otwarci niż w Rumunii, oraz drogi którymi jedziemy mają tyle dziur ile nie ma żadna chyba droga w Polsce. Ukraina to ubogi kraj, z zaniedbanymi wioskami. Czasem mignie nowoczesny samochód, ale większość komunikacji to stare pojazdy radzieckie lub konie.

Odjeżdżamy od granicy tak daleko jak się da. Chcemy nocować na dziko, w lesie. Wjeżdżamy do parku narodowego i od razu rzucają się w oczy tablice ze zdjęciami niedźwiedzi. Podpisy w cyrylicy są nieczytelne, ale zdają się mówić „wanted! poszukiwany! wytaszczył z chałupy czwórkę turystów i rozszarpał na strzępy przy pobliskim potoku”. Powoli tracimy nadzieję na dobry nocleg. Nie ma gdzie rozstawić namiotu. Drogą którą jedziemy co jakiś czas przejeżdżają transporty z drzewem. Sugeruję abyśmy rozbili się przy drodze, obok małej wiaty. Paweł popatrzył na mapę i prosił aby poczekać, jadąc jeszcze dalej. Po chwili wraca uśmiechnięty – znalazłem piękne miejsce! I faktycznie! Od tej pory Pawła nie opuszczał szósty zmysł umożliwiający wynajdowanie świetnych miejsc na nocleg!

Rozbiliśmy biwak na sporej polanie, osłonięci drzewami od drogi. Dość szybko położyliśmy się spać, chociaż na ogół długo zasypiamy. Nowe miejsce, nowe emocje, trudy dnia, niewiadoma jutra – różne myśli chodziły po głowie. Leżę w namiocie, w pełnym komforcie cieplnym, jest nawet bardzo wygodnie. Wsłuchuję się w ciszę… cykają świerszcze, czasem powieje lekki wiaterek. Trzask-trzask. Pękła gałązka jakieś 30 metrów od mojego namiotu, który akurat był rozbity nieco bliżej linii lasu. Trzask. Co do diabła? Trzask… trzask…. bardzo powoli coś idzie łamiąc gałęzie. Andrzej, słyszysz to??? – Paweł pyta spokojnym ale lekko podniesionym głosem. Tak – odpowiadam, celowo znacznie głośniej niż powinienem. Może głosy ludzi przepłoszą to coś, co skrada się w naszą stronę. Cisza. Trzask. Trzask-trzask-trzask. Rozpinam namiot robiąc hałas zamkami błyskawicznymi. Włączam czołówkę i świecę raz na Pawła, raz w stronę lasu…

Ciąg dalszy nastąpi…

Tekst: Andrzej Butkiewicz

This entry was posted in Wyprawy. Bookmark the permalink. Follow any comments here with the RSS feed for this post. Post a comment or leave a trackback.

3 Comments

  1. Posted 20 sierpnia 2011 at 11:27 | Permalink

    Ale wypas wyprawa. Gratulacje! 🙂

  2. kavior
    Posted 20 sierpnia 2011 at 09:20 | Permalink

    Zazdroszczę 🙂

  3. Posted 17 sierpnia 2011 at 19:08 | Permalink

    Ta chyba wyprawa hardcorowa Twojego życia.
    Przyjmijcie ode mnie moje gratulacje. Ile trzeba mieć silnej woli i odwagi, aby te góry pokonać.
    Nordkapp to była w porównaniu do tej wyprawy małą przeżdżką a wówczas myśleliśmy, że zdobyliśmy świat a raczej koniec świata:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Your email address will never be published.


× 1 = pięć