Pomimo tego, że zawiązała się liczna grupa chętnych na maraton Skandii w Gdańsku, nie rozważałem udziału w tej imprezie. Po długiej przerwie z moją kondycją nie było najlepiej. Zrobiłem parę trudniejszych rajdów i parę indywidualnych treningów ale jednak nie gwarantowały one sukcesu w maratonie,przynajmniej ja tak myślałem.
Mijały dnie, tygodnie i gdy nadszedł ostatni tydzień, coś mi „zaskoczyło” – dlaczego miałbym nie spróbować? Na trzy dni przed startem postanowiłem jednak wystartować! Najwyżej nie dojadę 🙂 Umówiłem się z naszą ekipą, aby wszyscy przyjechali trochę wcześniej celem wykonania pamiątkowego zdjęcia przez naszego fotografa „Bona”. Dziękujemy Ci, że zechciałeś wstać w środku nocy 🙂 dla niego godz. 10 to jeszcze noc. Zdjęcia zrobione i każdy rozjechał się do swego sektora. Czekamy i czekamy jest dość chłodno a my ciągle czekaliśmy na ostry start. W końcu ktoś tam wystrzelił (dobrze, że nikogo nie ranił) i poszły konie po betonie… Ruszyłem swoim zwyczajnym i spokojnym tempem. Początkowo wszyscy, no prawie wszyscy mnie wyprzedzali ale nadal utrzymywałem swoje tempo czekając aż skończy się asfalt. Musiałem się rozgrzać.
Z prawej zauważyłem, że chce mnie ktoś wyprzedzić, więc go przepuściłem. Tym kimś był właśnie Intel, a niech sobie jedzie pomyślałem i tak go dopadnę na zjazdach… Pojechał. Z lewej z kolei zaczyna wyprzedzać mnie jakaś dziewczyna, jak się okazało nasza koleżanka „Tatanka”. Zamieniliśmy parę słów i odjechała (zdobyła II miejsce, brawo! jesteś wielka!) Wszyscy odjeżdżają, pomyślałem trzeba się brać do roboty. Skończył się nareszcie asfalt i żarty, zaczyna się to, co ja najbardziej lubię….błoto, zjazdy znowu błoto i tak w kółko. Niezliczone ilości błota. Ruszyłem, przede mną grupka kolarzy, która ciągle się oddalała, teren zaczyna się robić sprzyjającym dla mnie, więc Mietek bierz się do roboty. Pierwszy zjazd, puściłem klamki na liczniku 40km/h, zaczynam powoli dochodzić do w/w grupki składającej się chyba ze 20 bikerów. Po kilku kilometrach ponownie zjazd!!!, wszyscy prawie zeszli z rowerów, ale ja kozak jadę, przesunąłem zadek za siodełko i tu „łyknąłem” chyba z pięciu. Zostawiłem ich i pognałem dalej i to szybciej, w końcu doszedłem tę resztę grupy, ale niestety podjazd pokrzyżował mi plany. Dochodzi mnie ta piątka, którą przed chwilą zostawiłem.
No cóż napracowałem się a oni mnie w końcu dopadli, młodzi im łatwiej wjeżdżać pod górę niż mi. Błoto niesamowite, opon ani felg nie widać, ciężko się jedzie i traci się dużo sił a w dodatku cała sztuka polega na tym, aby się utrzymać na siodełku. Jak wyprzedzałem kogoś to w tym momencie dokładałem mu trochę błota na jego ubranie Leciały na mnie czasami za to gromy, no, ale cóż taki jest sport, jak facet nie umie się utrzymać na takim błotku i daje się wyprzedzać, to jest ochlapany przez przeciwników…..Nie ma zmiłuj się. Po 15km bufet, ja nawet się nie zatrzymałem, miałem zapas wody a węglowodany w plecaku.
Intel z początku jechał przede mną, następnie wyprzedziłem go, ale on siedział przez jakiś czas na moim kole. Przy długim zjeździe chyba go wówczas zgubiłem, bo miałem bardzo dużą szybkość a w tym momencie nie było błota. Łudziłem się, że w końcu dopadnę Ola, ale ten wyczuł chyba moje intencje i nie dał się złapać na pineski, które miałem mu podsypać pod koła 🙂 Pewno się modlił, żeby go Mietek nie dogonił. I nie dogoniłem…..a szkoda, wielka szkoda.
Te wszystkie zjazdy zaliczyłem bezbłędnie, „łykając” w końcu całą grupę 20 osobową i jeszcze paru jadących samotników. Już mnie więcej nie zobaczyli, naciskałem coraz mocniej na pedały na odcinkach prostych wiedząc o tym, że już przejechałem 20 km. I tu miałem małą wywrotkę prosto w duże błoto, ale było spowodowane upadkiem przede mną jadącego chłopaka, musiałem mocno zacisnąć obie na raz klamki i było już za późno, nie było gdzie skręcić rowerem. Walnąłem jak długi. Wygrzebałem się z tego błota i pojechałem dalej, tylko małe starcie naskórka. Trasa była bardzo niebezpieczna ze względu na błoto, rowerem rzucało na lewo i na prawo, czasami trudno było utrzymać się na siodełku. A moje semislicki „tańczyły” jak na balu maskowym, ubrane w warstwę błota.
Przede mną jest informacja, że do mety tylko 5km. I tu postanowiłem zużyć wszystkie zapasy kondycyjne, ponieważ gonił mnie jakiś starszy pan a więc konkurent.. Na zjeżdzie z Owczarni koło tych studzienek on był przede mną, więc jeszcze mocniej nacisnąłem i w końcu krzyknąłem do niego lewa wolna… lekko zjechał na prawo i tu przegrał ze mną, już nie dałem mu szans. Parłem jak oszalały na liczniku 37km/h i wpadłem na ostatnia prostą i tu jeszcze jednego wyprzedziłem….Uff!! Nareszcie koniec
Wpadłem na metę prawie prosto w objęcia mego syna, a on krzyczy do mnie, że wołany byłem przez głośniki na podium, abym odebrał nagrodę jako najstarszy zawodnik tego maratonu i w dodatku za to, że przejechałem w tak ciężkich warunkach całą trasę. „Olo”, „Bono”, Wiesiek obejmują, myślałem, że mnie uduszą! Andrzej pociągnął mnie do Langa i zameldował „oto ten najstarszy”.
Tak sobie myślałem, co oni chcą ode mnie jakaś dekoracja, ale, za co, z przemęczenia nie mogłem jakoś skojarzyć. Wciągnęli mnie na podium obok fajne dwie dziewczyny a Jan Kozłowski – Marszałek Województwa Pomorskiego wręcza mi statuetkę i składa gratulacje, podziękowałem a następnie składa mi osobiście dyrektor Czesław Lang. Ale było mi miło, a jaki stałem się sławny!
Po wręczeniu nagrody podszedł do mnie ponownie Pan Marszałek i w te słowa mówi: „podziwiam Pana, aby w takim wieku przejechać cala trasę i nie widać specjalnie po Panu zmęczenia”, to mnie podniosło na duchu, więc odpowiedziałem mu to zasługa długiej żmudnej i ciężkiej pracy, nic nie ma za darmo.
Poszliśmy razem z Andrzejem do naszych kolegów na pogaduszki, aha zapomniałbym, niespodziewanie wyrosła mi przed nosem jakaś czarna bania a to był mikrofon. No tak to znowu wywiad, próbowałem ich zniechęcić od tego zamierzenia, ale oni są uparci (to jest ich chleb). Parę słów powiedziałem i poszli sobie 🙂 I najważniejszy moment to wyżerka, dali mi jakąś pierś z kurczaka (prawdę mówiąc wolałbym inną niż z kurczaka) Muszę jeszcze wspomnieć o naszym koledze a mianowicie „Bono”, którego parę razy widziałem na trasie jak robił nam fotki Ten chłopak też „natłukł kilometrów”
Spotkałem jeszcze jednego z naszych kolegów, Mirka. Z nami jeździ od nie dawna….też robił mi fotki. Pozdrawiam go.
Na zakończenie trochę o sprzęcie:
Opony miałem założone:
Przednia Panaracer MACH SK
Tylna Panaracer MACH SS
To było wielkie nieporozumienie, po takim błocie jechać na semislickach. Rzucało na boki a najgorsze jak pod górką się zatrzymałem lub zwolniłem to koła się obracały w miejscu. Dziwne, że nie miałem żadnego upadku ze swojej winy. Żebym miał lepsze opony to, kto wie, pewno większy byłby sukces. Czas mojego przejazdu: 1h 46min
Ubłocony, umorusany w błocie, ale szczęśliwy a po za tym razem żadnej awarii ani żadnych skurczów mięśni. Na drodze widziałem bardzo dużo awarii rowerów, jednym pękały łańcuchy a wielu łapało gumy. Trasa bardzo solidnie przygotowana pod względem oznaczenia, ale zaliczyłbym ją do ciężkiej… Dziękujemy Panie Czesławie.
Nasza ekipa liczyła 8 osób
Swoją obecnością zaszczycił Tomek „Flash”, ktróry złozył mi gratulacje a my się cieszymy, że nareszcie powrócił do zdrowia.
Do zobaczenia na następnym Maratonie
Tekst: Mieczysław Butkiewicz
asfalt=niewiele
dystans=50
kondycja=wysoka
profil=wysoki
trud=max
m=TPK, Gdańsk
typ=rowerowy
Dodaj komentarz