Relacja z maratonu MTB – Golub-Dobrzyń

IMGP6719.JPG.phpPomysł startu w maratonie Golub-Dobrzyń podrzucił Flash. W niektórych z nas z miejsca zatliła się iskierka rywalizacji i zdecydowaliśmy się wziąć udział w tej imprezie. Przyznam się jednak, że z uwagi na słabą formę pojechałem wyłącznie towarzysko. Przez chwilę miałem nawet zrezygnować, ale widząc mocne zaangażowanie Silvera w  ten wyjazd wpisałem się na listę startową.

Golub-Dobrzyń znajduje się w odleglości ok. 170 km od Gdańska. Wyróżnia się wspaniałym zamkiem krzyżackim oraz licznymi turniejami rycerskimi. http://www.golub-dobrzyn.pl http://www.zamkipolskie.com/golub/golub.htmlIMGP6720.JPG.php

Imprezę organizowało miasto i jego promocję widać było na każdym kroku. Po przyjeździe na start każdy zawodnik otrzymał reklamówkę pełną folderów o Golubiu (w tym dwie płyty CD) oraz koszulkę. Spotkałem kilku znajomych (pozdrowienia: Robin, Flash, Ufo) i czas przyjemnie mijał na rozmowie. Start honorowy rozpoczynał się na rynku skąd ponad setka kolorowo ubranych zawodników ruszyła powoli za prowadzącymi jeźdźcami na koniach. Organizator chyba nie przewidział, że ciągłe wymijanie końskich „min” na drodze spowoduje tak dużo radosnych komentarzy wśród uczestników. Ja osobiście pierwszy raz w życiu czułem na starcie maratonu inny zapach niż maść rozgrzewająca ben-gay 😉

Huknęła armata i wystartowaliśmy. Wiedziałem już wcześniej od Flasha, że trasa jest raczej szybka, płaska i momentami piaszczysta. Mniej więcej na środku dystansu znajdował się podjazd „ściana płaczu” na szczycie którego oczekiwała na pierwszego zawodnika premia w postaci odtwarzacza DVD. Mając już pewne doświadczenie w maratonach wiedziałem że z uwagi na swoją słabą formę muszę jechać bardzo ostrożnie. Nie mogłem dopuścić do „spalenia się” zbyt wcześnie bo na pewno zabrakłoby mi sił na ostatnie kilometry. Wyprzedziłem więc kilka osób i spokojnie podłączyłem się pod grupkę jadącą mniej więcej moim tempem. Trasa sprzyjała tworzeniu „tramwajów” bo na ogół była równa i szeroka, z niewielką ilością single-tracków. Moją strategią na ten maraton było dojechanie do mety na innej pozycji niż ostatnia 😉 Bez wahania wsiadałem na koło każdemu kto jechał niewiele szybciej ode mnie, lecz gdy nadmiernie przyspieszał to decydowałem się wrócić do swojego tempa. Pewnym problemem była temperatura. Przed startem było mi dość chłodno więc wystartowałem w „rękawkach” oraz „nogawkach” mając jeszcze lekką kurteczkę w plecaku (Robin straszył deszczem po południu). Na 10-tym kilometrze zdecydowałem się zrobić postój techniczny i rozebrałem się ze wszystkich ocieplaczy. Jednocześnie podciągnąłem sztycę która miała mi opadać jeszcze ze 3 razy podczas całego maratonu (moje zaniedbanie  – zacisk).IMGP6722.JPG.php

Po zdjęciu ubrania wstąpiły we mnie nowe siły i dość szybko dogoniłem grupę w cieniu której jechałem. Po kolejnych kilku kilometrach zacząłem nawet sam nadawać tempo, a 2 czy 3 osoby pędziły za mną w odległościach nie większych niż 20 centymetrów. Na 20-tym kilometrze wciągnąłem żelka co dodało mi kolejnych sił. W pełni rozgrzany i zaopatrzony w energię zacząłem czerpać z maratonu to co najlepsze: przyjemność z szybkiej jazdy i rywalizacji. Od jakiegoś czasu jechałem z „moją” grupką ludzi wśród których była ambitnie jadąca dziewczyna w czerwonym stroju. Nawet raz podczas mojego wcześniejszego kryzysu podciągnęła mnie kawałek i dzięki temu mogliśmy się schronić w cieniu uciekających. Póki co kryzys mnie już dawno opuścił i jechało mi się naprawdę świetnie. Nawet ciągle przeciekający ustnik od camel’a nie mógł zepsuć mojego dobrego humoru.

Trasa była naprawdę prosta technicznie. Nie liczyłem więc na zbyt trudne zjazdy, ale na widok trzech wykrzykników na drzewie poczułem zastrzyk adrenaliny. Pamietając niektóre w ten sposób oznakowane zjazdy z innych maratonów w ułamku sekundy przygotowałem się na wszystko. Niestety dość szybko euforia zmieniła się w zawód. Zjazd był może dość szybki, ale prosty i kończący się asfaltem.IMGP6746.JPG.php

Jadąc dalej zostałem z tyłu za „moją” grupą gdyż zostałem zmuszony do podciągnięcia do góry siodełka. Jakoś nie mogłem ich dogonić i jechałem nadal swoim tempem. W pewnym momencie w oddali zobaczyłem stromy podjazd z kilkoma rowerzystami idącymi wzdłuż niego. Co ciekawe tuż obok stał Ufo z jakimś dziwnym (nie jego) rowerem mającym całkowicie zmieloną przerzutkę! Zapytałem co się stało. Odkrzyknął tylko, że jego rower pojechał. Nie do końca to zrozumiałem ale widząc, że wszystko jest OK (żadnych śladów wypadku) ruszyłem dalej. Kilkaset metrów po podjeździe udało mi się wreszcie dogonić grupkę z którą jechałem przez większą część trasy. Tu spotkało mnie kolejne zaskoczenie gdyż zrównując się z dziewczyną w czerwonym stroju zauważyłem, że ONA JEDZIE NA ROWERZE UFO! Wszystko stało się jasne… na podjeździe nie wytrzymała jej przerzutka, a jadący w tych samych barwach gentleman Ufo udostępnił swój rower!

Reszta trasy była dość monotonna, aczkolwiek świetnie oznakowana. W ogóle należy przyznać, że organizacja całego maratonu była na 5 z minusem. Minus za 2 miejsca na trasie gdzie jednak zabrakło jednoznacznych wskazówek. Cała reszta trasy pokryta została zarówno strzałkami jak i naprawdę częstymi miejscami w których stała obsługa lub Policja kierująca ruchem. W razie jakiegoś wypadku gwarantowało to dość szybkie (mam nadzieję) dotarcie na miejsce zdarzenia.

Zbliżał się koniec maratonu. Poza standardowymi wynikającymi z braku treningu dolegliwościami (plecy, cztery litery, kurcze w łydkach) jechałem dość sprawnie i nawet wyprzedzałem ludzi. Udało mi się utrzymywać poziom „stałej presji” czyli nie było momentów gdzie całkowicie odpuszczałem i odpoczywałem. Takie momenty zdarzały się u zawodników jadących przede mną, więc powoli przesuwałem się do przodu. Wreszcie wypadłem na szosę która prowadziła bezpośrednio do mety i tu na chwilę odpuściłem. Był to niestety błąd gdyż z miejsca dopędził mnie tramwaj czterech rowerzystów. Wskoczyłem na koło ostatniego i w ten sposób minęliśmy znak „meta 1 km”. Zacząłem się zastanawiać co mam zrobić. Nie miałem sił aby wyskoczyć na lidera więc moją szansą mogło być tylko zaskoczenie. Oceniałem zapasy energii na krótki, 100 metrowy finisz. Sprawa rozwiązała się sama bo jakieś 500 metrów przed metą zawodnik jadący tuż przede mną zaatakował i zaczął wyprzedzać peleton. Jechałem cały czas tuż za nim i zrównaliśmy się z pozostałą trójką ściagających. Docisnęliśmy i wyskoczyliśmy na I oraz II pozycję. Meta była już w zasięgu wzroku lecz niestety kątem oka widziałem jak wcześniejszy lider peletonu wyprzedza mnie powolutku wchodząc na II miejsce. Nie dałem rady i przeciąłem  linię tuż za nim zostawiając chociaż dwóch innych za sobą. I tak będziemy mieli ten sam czas 😉

Na mecie czekał już mocno znudzony Flash, Robin i Silver, a Łukasz przebierał się w samochodzie. Zaczęli troskliwie dopytywać się „czemu tak długo jechałem” i czy „miałem jakąś awarię”. Dziękuję koledzy za troskę. Jeszcze Wam kiedyś pokażę jak się jeździ 😉 Udaliśmy się wspólnie na przygotowane przez organizatorów pieczone prosię (wbrew obiegowym opiniom to jednak nie był ostatni z zawodników na mecie 😉 ). Dodatkowo zostaliśmy poczęstowani naprawdę smacznym makaronem i grochówką. Można też było się zaopatrzyć w banany oraz pomarańcze pozostałe z punktów żywieniowych. Podczas konsumpcji spotkałem Ufo wraz z koleżanką, która jak się okazuje zmieliła jeszcze jedną przerzutkę (w rowerze Ufo) dojeżdzając do mety na kolejnym!! Zajęła I miejsce w K1 za co wielkie gratulacje. Świetnia walczyła na całej trasie. Teraz przed kolejnymi maratonami trzeba jej będzie życzyć „połamania przerzutki” 😉

Robin zajął najbardziej chyba nielubiane 4-te miejsce (o krok od pudła) wyprzedzając o ponad 50 sekund Cezarego Zamanę. Gratulacje!! Flash miał niestety awarię łańcucha oraz złapał kapcia, ale i tak dojechał na 24 pozycji. Silver był 16-ty w M2, a ja 25 w M3. Przeliczając mój czas na M2 byłbym 30. Nie jest źle. Dałem radę.

Podsumowując mogę napisać, że wyjazd był BARDZO udany. Doświadczyłem wszystkiego czego można doświadczyć na maratonach MTB: świetni znajomi, wyczerpująca trasa, adrenalina, rywalizacja, nienajgorsza pogoda (zdążyłem na metę przed deszczem). Ponownie poczułem klimat zawodów i ożył zapomniany bakcyl. Polecam każdemu aby chociaż raz spróbował wystartować w podobnej imprezie i doświadczyć tych wspaniałych emocji.

Andrzej „scoot”

asfalt=brak
dystans=50
kondycja=wysoka
profil=wysoki
trud=max
szlak=niebieski
obszar=Golub-Zdrój
typ=rowerowy
Posted in Maratony | Tagged , | Leave a comment

Maraton Golub-Dobrzyń okiem Oli :)

IMGP6713.JPG.phpScooty pisząc swoją relację, przez wrodzoną skromność nie wspomniał, że maraton nie zakończył się wraz z jego przybyciem na metę, ale że po nim przyjechało jeszcze parę osob, m.in. ja. 😛 Mówi się, że jaki początek, taki i ciąg dalszy. Pierwsza relacje z maratonu przyszło mi pisać z perspektywy jego końca, lata mijają, a perspektywa jakoś nie chce mi się zmienić. Ale porzućmy dygresje i wróćmy do Golubia-Dobrzynia.
W zasadzie nie miałam ochoty się ścigać, doskonale zdając sobie sprawę z moich braków kondycyjnych, ale kiedy okazało się, ze start dla kobiet jest darmowy, postanowiłam potraktować to jako miły wypad towarzysko  turystyczny.IMGP6714.JPG.php

Wyruszyliśmy z Gdanska o 7 rano w dwa auta  ja z Piotrkiem oraz Scooty z moim firmowym kolega Łukaszem. Z powodu lekkiego błądzenia na miejsce dojechaliśmy w ostatnim momencie, na pół godziny przed startem pobierając numery startowe oraz reklamowki z materiałami propagandowymi o G-D. Spotkaliśmy tu też kilku znajomych, m.in. Flasha i Robina. Chwile pozniej razem z innymi zawodnikami krążyliśmy wokół rynku, rozgrzewając się przed startem.

Ustawiłam się w swoim ulubionym sektorze (czyli na samym końcu) i punktualnie o 11:00 ruszyliśmy na rundę honorowa po miasteczku. Była to jedna z najwolniejszych rund honorowych w jakich bralam udzial, prowadzilo ja bowiem kilkunastu jeźdźców na koniach, poruszających się nieśpiesznym kłusem. Zestresowane konie tak gęsto nawoziły asfalt, ze zaczęły pojawiać się nowe teorie na temat sposobu oznakowania trasy maratonu 😉 Stres udzielił się chyba także niektórym bikerom, bo tuz przed ostrym startem cala ich grupa rzuciła się w krzaki.

W końcu na znak startu huknął strzał z hakownicy, konie przysiadły na zadach, a bikerzy wykorzystali błyskawicznie tą okazję i cały zasnuty prochowym dymem peleton runął naprzód. 😉 Zassana przez tłum, szybko osiągnełąm prędkość ponad 40 km/h, ale i tak ciągle wszyscy mnie wyprzedzali. Powoli zaczynam się przyzwyczajać  pomyślałam. Przede mną była dłuuuga prosta szutrowa droga, nad głową miałam szare niebo, a w twarz zimny wiatr. Pedałowałam, podziwiając hektary ornych pól wokół i żałując, ze nie założyłam jednak ochraniaczy na buty, wiatr przeciskał się bowiem przez ich siateczkę, mrożąc mi stopy. Przez dluższa chwilę w zasięgu wzroku mialam jeszcze kilku zawodnikow, ale potem i oni zniknęli. W końcu zostałam sam na sam z pewnym milym, ale strasznie gadatliwym staruszkiem, który zaproponowal, żebyśmy dalej jechali razem. W sumie czemu nie, zawsze to przyjemniej, jak jest do kogo gębe otworzyć na takiej 70 km wycieczce.

W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, ze słyszę tuż za plecami warkot silnika. Odwróciłam się i zobaczyłam karetkę, a za nią jeszcze jakiś samochód. Zjechałam nieco na bok, żeby kolumna mogła mnie swobodnie wyprzedzić, ale kierowcy wcale nie mieli zamiaru tego robić! Zdałam sobie spraw, że jest to kolumna zamykająca wyścig, i że będą nam towarzyszyli na całej trasie! Poczułam podziw dla poziomu bezpieczeństwa zapewnianego przez organizatorow, ale z drugiej strony lekkie zdenerwowanie jak pod taką presją mam zatrzymać się na siku albo zjedzenie batonika??? Po jakimś czasie jednak surrealizm całej sytuacji zaczął mnie bardzo bawić, szczególnie ze liczba wlekących się za nami aut wzrastala chwilami do 4 (karetka, terenówka, bus zbierający osoby kierujące ruchem na trasie i jeszcze jakieś auto).IMGP6725.JPG.php

Pierwsze 20 km trasy wiodło po bardzo przyjemnych, ubitych szutrowych drogach, wśród pól i lasów. Jechaliśmy dość szybko, mialam wrażenie ze jest wyłącznie płasko lub z górki. Staruszek był pełen optymizmu, twierdząc, że ze śpiewem, panienko, ze śpiewem zmieścimy się w czasie (metę zamykano o godz. 16:00). Trasa była bardzo dobrze oznakowana i zabezpieczona, tylu osob kierujących ruchem nie widziałam na żadnym maratonie! Zrobiliśmy krótki popas na pierwszym bufecie, w towarzystwie kierowców i pasażerow z kolumny za nami. Zainteresowanie jednego z nich wzbudził ustnik od mojego camelbacka. Co to jest, tlen???. Ruszyliśmy dalej. Trasa zrobiła się nieco bardziej urozmaicona, prowadząc nas wzniesieniami i doliną rzeki Drwęcy. Na drodze pojawilo się nieco piasku i nawet ze dwa podjazdy. Widoki były piękne, miało się poczucie ogromu otaczającej przestrzeni, szczególnie ze chwilami zza chmur wychodziło słońce, ubarwiając wszystko kolorami jesieni. Przejechaliśmy wzdłuż brzegów dwóch jezior, gdzie rzeźba terenu przypominala mi tu nieco nasze Kaszuby.

Na drugim bufecie nie towarzyszyła nam karetka, od kierowcow terenowki dowiedzieliśmy się, ze pojechali naprzód, bo na zjeździe wąwozem jeden z zawodnikow złamał sobie podobno obojczyk. Ostrzeżeni, ze zdwojoną ostrożnością wjeżdżaliśmy na ten odcinek trasy. Wąwóz sprawial strasznie ponure wrażenie, bo nie dość, ze niebo zakryły ciemne, nisko wiszące chmury, z których zaczął padać deszcz, to jeszcze gęsta kopuła bukowych liści skutecznie tłumiła resztki swiatła. Wpychałam właśnie rower na górską premię, ślizgając się na gliniastej, pokrytej koleinami drodze, kiedy usłyszałam dzwięk SMS-a. Nie chcialo mi się wyciągać telefonu, ale domyśliłam się, ze to Piotrek daje mi znać, ze właśnie wjechał na metę.

Coraz cześciej zaczęłam zerkać na zegarek oraz sprawdzać ilość przejechanych kilometrów. Co prawda staruszek dalej twierdził swoje, że ze spiewem itd., ale ja mialam coraz większe wątpliwości, wyraźnie spadła nam średnia, a i zmęczenie dawało się we znaki. Rozglądając się wokół, zaczęłam rozpoznawać znajome krajobrazy, część trasy powrotnej pokrywała się bowiem z jej początkiem. Na godzinę przed zamknięciem mety poczułam przypływ adrenaliny, nastał czas pościgać się… z czasem! Wycieczka wycieczką, ale trochę głupio byłoby nie zmieścić się w limicie czasu i formalnie nie zaliczyć maratonu. Wysunęłam się na prowadzenie i docisnęłam. Starszy pan wyraźnie zaczął zostawać z tyłu, wąziutkie oponki grzęzły mu w piasku i zaczęły łapać go skurcze. Wyrzuty sumienia nie pozwoliły mi go tak od razu zostawić  poczekałam chwilę i zaczęłam dopingować go do zwiększonego wysiłku. Coraz bardziej zostawał jednak z tylu. Pół godziny i 8 km przez zamknięciem mety ruszyłam w koncu samodzielnie naprzód, usprawiedliwiając się przed sobą, że przecież samego go nie zostawiam, tuż za nim jadą 3 samochody.

Zaczęło lać jak z cebra, cisnęłam ile sil w nogach odkrywając w sobie pokłady energii, o które się nie podejrzewałam. Nerwowo spoglądałam na zegarek, i czułam narastajaca panikę. Spokojnie, przecież na pewno zdążysz! mowiła ta racjonalna część umysłu. Aaaaaaaaaaaa!  mówiła ta druga cześć, i wtedy czułam, że opadam z sił.

Szosa! Już blisko! Zupełnie wykończona, przemoczona i przemarznięta przejechałam linie mety na 15 czy 10 min przed jej zamknięciem. Pojechałam na parking przebrać się w suche i ciepłe cywilne ciuchy, a potem całą ekipą poszliśmy na pieczonego prosiaka i bardzo smaczny, jak na maratonowe standardy, makaron z sosem. Potem już tylko do ciepłych aut (z wyjątkiem Flasha, który rowerem ruszył do Torunia) i do domu, gdzie byliśmy około 20:00.

Szłam spać obolała, ale z poczuciem satysfakcji i dobrze spełnionego obowiązku. Pesymistycznie patrząc na sprawę, dojechałam przedostatnia. Optymistycznie zajęłam 5 miejsce w swojej kategorii 😉 A ogólnie, to po prostu wzięłam udział w fantastyczniej imprezie, i przejechałam całkiem niezły kawał trasy, w, jak to określił Łukasz dzień, w który tak normalnie pewnie nie chciało by nam się w ogóle wychodzić na rower!

Ola Nowakowska

asfalt=brak

dystans=50

kondycja=wysoka

profil=wysoki

trud=max

szlak=niebieski

obszar=Golub

typ=rowerowy

Posted in Maratony | Tagged , | Leave a comment