Pomysł startu w maratonie Golub-Dobrzyń podrzucił Flash. W niektórych z nas z miejsca zatliła się iskierka rywalizacji i zdecydowaliśmy się wziąć udział w tej imprezie. Przyznam się jednak, że z uwagi na słabą formę pojechałem wyłącznie towarzysko. Przez chwilę miałem nawet zrezygnować, ale widząc mocne zaangażowanie Silvera w ten wyjazd wpisałem się na listę startową.
Golub-Dobrzyń znajduje się w odleglości ok. 170 km od Gdańska. Wyróżnia się wspaniałym zamkiem krzyżackim oraz licznymi turniejami rycerskimi. http://www.golub-dobrzyn.pl http://www.zamkipolskie.com/golub/golub.html
Imprezę organizowało miasto i jego promocję widać było na każdym kroku. Po przyjeździe na start każdy zawodnik otrzymał reklamówkę pełną folderów o Golubiu (w tym dwie płyty CD) oraz koszulkę. Spotkałem kilku znajomych (pozdrowienia: Robin, Flash, Ufo) i czas przyjemnie mijał na rozmowie. Start honorowy rozpoczynał się na rynku skąd ponad setka kolorowo ubranych zawodników ruszyła powoli za prowadzącymi jeźdźcami na koniach. Organizator chyba nie przewidział, że ciągłe wymijanie końskich „min” na drodze spowoduje tak dużo radosnych komentarzy wśród uczestników. Ja osobiście pierwszy raz w życiu czułem na starcie maratonu inny zapach niż maść rozgrzewająca ben-gay 😉
Huknęła armata i wystartowaliśmy. Wiedziałem już wcześniej od Flasha, że trasa jest raczej szybka, płaska i momentami piaszczysta. Mniej więcej na środku dystansu znajdował się podjazd „ściana płaczu” na szczycie którego oczekiwała na pierwszego zawodnika premia w postaci odtwarzacza DVD. Mając już pewne doświadczenie w maratonach wiedziałem że z uwagi na swoją słabą formę muszę jechać bardzo ostrożnie. Nie mogłem dopuścić do „spalenia się” zbyt wcześnie bo na pewno zabrakłoby mi sił na ostatnie kilometry. Wyprzedziłem więc kilka osób i spokojnie podłączyłem się pod grupkę jadącą mniej więcej moim tempem. Trasa sprzyjała tworzeniu „tramwajów” bo na ogół była równa i szeroka, z niewielką ilością single-tracków. Moją strategią na ten maraton było dojechanie do mety na innej pozycji niż ostatnia 😉 Bez wahania wsiadałem na koło każdemu kto jechał niewiele szybciej ode mnie, lecz gdy nadmiernie przyspieszał to decydowałem się wrócić do swojego tempa. Pewnym problemem była temperatura. Przed startem było mi dość chłodno więc wystartowałem w „rękawkach” oraz „nogawkach” mając jeszcze lekką kurteczkę w plecaku (Robin straszył deszczem po południu). Na 10-tym kilometrze zdecydowałem się zrobić postój techniczny i rozebrałem się ze wszystkich ocieplaczy. Jednocześnie podciągnąłem sztycę która miała mi opadać jeszcze ze 3 razy podczas całego maratonu (moje zaniedbanie – zacisk).
Po zdjęciu ubrania wstąpiły we mnie nowe siły i dość szybko dogoniłem grupę w cieniu której jechałem. Po kolejnych kilku kilometrach zacząłem nawet sam nadawać tempo, a 2 czy 3 osoby pędziły za mną w odległościach nie większych niż 20 centymetrów. Na 20-tym kilometrze wciągnąłem żelka co dodało mi kolejnych sił. W pełni rozgrzany i zaopatrzony w energię zacząłem czerpać z maratonu to co najlepsze: przyjemność z szybkiej jazdy i rywalizacji. Od jakiegoś czasu jechałem z „moją” grupką ludzi wśród których była ambitnie jadąca dziewczyna w czerwonym stroju. Nawet raz podczas mojego wcześniejszego kryzysu podciągnęła mnie kawałek i dzięki temu mogliśmy się schronić w cieniu uciekających. Póki co kryzys mnie już dawno opuścił i jechało mi się naprawdę świetnie. Nawet ciągle przeciekający ustnik od camel’a nie mógł zepsuć mojego dobrego humoru.
Trasa była naprawdę prosta technicznie. Nie liczyłem więc na zbyt trudne zjazdy, ale na widok trzech wykrzykników na drzewie poczułem zastrzyk adrenaliny. Pamietając niektóre w ten sposób oznakowane zjazdy z innych maratonów w ułamku sekundy przygotowałem się na wszystko. Niestety dość szybko euforia zmieniła się w zawód. Zjazd był może dość szybki, ale prosty i kończący się asfaltem.
Jadąc dalej zostałem z tyłu za „moją” grupą gdyż zostałem zmuszony do podciągnięcia do góry siodełka. Jakoś nie mogłem ich dogonić i jechałem nadal swoim tempem. W pewnym momencie w oddali zobaczyłem stromy podjazd z kilkoma rowerzystami idącymi wzdłuż niego. Co ciekawe tuż obok stał Ufo z jakimś dziwnym (nie jego) rowerem mającym całkowicie zmieloną przerzutkę! Zapytałem co się stało. Odkrzyknął tylko, że jego rower pojechał. Nie do końca to zrozumiałem ale widząc, że wszystko jest OK (żadnych śladów wypadku) ruszyłem dalej. Kilkaset metrów po podjeździe udało mi się wreszcie dogonić grupkę z którą jechałem przez większą część trasy. Tu spotkało mnie kolejne zaskoczenie gdyż zrównując się z dziewczyną w czerwonym stroju zauważyłem, że ONA JEDZIE NA ROWERZE UFO! Wszystko stało się jasne… na podjeździe nie wytrzymała jej przerzutka, a jadący w tych samych barwach gentleman Ufo udostępnił swój rower!
Reszta trasy była dość monotonna, aczkolwiek świetnie oznakowana. W ogóle należy przyznać, że organizacja całego maratonu była na 5 z minusem. Minus za 2 miejsca na trasie gdzie jednak zabrakło jednoznacznych wskazówek. Cała reszta trasy pokryta została zarówno strzałkami jak i naprawdę częstymi miejscami w których stała obsługa lub Policja kierująca ruchem. W razie jakiegoś wypadku gwarantowało to dość szybkie (mam nadzieję) dotarcie na miejsce zdarzenia.
Zbliżał się koniec maratonu. Poza standardowymi wynikającymi z braku treningu dolegliwościami (plecy, cztery litery, kurcze w łydkach) jechałem dość sprawnie i nawet wyprzedzałem ludzi. Udało mi się utrzymywać poziom „stałej presji” czyli nie było momentów gdzie całkowicie odpuszczałem i odpoczywałem. Takie momenty zdarzały się u zawodników jadących przede mną, więc powoli przesuwałem się do przodu. Wreszcie wypadłem na szosę która prowadziła bezpośrednio do mety i tu na chwilę odpuściłem. Był to niestety błąd gdyż z miejsca dopędził mnie tramwaj czterech rowerzystów. Wskoczyłem na koło ostatniego i w ten sposób minęliśmy znak „meta 1 km”. Zacząłem się zastanawiać co mam zrobić. Nie miałem sił aby wyskoczyć na lidera więc moją szansą mogło być tylko zaskoczenie. Oceniałem zapasy energii na krótki, 100 metrowy finisz. Sprawa rozwiązała się sama bo jakieś 500 metrów przed metą zawodnik jadący tuż przede mną zaatakował i zaczął wyprzedzać peleton. Jechałem cały czas tuż za nim i zrównaliśmy się z pozostałą trójką ściagających. Docisnęliśmy i wyskoczyliśmy na I oraz II pozycję. Meta była już w zasięgu wzroku lecz niestety kątem oka widziałem jak wcześniejszy lider peletonu wyprzedza mnie powolutku wchodząc na II miejsce. Nie dałem rady i przeciąłem linię tuż za nim zostawiając chociaż dwóch innych za sobą. I tak będziemy mieli ten sam czas 😉
Na mecie czekał już mocno znudzony Flash, Robin i Silver, a Łukasz przebierał się w samochodzie. Zaczęli troskliwie dopytywać się „czemu tak długo jechałem” i czy „miałem jakąś awarię”. Dziękuję koledzy za troskę. Jeszcze Wam kiedyś pokażę jak się jeździ 😉 Udaliśmy się wspólnie na przygotowane przez organizatorów pieczone prosię (wbrew obiegowym opiniom to jednak nie był ostatni z zawodników na mecie 😉 ). Dodatkowo zostaliśmy poczęstowani naprawdę smacznym makaronem i grochówką. Można też było się zaopatrzyć w banany oraz pomarańcze pozostałe z punktów żywieniowych. Podczas konsumpcji spotkałem Ufo wraz z koleżanką, która jak się okazuje zmieliła jeszcze jedną przerzutkę (w rowerze Ufo) dojeżdzając do mety na kolejnym!! Zajęła I miejsce w K1 za co wielkie gratulacje. Świetnia walczyła na całej trasie. Teraz przed kolejnymi maratonami trzeba jej będzie życzyć „połamania przerzutki” 😉
Robin zajął najbardziej chyba nielubiane 4-te miejsce (o krok od pudła) wyprzedzając o ponad 50 sekund Cezarego Zamanę. Gratulacje!! Flash miał niestety awarię łańcucha oraz złapał kapcia, ale i tak dojechał na 24 pozycji. Silver był 16-ty w M2, a ja 25 w M3. Przeliczając mój czas na M2 byłbym 30. Nie jest źle. Dałem radę.
Podsumowując mogę napisać, że wyjazd był BARDZO udany. Doświadczyłem wszystkiego czego można doświadczyć na maratonach MTB: świetni znajomi, wyczerpująca trasa, adrenalina, rywalizacja, nienajgorsza pogoda (zdążyłem na metę przed deszczem). Ponownie poczułem klimat zawodów i ożył zapomniany bakcyl. Polecam każdemu aby chociaż raz spróbował wystartować w podobnej imprezie i doświadczyć tych wspaniałych emocji.
Andrzej „scoot”
asfalt=brak dystans=50 kondycja=wysoka profil=wysoki trud=max szlak=niebieski obszar=Golub-Zdrój typ=rowerowy