Końcówka sezonu i mój ostatni start w tym roku w maratonie.
Co ciekawe odkryłem też pewną zależność która miała ustrzec mnie przed awarią sprzętu. Podzielę się nią z Wami: „im mniej pieścisz i dłubiesz przy swoim rowerze tym bardziej jest on niezawodny”.
Na starcie okazało się że przyjechało bardzo dużo wielbicieli MTB. Miałem spore obawy co do początku trasy. Podobnie jak w Chodzieży długi odcinek asfaltowej nawierzchni nie sprzyjał rozciągnięciu stawki. Jak zwykle w takich okolicznościach późniejsze bardziej techniczne odcinki a zwłaszcza zjazdy powodują przymusowe hamowanie.
Irytujące jest to zwarzywszy na fakt iż taki grubasek jak ja tylko tam ma szanse nadrobić starty jakie powstały na podjazdach.
Niemniej jednak pomimo tłoku udało mi się na asfalcie wyprzedzić dość sporą liczbę kolarzy. Zawsze twierdzę że podjazd był udany jeśli wyprzedzę ich więcej niż bikerów mnie. Tym razem tak było. Znajomość trasy ułatwiała mi to w bardzo dużym stopniu.
Tam gdzie ludzie hamowali bojąc się niewiadomej za zakrętem – ja dokręcałem.
Dalej były już tylko leśne dukty. Duża ilość interwałowych podjazdów szybko sprawiła że na każdym kolejnym było mi ciężej.
Przewidując to przed startem zaopatrzyłem się w dużą ilość dopalaczy. Co przyznam bardzo pomogło.
Fajne, szybkie zjazdy obfitujące w dużą ilość ostrych zakrętów pokonywałem z mega prędkością. Zazwyczaj przytulając się do prawej strony niechętnie zajmowanej przez innych z powodu błota. Wiedziałem że tylko tak uda mi się wyprzedzać.
Zgodzicie się ze mną że wiele zjazdów w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym jest stosunkowo wąskich. I tylko agresywny atak bokiem może przynieść efekt.
Niestety jak to na maratonach. Było wiele momentów gdy ludzie sprowadzali rowery lub zsuwali się bocznym ślizgiem – bo jazdą bym tego nie nazwał. Hamując lub zmuszając do całkowitego zatrzymania zawodników będących za nimi.
Cóż uroki maratonów.
Po około 10 kilometrach dopadł mnie Batik. Oczywiście na podjeździe. Zdopingowałem go kilkoma słowami ale nim skończyłem zniknął mi za kolejnym zakrętem.
Jadąc dalej poczułem na swoich plecach oddech wza. Postanowiłem że tym razem powalczę z Nim. Trzymałem się jego ogona przez kilka ładnych kilometrów.
Ostatnią próbą jaką podjąłem było złapanie go za sztycę na jednym z podjazdów. Nie wiedział że to ja i stwierdził: „o kurcze mam kapcia”.
Jak go puściłem to wystrzelił jak z procy. Więcej go nie widziałem a na mecie miał 6 minut przewagi.
Gdzieś między zawodnikami był też sla, ale pędził tak szybko że mijając mnie ani On ani ja tego nie zarejestrowaliśmy.
Fajnie było słyszeć na trasie od innych zawodników skąd tu te górki, ja pier…, miało być płasko. Myślałem w takich momentach – witamy w TPK!
Dodawało mi to paliwa.
Końcówka trasy to szybki zjazd. Widziałem że wiele osób odpoczywa sądząc że przed metą organizator wymyślił im jeszcze niespodziankę w postaci krótkiego stromego podjazdu. Znajomość trasy i licznik uświadomiła mi że nic takiego nie będzie. Teraz max!
Mam wrażenie że w tym miejscu wyprzedziłem ze 30 osób.
Sam finisz to jazda koło w koło z dwoma innymi zawodnikami.
Ale znów miałem ułatwienie – wiedziałem że muszę złapać skrajnie lewy tor jazdy. Zakręt w lewo i wpadamy z asfaltu na trawę na ostatnią prostą przed metą. Zakręt w lewo sprawił że chcąc czy nie moi konkurenci do „złota” zatoczyli szeroki łuk.
Zbyt szeroki aby mogli mi zagrozić.
Beeeeep i meta. Sekundę lub dwie po mnie wpadło jeszcze z pięciu zawodników. Dobrze że nie zdawałem sobie sprawy z faktu że za moimi plecami trwa taka pogoń.
Uścisk dłoni z kolegą z finiszowego dojazdu i „banan” na gębie sprawiły że poczułem się mega zadowolony.
Mam nadzieję że inni bawili się równie dobrze jak ja.
Do zobaczenie w przyszłym sezonie!
asfalt=niewiele
dystans=50
kondycja=wysoka
profil=wysoki
trud=max
m=Gdańsk
typ=rowerowy
Dodaj komentarz