Takiego rajdu rowerowego jeszcze Gdańska Ekipa Rowerowa nie organizowała, a ja przejechałem je w pojedynczych etapach tak jak były one rozgrywane w formie wyścigów MTB organizowane przez Gdyński Ośrodek Sportu i Rekreacji.
Start naszego Giga Rajdu rozpoczął się w Sopocie- Kamienny Potok około godz. 9.30
Pogoda mimo późnej Jesieni trafiła się nam wyśmienicie, temp. około 10 C, nie przeszkadzający wiatr i sporo słońca.
ZAWODOWCY NA START!!!!
Cała ekipa licząca 7 odważnych, machając mojej rodzince (zawsze przejeżdżamy koło mojego domu) wjechała do lasu.
Pierwszy ostry podjazd dał się we znaki i rozciągnął naszą grupę pewnie dla tego, że nie jechali na rozgrzanych rumakach. He, He 🙂
Pozbieraliśmy się i jesteśmy na pierwszym „OS” to jest na byłym torze motokrosowym, gdzie teraz odbywają się tu zawody, kładów i samochodów terenowych.
Ale żeby tu zobaczyć jeżdżących BIKERÓW…………….
To chyba tylko z GER lub Mają Włoszczoską (medalistkę z Igrzysk Pekin 2008), na treningu. Natomiast zawodowców z TREK grupy LANGA, CCC nie spotkaliśmy !!!!! 🙁
Po pięciu „Os” które przejechaliśmy po ciężkich wymagających, wręcz górskich trasach uznawanych za najtrudniejsze w zawodach typu MTB byliśmy zadowoleni oraz spełnieni aż do bólu.
Czekały na nas liczne ostre podjazdy jak i podchody z buta, przepastne zjazdy, błoto, piach i liście.
Trasa trudna technicznie i wymagająca.
Interwałowa- ostre podjazdy za chwilę kawałek spokojnie, mocny sprint i znów szybko na kolejne wzniesienie.
Sądzę, że przygotowana przeze mnie trasa dała mnóstwo satysfakcji i walki z samym sobą.
Przejechaliśmy łączny dystans 60 km ze średnią prędkością 16,5 km/h.
Dziękuję wytrwałym
Do zobaczenia
organizator: Aleksander Tokmina „OLO”
http://www.gosirgdynia.pl/_podstrony/sport_glowny/2008_04_12_GPX_MTB_Gdynia/trasa_pustki_duza.jpg
P.S
A oto moje indywidualne trofea z pojedynczych RAJDÓW MTB GDYNIA.
******************
Kiedy dojechałem lekko spóźniony, na miejscu zbiórki był już organizator Olo oraz trzech innych zapaleńców: Elvis, Plastic i Zibi, a za chwile dojechał Zbyszek i Mirek (poprawcie jak źle pamiętam kto jest kto). Kiedy mieliśmy się już zbierać, nadjechała kolejka z Gdańska, ale nikt więcej nie pojawił się, więc w siedmioosobowym składzie wyruszyliśmy.
Na początek zostaliśmy oprowadzeni po Kamiennym Potoku, ulicami Małopolską, Kujawską i Bernardowską. Następnie wjechaliśmy na tor motocrossowy, gdzie miał miejsce jeden z wyścigów. Droga piaszczysta i rozjeżdżona nieco przez motory i quady, miejscami kałuże i błoto. Na koniec ostry i mokry podjazd. Z góry widok na las i zatokę, obok bunkier – punkt orientacyjny. Wjechaliśmy, więc trzeba zjechać ścieżką między drzewami. Potem powoli pniemy się w górę i dojeżdżamy do wieży widokowej od strony zachodniej. Szybko w dół i znów pniemy się mozolnie na wzniesienie, jeszcze kilkaset metrów po błocie i znów jesteśmy przy wieży, tym razem od wschodu. OS zaliczony, więc kierujemy się w stronę kolejnego.
Ulicą Spokojną dojeżdżamy do Wielkopolskiej, a następnie wzdłuż Lotników, Stryjskiej i Małokackiej wjeżdżamy na Olimpijską. Tu zaczyna się kolejna trasa wyścigu. Początek spokojny po asfalcie, potem odbijamy w las. Przejazd pod zwalonym drzewem i trach, coś mi się wkręciło w koło. Blokuję koło i mam nadzieję, że nikt nie wjedzie we mnie. Oglądam się na koło i sklapnąłem, kij wszedł w koło i przerzutkę. Tylko nie powtórka z czerwonego na nowiutkim sprzęcie. Nie wyglądało to za ciekawie, kij zaplątany w szprychy i przerzutkę, ta wywinięta do góry, a wózek haczy o szprychy. No to koniec myślę, czas się zbierać do domu. Na szczęście Mirek naprostował hak i dało się jechać. Na początku nieufnie i z obawami czy wszystko działa. Działało, ale były kłopoty z wrzuceniem na największą zębatkę i musiałem naciągać linkę manetką, żeby przełożenie siedziało. Na kolejnym podjeździe zapomniałem i trzeba było na piechotę wejść na górę, gdzie trochę naciągnąłem linkę i kolejnego wzniesienia już nie odpuściłem. Pomimo uślizgów tylnego koła, utraty przyczepności na przednim, praktycznie balansując na granicy równowagi udało mi się podjechać. Humor powoli powracał, niestety nie wszystkie przełożenia. Straciłem 2 z tyłu, a próby jechania na niej kończyły się przeskakiwaniem łańcucha na mniejszą zębatkę z niemiłym trzaskiem. Mówi się trudno i jedzie dalej.
Tymczasem Olo prowadzi nas przez las. Mijamy czarny szlak, potem jedziemy kawałek nim, żeby odbić gdzieś w dół lub w górę i znowu jechać szlakiem. W sumie w jednym miejscu chyba ze trzy razy byliśmy, przejeżdżając w jedną, drugą i trzecią (na skróty, pchając rowery). Po drodze obejrzeliśmy prawie rozebraną wieżę widokową na wzgórzu Św. Maksymiliana i zaliczając kolejne premie górskie dojechaliśmy na Witomino.
A tu znowu niespodzianka – kolejne podjazdy i zjazdy. Zaliczając kawałek pętli z wyścigów odbijamy na północ i po przekroczeniu ul. Chwarznieńskiej jedziemy żółtym szlakiem, a potem czerwonym rowerowym. Przy pomniku ku czci poległych strażników leśnych, zrobiliśmy dłuższy odpoczynek.
Następny punkt, to kładka nad Estakadą Kwiatkowskiego, tu tylko postój na kilka zdjęć, bo mocno wiało. Kto jeszcze tu nie był, niech przyjeżdża, widoki są wspaniałe. Tu pożegnaliśmy jednego z uczestników. Okazało się też, że trzeba poprawić hamulce Zbyszka (Zibi).
Szybki zjazd i coś mi ociera o przednie koło – aha spełniła się moja obawa o wytrzymałość błotnika. Zwisał na resztkach zgięcia metalowego zaczepu. Cóż, urwałem go do końca i humor się poprawił, jeszcze tylko umocowałem go na sztorc między bagażnik i sztycę i przyczepiłem opaską odblaskową (sprawdzony patent z poprzedniej identycznej awarii).
Wjeżdżamy na pętlę chylońskiego wyścigu. Na początek łagodnie pod górę (po prawej panorama na Gdynię), potem trochę korzeni i duża łacha piasku. W lewo i pod górę, trochę płaskiego kilka zjazdów, podjazd i lądujemy przy kładce nad estakadą. Wracamy trasą rowerową podnosząc średnią, odbijamy nieco na Chważno i po przecięciu drogi jedziemy żółtym szlakiem, potem czerwonym, rowerowym wzdłuż torów i czarnym na Witomino za potrzebą do sklepu. Po napełnieniu zapasów wracamy i jedziemy czarnym szlakiem, potem wskakujemy na czerwony i jedziemy w stronę Sopotu. Po drodze na mokrych liściach Zbyszek (Zibi) zaliczył niezłą glebę. Na szczęście nie stało się nic poważniejszego, jedynie przybrudzone ubrania i bolący łokieć.
Dalej pojechaliśmy czerwonym i dopiero przed Sopotem odbiliśmy na chwilę na drogę, którą zaczynaliśmy. Tu pożegnaliśmy prowadzącego przed jego domem i w pięciu pojechaliśmy do Gdańska nad morzem. Po drodze spotkaliśmy Wieśka i razem dojechaliśmy do mola, gdzie zrobiliśmy pamiątkową fotkę na zakończenie.
W sumie wyszło nam około 50km po lesie (miałem 69km w domu, ale trzeba odliczyć niecałe 20 na dojazdy do Sopotu). Średniej nie podam, bo licznik nie mierzy czasu jazdy (w ogóle nie ma zegarka). Pogoda była znośna, sporo słońca, w lesie wiatr nie dokuczał zbyt mocno, kilka razy nas skropiło.
Gorzej było ze stanem dróżek i ścieżek. Praktycznie wszystkie liście już opadły i przykryły wszelkie nierówności. Można było się natknąć niespodzianie na gałęzie, korzenie, kamienie, koleiny i błotniste dołki. Trzeba się mocno skupić i szybko reagować inaczej będą wywrotki. Pierwszą zaliczył Olo na korzeniu (zaraz po mojej awarii) o mało nie robiąc szpagatu. Potem jeszcze Mirek na ukrytym piasku wywijając niezłego kozła. Dojeżdżając do niego sam o mało co nie zrobiłem tego samego. Na zakończenie Zbyszek na zakręcie pojechał po liściach. Wspinając się pod góry buty się ślizgały, a w jednym miejscu jeszcze żołędzie się czaiły. Ale jazda po liściach ma też swoje uroki. Przypomina trochę jazdę po suchym śniegu. Nie zapomnę też widoku przejazdu przez „kałużę” z liści głęboką prawie po piasty. Koła rozcinały liście jak wodę, które potem łagodnie opadały po bokach. Niecodzienny i zaskakujący widok (sam przejazd także). Teraz jak popadało, to już tylko czekać na jesienne błotko i tańce po nim.
Do zobaczenia na szlaku, następnym razem.
Marek Kwiatkowski „Bono”
sfalt=niewiele
dystans=100
kondycja=normalna
profil=niski
trud=niski
m=Sopot
atrakcja=morze
typ=rowerowy
Dodaj komentarz