Relacja z maratonu MTB – Golub-Dobrzyń

IMGP6719.JPG.phpPomysł startu w maratonie Golub-Dobrzyń podrzucił Flash. W niektórych z nas z miejsca zatliła się iskierka rywalizacji i zdecydowaliśmy się wziąć udział w tej imprezie. Przyznam się jednak, że z uwagi na słabą formę pojechałem wyłącznie towarzysko. Przez chwilę miałem nawet zrezygnować, ale widząc mocne zaangażowanie Silvera w  ten wyjazd wpisałem się na listę startową.

Golub-Dobrzyń znajduje się w odleglości ok. 170 km od Gdańska. Wyróżnia się wspaniałym zamkiem krzyżackim oraz licznymi turniejami rycerskimi. http://www.golub-dobrzyn.pl http://www.zamkipolskie.com/golub/golub.htmlIMGP6720.JPG.php

Imprezę organizowało miasto i jego promocję widać było na każdym kroku. Po przyjeździe na start każdy zawodnik otrzymał reklamówkę pełną folderów o Golubiu (w tym dwie płyty CD) oraz koszulkę. Spotkałem kilku znajomych (pozdrowienia: Robin, Flash, Ufo) i czas przyjemnie mijał na rozmowie. Start honorowy rozpoczynał się na rynku skąd ponad setka kolorowo ubranych zawodników ruszyła powoli za prowadzącymi jeźdźcami na koniach. Organizator chyba nie przewidział, że ciągłe wymijanie końskich „min” na drodze spowoduje tak dużo radosnych komentarzy wśród uczestników. Ja osobiście pierwszy raz w życiu czułem na starcie maratonu inny zapach niż maść rozgrzewająca ben-gay 😉

Huknęła armata i wystartowaliśmy. Wiedziałem już wcześniej od Flasha, że trasa jest raczej szybka, płaska i momentami piaszczysta. Mniej więcej na środku dystansu znajdował się podjazd „ściana płaczu” na szczycie którego oczekiwała na pierwszego zawodnika premia w postaci odtwarzacza DVD. Mając już pewne doświadczenie w maratonach wiedziałem że z uwagi na swoją słabą formę muszę jechać bardzo ostrożnie. Nie mogłem dopuścić do „spalenia się” zbyt wcześnie bo na pewno zabrakłoby mi sił na ostatnie kilometry. Wyprzedziłem więc kilka osób i spokojnie podłączyłem się pod grupkę jadącą mniej więcej moim tempem. Trasa sprzyjała tworzeniu „tramwajów” bo na ogół była równa i szeroka, z niewielką ilością single-tracków. Moją strategią na ten maraton było dojechanie do mety na innej pozycji niż ostatnia 😉 Bez wahania wsiadałem na koło każdemu kto jechał niewiele szybciej ode mnie, lecz gdy nadmiernie przyspieszał to decydowałem się wrócić do swojego tempa. Pewnym problemem była temperatura. Przed startem było mi dość chłodno więc wystartowałem w „rękawkach” oraz „nogawkach” mając jeszcze lekką kurteczkę w plecaku (Robin straszył deszczem po południu). Na 10-tym kilometrze zdecydowałem się zrobić postój techniczny i rozebrałem się ze wszystkich ocieplaczy. Jednocześnie podciągnąłem sztycę która miała mi opadać jeszcze ze 3 razy podczas całego maratonu (moje zaniedbanie  – zacisk).IMGP6722.JPG.php

Po zdjęciu ubrania wstąpiły we mnie nowe siły i dość szybko dogoniłem grupę w cieniu której jechałem. Po kolejnych kilku kilometrach zacząłem nawet sam nadawać tempo, a 2 czy 3 osoby pędziły za mną w odległościach nie większych niż 20 centymetrów. Na 20-tym kilometrze wciągnąłem żelka co dodało mi kolejnych sił. W pełni rozgrzany i zaopatrzony w energię zacząłem czerpać z maratonu to co najlepsze: przyjemność z szybkiej jazdy i rywalizacji. Od jakiegoś czasu jechałem z „moją” grupką ludzi wśród których była ambitnie jadąca dziewczyna w czerwonym stroju. Nawet raz podczas mojego wcześniejszego kryzysu podciągnęła mnie kawałek i dzięki temu mogliśmy się schronić w cieniu uciekających. Póki co kryzys mnie już dawno opuścił i jechało mi się naprawdę świetnie. Nawet ciągle przeciekający ustnik od camel’a nie mógł zepsuć mojego dobrego humoru.

Trasa była naprawdę prosta technicznie. Nie liczyłem więc na zbyt trudne zjazdy, ale na widok trzech wykrzykników na drzewie poczułem zastrzyk adrenaliny. Pamietając niektóre w ten sposób oznakowane zjazdy z innych maratonów w ułamku sekundy przygotowałem się na wszystko. Niestety dość szybko euforia zmieniła się w zawód. Zjazd był może dość szybki, ale prosty i kończący się asfaltem.IMGP6746.JPG.php

Jadąc dalej zostałem z tyłu za „moją” grupą gdyż zostałem zmuszony do podciągnięcia do góry siodełka. Jakoś nie mogłem ich dogonić i jechałem nadal swoim tempem. W pewnym momencie w oddali zobaczyłem stromy podjazd z kilkoma rowerzystami idącymi wzdłuż niego. Co ciekawe tuż obok stał Ufo z jakimś dziwnym (nie jego) rowerem mającym całkowicie zmieloną przerzutkę! Zapytałem co się stało. Odkrzyknął tylko, że jego rower pojechał. Nie do końca to zrozumiałem ale widząc, że wszystko jest OK (żadnych śladów wypadku) ruszyłem dalej. Kilkaset metrów po podjeździe udało mi się wreszcie dogonić grupkę z którą jechałem przez większą część trasy. Tu spotkało mnie kolejne zaskoczenie gdyż zrównując się z dziewczyną w czerwonym stroju zauważyłem, że ONA JEDZIE NA ROWERZE UFO! Wszystko stało się jasne… na podjeździe nie wytrzymała jej przerzutka, a jadący w tych samych barwach gentleman Ufo udostępnił swój rower!

Reszta trasy była dość monotonna, aczkolwiek świetnie oznakowana. W ogóle należy przyznać, że organizacja całego maratonu była na 5 z minusem. Minus za 2 miejsca na trasie gdzie jednak zabrakło jednoznacznych wskazówek. Cała reszta trasy pokryta została zarówno strzałkami jak i naprawdę częstymi miejscami w których stała obsługa lub Policja kierująca ruchem. W razie jakiegoś wypadku gwarantowało to dość szybkie (mam nadzieję) dotarcie na miejsce zdarzenia.

Zbliżał się koniec maratonu. Poza standardowymi wynikającymi z braku treningu dolegliwościami (plecy, cztery litery, kurcze w łydkach) jechałem dość sprawnie i nawet wyprzedzałem ludzi. Udało mi się utrzymywać poziom „stałej presji” czyli nie było momentów gdzie całkowicie odpuszczałem i odpoczywałem. Takie momenty zdarzały się u zawodników jadących przede mną, więc powoli przesuwałem się do przodu. Wreszcie wypadłem na szosę która prowadziła bezpośrednio do mety i tu na chwilę odpuściłem. Był to niestety błąd gdyż z miejsca dopędził mnie tramwaj czterech rowerzystów. Wskoczyłem na koło ostatniego i w ten sposób minęliśmy znak „meta 1 km”. Zacząłem się zastanawiać co mam zrobić. Nie miałem sił aby wyskoczyć na lidera więc moją szansą mogło być tylko zaskoczenie. Oceniałem zapasy energii na krótki, 100 metrowy finisz. Sprawa rozwiązała się sama bo jakieś 500 metrów przed metą zawodnik jadący tuż przede mną zaatakował i zaczął wyprzedzać peleton. Jechałem cały czas tuż za nim i zrównaliśmy się z pozostałą trójką ściagających. Docisnęliśmy i wyskoczyliśmy na I oraz II pozycję. Meta była już w zasięgu wzroku lecz niestety kątem oka widziałem jak wcześniejszy lider peletonu wyprzedza mnie powolutku wchodząc na II miejsce. Nie dałem rady i przeciąłem  linię tuż za nim zostawiając chociaż dwóch innych za sobą. I tak będziemy mieli ten sam czas 😉

Na mecie czekał już mocno znudzony Flash, Robin i Silver, a Łukasz przebierał się w samochodzie. Zaczęli troskliwie dopytywać się „czemu tak długo jechałem” i czy „miałem jakąś awarię”. Dziękuję koledzy za troskę. Jeszcze Wam kiedyś pokażę jak się jeździ 😉 Udaliśmy się wspólnie na przygotowane przez organizatorów pieczone prosię (wbrew obiegowym opiniom to jednak nie był ostatni z zawodników na mecie 😉 ). Dodatkowo zostaliśmy poczęstowani naprawdę smacznym makaronem i grochówką. Można też było się zaopatrzyć w banany oraz pomarańcze pozostałe z punktów żywieniowych. Podczas konsumpcji spotkałem Ufo wraz z koleżanką, która jak się okazuje zmieliła jeszcze jedną przerzutkę (w rowerze Ufo) dojeżdzając do mety na kolejnym!! Zajęła I miejsce w K1 za co wielkie gratulacje. Świetnia walczyła na całej trasie. Teraz przed kolejnymi maratonami trzeba jej będzie życzyć „połamania przerzutki” 😉

Robin zajął najbardziej chyba nielubiane 4-te miejsce (o krok od pudła) wyprzedzając o ponad 50 sekund Cezarego Zamanę. Gratulacje!! Flash miał niestety awarię łańcucha oraz złapał kapcia, ale i tak dojechał na 24 pozycji. Silver był 16-ty w M2, a ja 25 w M3. Przeliczając mój czas na M2 byłbym 30. Nie jest źle. Dałem radę.

Podsumowując mogę napisać, że wyjazd był BARDZO udany. Doświadczyłem wszystkiego czego można doświadczyć na maratonach MTB: świetni znajomi, wyczerpująca trasa, adrenalina, rywalizacja, nienajgorsza pogoda (zdążyłem na metę przed deszczem). Ponownie poczułem klimat zawodów i ożył zapomniany bakcyl. Polecam każdemu aby chociaż raz spróbował wystartować w podobnej imprezie i doświadczyć tych wspaniałych emocji.

Andrzej „scoot”

asfalt=brak
dystans=50
kondycja=wysoka
profil=wysoki
trud=max
szlak=niebieski
obszar=Golub-Zdrój
typ=rowerowy
Posted in Maratony | Tagged , | Leave a comment

Maraton Golub-Dobrzyń okiem Oli :)

IMGP6713.JPG.phpScooty pisząc swoją relację, przez wrodzoną skromność nie wspomniał, że maraton nie zakończył się wraz z jego przybyciem na metę, ale że po nim przyjechało jeszcze parę osob, m.in. ja. 😛 Mówi się, że jaki początek, taki i ciąg dalszy. Pierwsza relacje z maratonu przyszło mi pisać z perspektywy jego końca, lata mijają, a perspektywa jakoś nie chce mi się zmienić. Ale porzućmy dygresje i wróćmy do Golubia-Dobrzynia.
W zasadzie nie miałam ochoty się ścigać, doskonale zdając sobie sprawę z moich braków kondycyjnych, ale kiedy okazało się, ze start dla kobiet jest darmowy, postanowiłam potraktować to jako miły wypad towarzysko  turystyczny.IMGP6714.JPG.php

Wyruszyliśmy z Gdanska o 7 rano w dwa auta  ja z Piotrkiem oraz Scooty z moim firmowym kolega Łukaszem. Z powodu lekkiego błądzenia na miejsce dojechaliśmy w ostatnim momencie, na pół godziny przed startem pobierając numery startowe oraz reklamowki z materiałami propagandowymi o G-D. Spotkaliśmy tu też kilku znajomych, m.in. Flasha i Robina. Chwile pozniej razem z innymi zawodnikami krążyliśmy wokół rynku, rozgrzewając się przed startem.

Ustawiłam się w swoim ulubionym sektorze (czyli na samym końcu) i punktualnie o 11:00 ruszyliśmy na rundę honorowa po miasteczku. Była to jedna z najwolniejszych rund honorowych w jakich bralam udzial, prowadzilo ja bowiem kilkunastu jeźdźców na koniach, poruszających się nieśpiesznym kłusem. Zestresowane konie tak gęsto nawoziły asfalt, ze zaczęły pojawiać się nowe teorie na temat sposobu oznakowania trasy maratonu 😉 Stres udzielił się chyba także niektórym bikerom, bo tuz przed ostrym startem cala ich grupa rzuciła się w krzaki.

W końcu na znak startu huknął strzał z hakownicy, konie przysiadły na zadach, a bikerzy wykorzystali błyskawicznie tą okazję i cały zasnuty prochowym dymem peleton runął naprzód. 😉 Zassana przez tłum, szybko osiągnełąm prędkość ponad 40 km/h, ale i tak ciągle wszyscy mnie wyprzedzali. Powoli zaczynam się przyzwyczajać  pomyślałam. Przede mną była dłuuuga prosta szutrowa droga, nad głową miałam szare niebo, a w twarz zimny wiatr. Pedałowałam, podziwiając hektary ornych pól wokół i żałując, ze nie założyłam jednak ochraniaczy na buty, wiatr przeciskał się bowiem przez ich siateczkę, mrożąc mi stopy. Przez dluższa chwilę w zasięgu wzroku mialam jeszcze kilku zawodnikow, ale potem i oni zniknęli. W końcu zostałam sam na sam z pewnym milym, ale strasznie gadatliwym staruszkiem, który zaproponowal, żebyśmy dalej jechali razem. W sumie czemu nie, zawsze to przyjemniej, jak jest do kogo gębe otworzyć na takiej 70 km wycieczce.

W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, ze słyszę tuż za plecami warkot silnika. Odwróciłam się i zobaczyłam karetkę, a za nią jeszcze jakiś samochód. Zjechałam nieco na bok, żeby kolumna mogła mnie swobodnie wyprzedzić, ale kierowcy wcale nie mieli zamiaru tego robić! Zdałam sobie spraw, że jest to kolumna zamykająca wyścig, i że będą nam towarzyszyli na całej trasie! Poczułam podziw dla poziomu bezpieczeństwa zapewnianego przez organizatorow, ale z drugiej strony lekkie zdenerwowanie jak pod taką presją mam zatrzymać się na siku albo zjedzenie batonika??? Po jakimś czasie jednak surrealizm całej sytuacji zaczął mnie bardzo bawić, szczególnie ze liczba wlekących się za nami aut wzrastala chwilami do 4 (karetka, terenówka, bus zbierający osoby kierujące ruchem na trasie i jeszcze jakieś auto).IMGP6725.JPG.php

Pierwsze 20 km trasy wiodło po bardzo przyjemnych, ubitych szutrowych drogach, wśród pól i lasów. Jechaliśmy dość szybko, mialam wrażenie ze jest wyłącznie płasko lub z górki. Staruszek był pełen optymizmu, twierdząc, że ze śpiewem, panienko, ze śpiewem zmieścimy się w czasie (metę zamykano o godz. 16:00). Trasa była bardzo dobrze oznakowana i zabezpieczona, tylu osob kierujących ruchem nie widziałam na żadnym maratonie! Zrobiliśmy krótki popas na pierwszym bufecie, w towarzystwie kierowców i pasażerow z kolumny za nami. Zainteresowanie jednego z nich wzbudził ustnik od mojego camelbacka. Co to jest, tlen???. Ruszyliśmy dalej. Trasa zrobiła się nieco bardziej urozmaicona, prowadząc nas wzniesieniami i doliną rzeki Drwęcy. Na drodze pojawilo się nieco piasku i nawet ze dwa podjazdy. Widoki były piękne, miało się poczucie ogromu otaczającej przestrzeni, szczególnie ze chwilami zza chmur wychodziło słońce, ubarwiając wszystko kolorami jesieni. Przejechaliśmy wzdłuż brzegów dwóch jezior, gdzie rzeźba terenu przypominala mi tu nieco nasze Kaszuby.

Na drugim bufecie nie towarzyszyła nam karetka, od kierowcow terenowki dowiedzieliśmy się, ze pojechali naprzód, bo na zjeździe wąwozem jeden z zawodnikow złamał sobie podobno obojczyk. Ostrzeżeni, ze zdwojoną ostrożnością wjeżdżaliśmy na ten odcinek trasy. Wąwóz sprawial strasznie ponure wrażenie, bo nie dość, ze niebo zakryły ciemne, nisko wiszące chmury, z których zaczął padać deszcz, to jeszcze gęsta kopuła bukowych liści skutecznie tłumiła resztki swiatła. Wpychałam właśnie rower na górską premię, ślizgając się na gliniastej, pokrytej koleinami drodze, kiedy usłyszałam dzwięk SMS-a. Nie chcialo mi się wyciągać telefonu, ale domyśliłam się, ze to Piotrek daje mi znać, ze właśnie wjechał na metę.

Coraz cześciej zaczęłam zerkać na zegarek oraz sprawdzać ilość przejechanych kilometrów. Co prawda staruszek dalej twierdził swoje, że ze spiewem itd., ale ja mialam coraz większe wątpliwości, wyraźnie spadła nam średnia, a i zmęczenie dawało się we znaki. Rozglądając się wokół, zaczęłam rozpoznawać znajome krajobrazy, część trasy powrotnej pokrywała się bowiem z jej początkiem. Na godzinę przed zamknięciem mety poczułam przypływ adrenaliny, nastał czas pościgać się… z czasem! Wycieczka wycieczką, ale trochę głupio byłoby nie zmieścić się w limicie czasu i formalnie nie zaliczyć maratonu. Wysunęłam się na prowadzenie i docisnęłam. Starszy pan wyraźnie zaczął zostawać z tyłu, wąziutkie oponki grzęzły mu w piasku i zaczęły łapać go skurcze. Wyrzuty sumienia nie pozwoliły mi go tak od razu zostawić  poczekałam chwilę i zaczęłam dopingować go do zwiększonego wysiłku. Coraz bardziej zostawał jednak z tylu. Pół godziny i 8 km przez zamknięciem mety ruszyłam w koncu samodzielnie naprzód, usprawiedliwiając się przed sobą, że przecież samego go nie zostawiam, tuż za nim jadą 3 samochody.

Zaczęło lać jak z cebra, cisnęłam ile sil w nogach odkrywając w sobie pokłady energii, o które się nie podejrzewałam. Nerwowo spoglądałam na zegarek, i czułam narastajaca panikę. Spokojnie, przecież na pewno zdążysz! mowiła ta racjonalna część umysłu. Aaaaaaaaaaaa!  mówiła ta druga cześć, i wtedy czułam, że opadam z sił.

Szosa! Już blisko! Zupełnie wykończona, przemoczona i przemarznięta przejechałam linie mety na 15 czy 10 min przed jej zamknięciem. Pojechałam na parking przebrać się w suche i ciepłe cywilne ciuchy, a potem całą ekipą poszliśmy na pieczonego prosiaka i bardzo smaczny, jak na maratonowe standardy, makaron z sosem. Potem już tylko do ciepłych aut (z wyjątkiem Flasha, który rowerem ruszył do Torunia) i do domu, gdzie byliśmy około 20:00.

Szłam spać obolała, ale z poczuciem satysfakcji i dobrze spełnionego obowiązku. Pesymistycznie patrząc na sprawę, dojechałam przedostatnia. Optymistycznie zajęłam 5 miejsce w swojej kategorii 😉 A ogólnie, to po prostu wzięłam udział w fantastyczniej imprezie, i przejechałam całkiem niezły kawał trasy, w, jak to określił Łukasz dzień, w który tak normalnie pewnie nie chciało by nam się w ogóle wychodzić na rower!

Ola Nowakowska

asfalt=brak

dystans=50

kondycja=wysoka

profil=wysoki

trud=max

szlak=niebieski

obszar=Golub

typ=rowerowy

Posted in Maratony | Tagged , | Leave a comment

TITUS POLSKA 8h na okrągło – relacje z Brennej

brenna

 

Brenna, przepiękna miejscowość w Beskidzie Śląskim, bardzo chłodno i mokro przywitała zawodników i kibiców drugiej edycji zawodów MTB TITUS POLSKA 8h na okrągło. W minioną sobotę 15. września br. Pomimo niesprzyjającej aury na starcie stanęło 29 śmiałków z różnych zakątków Polski.

Punktualnie o godzinie 10:00 rozpoczęły się 8-mio godzinne zmagania z bardzo wymagającą trasą, której sam profil wzbudzał respekt u najlepszych zawodników. Jednak dopiero bezpośrednie zetknięcie się z nią uzmysłowiło wielu uczestnikom jaki los zgotowali im organizatorzy z Horizon Five.  Na ok. 10-cio kilometrowej pętli udało im się zawrzeć esencję Beskidzkich szlaków. Dwa bardzo strome i wyczerpujące podjazdy dające w sumie ponad 500 m przewyższenia, piękne singieltracki, strome kamieniste zjazdy i na sam koniec downhill stokiem narciarskim na „krechę”! Na pierwszym okrążeniu zawodnicy oswajali się z trasą, za to na kolejnych mogli sobie już poszaleć (przynajmniej przy jeździe w dół 😉 ). Z każdą godziną i z każdym kilometrem zmęczenie dawało się mocno we znaki startującym. Trudne warunki nie oszczędzały również sprzętu. Zawody zakończyły się po ośmiu godzinach zmagań przede wszystkim z samym sobą, można było podliczyć wyniki, czyli ilość zaliczonych okrążeń.  Najważniejsze jednak było to, że wszyscy ukończyli zawody cało i zdrowo, a zabezpieczający trasę Goprowcy i Ratownicy Medyczni mogli być tylko biernymi obserwatorami 🙂

Zawody rozegrano w kilku kategoriach. Najliczniej obsadzona była kategoria Solo Mężczyzn, w której wystartowało 11 zawodników. Zwycięzcą został Łukasz Rycombel, drugie miejsce zajął Dawid Branny, na trzecim miejscu uplasował się Euzebiusz Wiśniewski. Tylko 20 sekend zabrakło ambitnemu Wojtkowi Chowaniec w walce o podium! W kategorii Solo Kobiet wystartowała jedna zawodniczka Helena Gromek, która z sukcesem pokonała trasę. Kategoria Solo jest najbardziej wymagającą kategorią, ponieważ najambitniejsi zawodnicy jeżdżą po trasie non stop bez zmian przez 8 godzin!

W kolejnej kategorii DUO Mix zmierzyły się ze sobą dwa teamy TWOMARK CANNONDALE TYTAN z utytułowanymi zawodnikami Iloną Cieślar i Sławkiem Śliż oraz nowy team TITUS POLSKA złożony z Asi Grucy i Tomasza Cieślar. Po bardzo zaciętej i emocjonującej rywalizacji TITUS POLSKA wziął rewanż za porażkę w pierwszych zawodach „8h na okrągło” w Białce Tatrzańskiej.

W kategorii DUO Mężczyzn rywalizowały ze sobą 3 teamy. Ostatecznie wygrał team MEDIA ATTIQUE ARCTIC Team w składzie Jan Grzempa i Jakub Boczek, na drugim miejscu uplasował się rodzinny team ŚWIERZAKI Michał Buczek i Adam Buczek, a trzecie miejsce zajął team RAVI Piotr Rodinger i Radek Żarczyński.

Najsympatyczniejsza rywalizacja rozegrała się w ostatniej kategorii Team złożonej z 3- lub 4-osobowych zespołów. Same nazwy zespołów jak PATATAJ, czy RACH CIACH CIACH wskazywały, że ich zawodnicy mają duże poczucie humoru i na równi z rywalizacją cenią sobie dobrą zabawę. Rywalizację ostatecznie wygrał team PATATAJ w składzie Pirx, Sweeter i Adp007, a RACH CIACH CIACH w składzie: Wilk, Gierek, Hudy, Katsumoto z przyjemnością tą wyższość uznał.

Po zawodach o godzinie 20:00 odbyło się uroczyste zakończenie w Restauracji Centrum Turystycznego BIG PARK w Brennej. Puchary, medale i dyplomy wręczała zwycięzcom osobiście Wójt Gminy Brenna – Pani Iwona Szarek, która objęła swoim Patronatem zawody w Brennej. Następnie z dużymi emocjami rozlosowano wspaniałe nagrody ufundowane przez Sponsorów: plecaki rowerowe PAJAK SPORT, urządzenia GPS firmy GARMIN oraz główną nagrodę dla uczestników obu edycji rama TITUS Racer X, która trafiła w ręce szczęśliwego Sławka.

Na drugi dzień dla wszystkich chętnych została zorganizowana wycieczka rowerowa, tym razem zdobyta została Barania Góra.

Organizatorzy już teraz zapraszają na kolejne zawody „8h na okrągło” w przyszłym roku. Zapowiedzi na pewno ukażą się na stronie organizatora www.horizonfive.com , a także na stronach Patronów Medialnych m.in. www.gazeta.pl, www.rower.com, czy www.forumrowerowe.org

Specjalne podziękowania dla Pana Andrzeja Kłody z portalu www.ox.pl za udostępnienie zdjęć.

HORIZON  FIVE

Posted in Maratony | Tagged , , | 1 Comment

300 kilometrów

300 kilometrów przejechać w jeden dzień. Okazało się że nie jest to łatwe wyzwanie. Co więcej, trudności w przebyciu takiej trasy to nie tylko walka z własną kondycją.

Ale od początku …

Planowany wyjazd z Kołobrzegu nie powiódł się. Delegacja odwołana a więc i okazja stracona. Trochę się tym załamałem bo powiedzieć muszę szczerze że; wybrałem tę trasę z pewnego  cwanego powodu. Tak mi się przynajmniej wydawało. Otóż myślałem że jadąc w kierunku Gdańska będę miał częściej z górki niż pod. Przy takiej ilości kilometrów mogło by to mieć zasadnicze znaczenie. Puścił bym hamulce w Kołobrzegu zwalniał na zakrętach i pilnował bym trasy. A mój rower dowiózł by mnie do domu.Jak się dowiedziałem że muszę wybrać inną trasę i inny termin, a „plany poszły na drzewo”, wsiadłem na rower i postanowiłem nie złazić z niego dopóki na moim liczniku ni pojawi się 300km. Zrobiłem to w nocy z piątku na sobotę. Wyprowadziłem rower o 1:00 rano przed blok i pojechałem. Pierwsze co zauważyłem to „że było zimno”. Kurcze, naprawdę zimno, przez pierwszych kilka kilometrów. Nie brałem plecaka a na sobie miałem koszulkę z krótkim rękawkiem. Na tyłku jedynie dyndała mi mała torba biodrowa z małymi bidonami, kieszenią wypchaną „proszkami” (carbo) niezbędnymi kluczami, portfelem i 2 zapasowymi dętkami. Mniej więcej w okolicach Żukowa udało mi się wybudzić całkowicie ze snu. Do Bytowa zajechałem robiąc 4 małe przerwy, w tym jedna dłuższa na jedzenie. Jadąc cały czas asfaltem kilometry nabijałem naprawdę szybko. Tępo miałem dość ostre (jak na mnie). Jechało się przyjemnie choć dziwnie wiele górek wyrastało przed moimi kołami.

Następne na trasie było Sulęczyno, gdzie skorzystałem z kąpieli. A w Sierakowicach zajechałem do mojej babci, gdzie zrobiłem sobie przerwę na ciepły posiłek. Przed Lęborkiem zacząłem mieć problemy z żołądkiem. Obawiałem się że przerwę swoją wycieczkę. Tak mnie kuło że nie byłem w stanie dalej pedałować. Dopiero gdy zszedłem z roweru i usiadłem zrozumiałem co źle zrobiłem. Żarcie na ciepło (kotlecik z ziemniakami) przy takim wysiłku podziałał jak „czerwona płachta na byka”. Rozwiązanie przyszło samo. Głupio się przyznać ale pierwszy raz w życiu „puściłem pawia” za 5min następnego. Ale to mi pomogło. Kawałek za Lęborkiem już nie czułem bólu i postanowiłem jechać dalej. Niestety teraz zacząłem mieć problemy z nadgarstkami i dłoniami. Strasznie zaczęły mnie „mrowić”. Zmiany nic nie pomagały i problem ten miałem już do końca. Jechałem w kierunku północnym, zaczęło troszkę wiać. Jak na złość prosto w twarz więc jechało mi się naprawdę ciężko. Odezwały się też plecy. Jeszcze mnie tak nigdy nie bolały. Ułatwienie przyszło w Żelaźnie. Dostałem tam wiatr w plecy. Silnie dmuchało więc jechało mi się bardzo „łatwo” i szybko.

Byłem już niestety bardzo zmęczony i momentami miałem dziwne wrażenie że moja kierownica waży tonę i ciężko mi równowagę utrzymać. Oprócz pleców rąk i zmęczonych mięśni nóg, ból pojawił się nawet we włosach. Dziwne uczucie jak by mnie ktoś za nie ciągnął. Dawno już straciłem przyjemność z tej wycieczki i zaczęła się walka z własnym organizmem. Nie myślałem że to będzie aż tak trudne. Następne na trasie miałem Redę i Gdynię. Do Gdyni jechałem cały czas ulicą. Była to istna mordęga z debilnymi kierowcami – zresztą jak w całym rajdzie.

W domu byłem o 23:10. Ostatnie kilometry pokonywałem prawie w pieszym tempie. Wchodząc do domu nie miałem siły wnieść roweru na 3 piętro. A w sobotę praktycznie przeleżałem cały dzień. Bolało wszystko; nogi brzuch, ręce, plecy. Miałem wrażenie że „zakwasy” mam nawet w palcach.

Reasumując:

Przejechałem 311km w 22 godziny. Wycieczka nie należała do przyjemnych, ze względu na kierowców i męki jakie przechodziłem. Jechałem cały czas asfaltowymi drogami. Często starałem się jechać jakimiś bocznymi aby nie mieć kontaktu z kierowcami.  Wypiłem hektolitry wody z domieszką dopalaczy. Jadłem stosunkowo niewiele, a nawet coś z siebie „oddałem”.  Jednego jestem pewny więcej nikt mnie nie namówi na jazdę ponad 150km. Po prostu dalej to masakra i zero zabawy. Znudziły mnie już chyba też „bezpłciowe” kilometry.

Zrobiłem to co chciałem, w sumie tylko dla własnego „JA”, ale jak bym wiedział jakim kosztem to się odbędzie to bym nie jechał.

Pozdrawiam

asfalt=max
dystans=300
kondycja=wysoka
profil=normalny
trud=niski
m=Żukowo
m=Bytów
m=Sulęczyno
m=Sierakowice
m=Lębork
m=Reda
m=Gdynia
obszar=Kaszuby
typ=rowerowy
Posted in Maratony | Tagged , | Leave a comment

Bikemaraton – Polanica-Zdrój 09-11.09.2005

polanica_logo

 

Góry Stołowe znam tylko z mapy więc maraton w Polanicy okazał się świetnym pretekstem, aby chociaż przez pół dnia nacieszyć oczy wspaniałymi widokami.

Maraton jak to maraton: miał swój start, przebieg oraz metę. Przejechałem bez awarii i normalnym dla siebie tempem (157 pozycja) lecz trasa jak dla mnie była tak okrutnie mdła, że aż nie mam ochoty zbyt wiele na ten temat pisać. Powiem tylko, że najlepszymi momentami były dwa strome i długie podjazdy na których ponownie poczułem czym jest kolarstwo górskie. Pierwszy zaczął się 6 km po starcie i obejmował 350 metrów przewyższenia przy długości 5 km, drugi zaś to słynny podjazd „pod Hutę” na którym z 450 metrów wjeżdzaliśmy na ponad 850 przy długości zaledwie 4 km. Reszta trasy to zjazdy po upierdliwych kamieniach czego osobiście nie znoszę. Tyle o wyścigu. Ważny był następny dzień bo jak to mamy w zwyczaju dzień po maratonie jest dniem przeznaczonym na zwiedzanie okolicy (i powrót do domu co jest jednak drugorzędne)

Sama Polanica Zdrój zrobiła na nas sympatyczne wrażenie małej, ale ładnej mieścinki. Gorąco polecam jeśli ktoś lubi wieczorne rozmowy w knajpkach na ryneczku oraz ranne rowerowe wycieczki po górach. Naprawdę warto!

Gospodarza u którego mieszkaliśmy pożegnaliśmy ok. 10 rano kierując się w stronę pobliskiego Szczytnika. Stoi tam neogotycki zamek zbudowany w 1832 r. lecz w dniu dzisiejszym funkcjonuje jako zakład opieki społecznej. Po dojechaniu (samochodem) na szczyt okazało się, że dokładnie tą drogą przebiegała trasa wczorajszego maratonu! Oczywiście w ferworze walki nie byliśmy w stanie zarejestrować nawet tak znakomitego miejsca.

Widok z punktu widokowego zapierał dech w piersiach. Zdjęcia nie oddadzą klimatu lecz i tak jedno załączam.

Kolejnym punktem na naszej trasie miał być Szczeliniec Wielki oraz Błędne Skały, do których mieliśmy w planie podróż rowerkami całkiem stromym asfaltowym podjazdem. Niestety na górze okazało się, że dalsza jazda na rowerze jest bezcelowa gdyż szlak zwiedzania Błędnych Skał jest ponoć typowo pieszy. Kazali nam zostawić rowery przed budką z biletami czego oczywiście nie zrobiliśmy. Na szczęście w drodze powrotnej trafiliśmy do otwartej dla zwiedzających jednostki wojskowej ze wspaniałym widokiem na Czechy. Stałem przez chwilę z rowerem na skalnej półce, a przede mną tuż za zardzewiałymi zasiekami z drutu kolczastego rozpościerał się widok na góry i doliny. Czy 15 lat temu któryś z wartowników patrolujących to miejsce z kałachem gotowym do strzału zdołał wyobrazić sobie inny świat, gdzie ubrany w kolorowe ubranka facet na dziwnym rowerze może bezkarnie krążyć po tym terenie?? Może takie właśnie były marzenia tych ludzi?

Zjechaliśmy w zabójczym tempie w dół i obraliśmy kierunek na Wałbrzych. Pierwotnie planowaliśmy wjazd na Szczeliniec Wielki (919 m n.p.m.) lecz wizja 850 schodków skutecznie nas odstraszyła. W spd’ach ciężko się chodzi po schodach….

Naszym następnym celem miał być Chełmiec (851 m n.p.m.) lecz w drodze do niego zdarzyło się coś co spowodowało szeroki uśmiech na twarzach całej ekipy. Otóż przejeżdzając fantastycznymi serpentynami Diablo zauważył kątem oka bardzo ciekawą formację skalną. Zatrzymał samochód i wszyscy wysiedliśmy aby przyjrzeć się z bliska temu cudowi natury. Dla nas nizinnych mieszczuchów i wodnych stworzeń każda skała jest godna uwagi lecz ten twór był naprawdę niesamowity! Sami zobaczcie na zdjęciach. Okazało się, że trafiliśmy do jakby kamiennego lasu! Dla chętnych dalszej eksploracji podaję współrzędne GPS tego miejsca: 50° 28′ 33” N, 16° 23′ 19” E

W fantastycznych humorach ruszyliśmy dalej aby zdobyć Chełmiec. Niestety tym razem szczęście nie stało po naszej stronie gdyż w samym pobliżu góry (a trochę błądziliśmy aby odnaleźć właściwy wjazd) zabrakło nam paliwa! (prawie zabrakło) Zdecydowaliśmy się wrócić do Wałbrzycha i kontynuować drogę powrotną do domu. Jeszcze tu wrócimy 🙂

Jadąc przez Wałbrzych i obserwując mapę okolicy odezwały się wspomnienia z eksploracji Gór Sowich. Te niesamowicie tajemnicze i zarazem piękne góry kryją w sobie wiele kilometrów podziemnych instalacji kompleksu „Riese”. To tutaj w czasie wojny hitlerowcy siłą tysięcy niewolników drążyli w skałach labirynty i komory przeznaczone później najprawdopodobniej do prac badawczych nad nowymi rodzajami broni. Nieopodal w Książu powstawała kolejna kwatera Hitlera z windą umożliwiającą zwózkę ciężkiego sprzętu prosto z dziedzińca zamku aż do podziemi. Totalna profanacja.

Decyzja zapadła bardzo szybko. Jedziemy do Książa!

Zamek Książ powstał najprawdopodobniej ok. 933 roku lecz pierwsze udokumentowane wzmianki można odnaleźć dopiero z okresu 1288 roku. Obecnie prezentuje się wprost fantastycznie z sąsiadującą stadniną koni, pięknym dziedzińcem oraz otaczającym ze wszystkich stron lasem. Gorąco polecam odwiedzenie tego miejsca! Zapewniam, że jest gdzie pojeździć rowerem, ale o tym za chwilę.

Objechawszy dziedziniec (akurat trafiliśmy na jakiś festiwal) zachciało nam się pokazać Michałowi i Tomkowi zamek od nieco innej strony. Ostatnia wizyta tutaj obfitowała w nocne eksploracje terenów podzamkowych. Zgodnie z dokumentacją znalezioną w sieci jest tam sporo śladów potwierdzających hipotezę połączenia zamku z podziemnymi labiryntami kompleksu Riese. Na ślad tuneli nie natrafiliśmy lecz zjeżdzając prawie downhillową trasą w dół do stóp zamku można zauważyć wielkie zawalone gruzem drzwi czy też bramę. Zjedzone zębęm czasu straszą ponuro wyłaniając się z krzaków i zarośli. Po chwili egzystencjonalnej zadumy ruszyliśmy dookoła zamku. Niestety trasa była trudna nawet dla naszych terenowych rowerów. Dość często trzeba było przedzierać się brzegiem rzeki brodząc w pokrzywach i krzaczorach. Sama rzeka też jest ewenementem gdyż jest… żółta! Całkowicie żółciutka. Nie badaliśmy istoty tego zjawiska licząc, że wyziewy nie są dla nas zbyt szkodliwe. Zostaliśmy przecież kiedyś napromieniowani w silosach atomowych Bornego Sulinowa więc żadna żółta rzeka nie jest w stanie nam zaszkodzić.

Objazd zamku kończymy stromym technicznym podjazdem, który najbardziej podobał się Tomkowi. Faktycznie było na co podjechać i co ważne: dało się to zrobić bez zsiadania z roweru. Kolejnym celem naszej wycieczki był niesamowity punkt widokowy na zamek. Niestety posiadaliśmy tylko mój aparat foto-tele-foniczny więc jakość zdjęć jest mizerna. Diablo był bardzo chętny do dalszej eksploracji niżej położonych terenów co jak widać na zdjęciach udało mu się znakomicie.

Pożegnaliśmy Książ kierując się do Gdańska, Wejherowa i Lęborka. Kolejny niezapomniany wyjazd już za nami…

Tekst: Scoot
Zdjęcia: cała ekipa (Tomek, Michał, Diablo, Scoot)

Spis zdjęć:

1) widok ze Szczytnika
2) Szczerbiec Wielki
3,4,5,6,7) ciekawe formacje skalne
8,9,10) zamek przy drodze. nie opisany w tekście
11) Chełmiec
12) Diablo przygotowywuje się do eksploracji dolnych partii na punkcie widokowym w Książu
13) Diablo Diablo i po Diablu……..

asfalt=brak

dystans=50

kondycja=wysoka

profil=wysoki

trud=max

szlak=niebieski

obszar=Polanica Zdroj

typ=rowerowy

Posted in Maratony | Tagged , , | Leave a comment

Liga BikeMaraton Danielki 6.08.2005 r.

 06-08-05_1047Punktualnie o 11 ponad pięciuset rowerzystów wystartowało na trasę maratonu w Danielkach.

Świeciło słoneczko, a na okolicznych drogach nie było ani śladu wilgoci. Jednym słowem – pełnia lata! Po dobrej nocy w pobliskim hotelu czułem się wypoczęty i gotowy do stawienia czoła tej kultowej w światku bikerów trasie. Nawet informacja o jakoby wielkich opadach, które miały spaść na okolicę 2 dni temu nie podkopała mojego morale.

Początek trasy wiódł 5-cio kilometrowym podjazdem po bruku co rozciągnęło stawkę i rozgrzało mięśnie. Tutaj ponoć oddzielają się mężczyźni od chłopców 😉 Nadal bylo sucho więc zacząłem już historię o wielkich opadach wkładać pomiędzy bajki. A jednak nie! Przede mną seria błota i kałuż, a jako, że jechaliśmy wąską leśną ścieżką automatycznie zrobił się korek. Podpórka nogą i chluuup po kostkę w błocku. Brrr… na dodatek zapach z sąsiądującej łąki dawał sporo do myślenia o składzie chemicznym wód, które właśnie obryzgiwały mnie ze wszystkich stron. Tymaczasem zaczęły się jakieś podjazdy lecz niestety błoto nie miało zamiaru ustąpić. Kilometr dalej byłem już całkowicie upaćkany i omijanie kałuż mijało się z sensem. Napęd zaczął głośno rzęzić, a jeden rzut oka wystarczył aby się utwierdzić w przekonaniu, że z wielkiej kupy błota niewiele wystaje mojego łańcucha. Jechaliśmy jednak dalej aż nagle z podjazdu zrobił się całkiem stromy zjazd. Ufff – myślę sobie – nareszcie trochę relaksu, szybkie leśne zjazdy to przecież moja specjalność. Niestety nadzieje spaliły na panewce gdyż okazało się, że peleton został skierowany w dół koryta górskiego potoku. Niesamowite! W takim terenie to jeszcze nie jeździłem. Szerokie na 1 metr koryto, koleiny z błota, po bokach same krzaki, mnóstwo bikerów czekających na swoją kolejkę do upadku na kamieniach kryjących się pod wodą oraz ja 🙂 Dobrze, że chociaż pogoda była niespodziewanie dobra. A miało lać.

Gdzieś w połowie trasy złapał mnie pierwszy kryzys. Regularnie popijałem wodę z glukozą i nawet po pierwszych 10-ciu kilometrach nadal sądziłem, że moje dwa żelki energetyczne dowiozę do Gdańska aby je spożytkować na najbliższym weekendowym rajdzie czarnym szlakiem do Wejherowa. Niestety nie udało się i połknąłem oba prawie jeden za drugim. Wystarczyło z zapasem do samego końca. Z bufetów nie korzystałem poza łykiem wody na jednym z nich lecz był to tylko pretekst do wytrzepania wielkiego kawału błota z lewego oka.

Zbliżając się chyba do 3/4 dystansu zobaczyłem na łące diablowóz, którym przyjechaliśmy na maraton 🙂 Kierowcy w pobliżu nie było więc domyśliłem się, że z powodu wcześniejszej kontuzji żebra wycofał się z trasy i podjechał autem aby robić nam gdzieś z zaskoczenia zdjęcia. Pokonując kolejny przecinający drogę strumyczek usłyszałem nagle coś w stylu „jak cię kopnę to pojedziesz szybciej!” – to oczywiście Diablo zaczajony z aparatem czule motywował swoich kolegów do większego wysiłku.06-08-05_1428

Wysiłek opłacił się gdyż wykręciłem największe swoje tętno (194) i dojechałem 125-ty w open (63 M2). Dla mnie to duży sukces, ale za 3 tygodnie w Krakowie będzie jeszcze lepiej 🙂 Końcowka maratonu prowadziła koszmarnym brukowym zjazdem. Już prawie nie miałem siły trzymać rąk na kierownicy tak mną rzucało, ale przynajmniej wyprzedziłem jakiegoś gościa który najwyraźniej hamował. Następnego doszedłem na asfalcie gdzie patrząc po moich kolegach 65 km/h nie było niczym nadzwyczajnym. Ostatni delikwent spotkał się ze mną na finiszu. Ledwo go doganiałem naciskając ostatkiem sił na pedały, rower przechylał się mocno na boki, a sam byłem zdezorientowany zmęczeniem oraz adrenaliną i jechałem właściwie automatycznie. Nagle widzę, że ten koleś hamuje! „po ptakach” – myślę sobie – „przegapiłem metę!” Jednak prędkość miałem tak dużą, że z impetem wyskoczyłem ze schodków które pojawiły się na drodze i dopiero wtedy ujrzałem matę z czujnikami oraz prawdziwą metą! Ten gość po prostu hamował przed skokiem! „jesteś mój” – widząc, że on nie ma szans na rozpędzenie się w tak krótkim czasie pierwszy przejeżdzam przez metę z charakterystycznym „biiip” systemu zliczającego czas. Nareszcie w domu 🙂06-08-05_1440

Wyprawę na maraton odbyłem w towarzystwie Tomka i Michała, oraz oczywiście naszego kierowcy Diabla. Następnego dnia po wyścigu postanowiliśmy kontynuować rozpoznawanie górskich okolic i wdrapaliśmy się na górę Żar. To prawie 10-cio km podjazd po asfalcie w towarzystwie wyprzedzających nas szosowców. Tuż przed szczytem skręciłem w bok i pojechałem kawalek polną drożką równolegle lecz wyżej od szosy. Wysokość ponad 1000 metrów, dookoła góry, doliny, a ja spokojnie jadę zboczem podziwiając te wszystkie cuda. Amorek podskakuje na kamieniach; wieje lekki wiaterek i świeci słońce. W takim spokoju dojeżdzam na szczyt, a tam zastaje mnie niesamowity widok na całą okolicę. Tuż obok gotowa do startu paralotnia, gdzieś na dole dwa małe lecące punkty: to samolot wyciągający właśnie szybowiec. Dużo ludzi siedzących na trawie i restauracja w centralnym punkcie szczytu. Odpoczęliśmy przez chwilę i chcąc się zrewanżować szosowcom za ciągłe wyprzedzanie w drodze pod górę zjechaliśmy na kręchę w doł! Równoległe do kolejki szynowej biegła mała polna dróżka na którą pierwszy wyrwał się Michał. Blat i ogień! Wspaniały zjazd!

Po solidnym obiadku w górskiej piwnicy wyruszyliśmy do Gdańska gdzie dotarliśmy o ile pamiętam przed 2 rano.
Tekst i zdjęcia: Scoot (rowery.gda.pl)

asfalt=brak

dystans=50

kondycja=wysoka

profil=wysoki

trud=max

szlak=niebieski

obszar=Danielki

typ=rowerowy

Posted in Maratony | Tagged , , | Leave a comment

Intel Powerade BikeMaraton 2005 Gdańsk

 IMG_487916 lipca 2005r odbył się w Gdańsku BikeMaraton. W sumie w tym maratonie wzięło udział ok. 800 kolarzy.Przejazd honorowy rozpoczął się o godz. 11.00 spod ZOO.

Kawalkada mknęła z szybkością 35 km/godz. w kierunku Gdańska. Podobno ktoś tam przemawiał, ale myśmy nic nie słyszeli gdyż nagłośnienie zupełnie zawiodło. Po zakończeniu przemówienia ruszyliśmy w drogę powrotną do Oliwy w pobliże ZOO, gdzie nastąpił ostry start maratonu.IMG_4885

GER wystawił info na temat maratonu lecz na umówione miejsce przyjechały tylko dwie osoby oraz ja z Andrzejem. Widać GER’owców nie interesują tego typu imprezy a szkoda… było super!!!

W tym wielkim tłumie pogubiliśmy się na trasie przejazdu i każdy jechał już na własną rękę. Wystartowaliśmy więc osobno. Nawet dobrze mi się jechało, trzymałem się blisko grupy kolarzy, którzy narzucali dość ostre tempo. Na trasie było dużo podjazdów jak i zjazdów teren był bardzo zróżnicowany. Nie przeszkadzało mi to; z kondycją nie było tak źle. Postanowiłem wyprzedzać… jeden, drugi, trzeci i nagle słyszę „lewa wolna”, więc lekko usunąłem się na prawo, facet przejechał jak burza. Próbowałem go dogonić, ale niestety nie udało się.

Płaskich odcinków było mało, ale jak tylko się ukazały to gnałem z szybkością powyżej 30 km/godz., czasami myśląc, że kierownicy nie utrzymam w rękach. Na szczęście żadnej gleby nie zaliczyłem….o dziwo!IMG_4895

Po takiej terenowej jeździe wyobrażałem sobie mój rowej rozpadający się na czynniki pierwsze… ale nie rozleciał się. Dobry sprzęt.

Jadąc myślałem sobie, że w tak doborowym towarzystwie ze względu na szybkość zabraknie mi niebawem sił….nic bardziej mylnego, parłem do przodu jak szalony i ciągle kogoś wyprzedzałem….teraz już wiedziałem, że kondycję mam dobrą jak na swój wiek i dojadę do mety. Na trasie widziałem bardzo dużo awarii rowerów. Przeważnie łapanie gum i pękanie łańcuchów.

Zjeżdżając z wysokiego nasypu widziałem jak przede mną jeden wywinął orła przez kierę a rower go przykrył. Na szczęście nic mu się nie stało. Przy bufetach w ogóle nie stawałem, picia miałem dość (2 bidony) a jadłem jadąc na rowerze jedynie wówczas trochę zwalniałem. W ten sposób nadrabiałem stracony czas przy robieniu zdjęć. Często jechałem sam, bo doganiałem grupkę wyprzedzałem ich i znów byłem na trasie sam, może to i lepiej. Nikt mi wtedy nie przeszkadzał. Często traciłem trochę czasu na robienie fotek, ponieważ musiałem się zatrzymać na chwilę a ta chwila kosztowała mnie bezlitosne wyprzedzenie przez paru zawodników. Spojrzałem na licznik: 48 km i to była dla mnie informacja, że chyba zbliżam się końca pierwszego okrążenia.

Trochę przegapiłem i pojechałem na drugą pętlę, w pewnym momencie zrobiłem nawrót do mety. Gdzieś kilometr przed metą zadzwonił Andrzej i poinformował mnie, że on już jest na mecie, a ja jeszcze do mety miałem ok. 1 km. Nacisnąłem więc mocniej pedały i przejechałem metę przy oklaskach kibiców.

Andrzej już na mnie czekał i jaki był zdziwiony, że tę trasę pokonałem, pewno był przekonany, że siedziałem już w domu. Byliśmy obaj umorusani w kurzu i błocie ale bardzo szczęśliwi. Na razie po nas zmęczenia nie było widać, ale pewne, że odczujemy ten wyścig dopiero w domu.

Rozpoczęliśmy wędrówkę po wielkim placu szukając znajomych… długo nie trzeba było szukać spotkaliśmy pierwszego umorusanego na twarzy Silvera wraz z Olą następnie spotkaliśmy naszą znajomą z rajdów Ewę z bratem, Szczygła, Ankę, która zajęła 3-cie miejsce! Tomka Flasha i Roberta spotkałem na trasie… tym wszystkim składamy gratulacje. Natomiast nie spotkaliśmy Pawła… nic o nim nie wiemy czy dojechał do mety… I to chyba koniec naszych emocji.

Wnioski: Jest lepiej niż myślałem, zostawiłem za sobą około 120 młodych kolarzy po jednym okrążeniu, którzy są ode mnie sporo (tak ze 2 lub 3 razy) młodsi. Wielkie brawa należą się organizatorom tej imprezy za doskonałe wręcz przygotowanie trasy i doskonale oznakowana. Ciężko było pomylić drogę.

Teraz wiem, że sprawdziłem się na trasie BikeMaratonu… szkoda, że nie pojechałem na drugą pętlę, ale to już może na drugi rok….do zobaczenia na trasie!

Tekst i foto: Mieczysław Butkiewicz

asfalt=brak
dystans=50
kondycja=wysoka
profil=wysoki
trud=max
szlak=niebieski
obszar=TPK
typ=rowerowy
Posted in Maratony | Tagged , | Leave a comment

Intel Powerade BikeMaraton 2005 Bydgoszcz

Długo zastanawiałem się czy wziąć udział w maratonie. Nigdy nie byłem zainteresowany ściganiem się i chociaż bardzo lubię ten rodzaj sportu to jednak preferuję turystykę rowerową. Nikt mnie nie goni i ja nie muszę nikogo gonić – właśnie to najbardziej mi odpowiada. W Bydgoszczy wszystko się zmieniło.DSC06208DSC06209

Stanąłem na starcie ramię w ramię z 800-stoma innymi kolarzami, którzy w tej chwili stali się moimi rywalami. Taryfy ulgowej nie ma, trzeba jechać najszybciej i najlepiej jak się da. Dać z siebie wszystko, a na mecie poczuć smak zwycięstwa nad swoimi słabościami. Jakie miałem wyniki? Nie jestem pewien czy to takie ważne! Teraz przystąpię do opisania tego, co się działo na trasie wyścigu. Andrzej zgłosił nas w biurze zawodów jako team “rowery.gda.pl”., Czyli z GER’u startuje dwóch zawodników, a nie czterech jak pierwotnie zakładaliśmy.

Pobudka o godz. 5:20. Było jeszcze ciemno. Pociąg do Bydgoszczy z przesiadką w Laskowicach mieliśmy o godz. 6:40 z Wrzeszcza. Szybko spakowaliśmy się i pojechaliśmy na dworzec. Niestety w połowie drogi zauważyłem, że nie mam aparatu fotograficznego…. z tego pośpiechu zapomniałem. No to koniec….. zdjęć nie będzie. Poranek miałem zmarnowany. Po maratonie mamy przecież zwiedzać Chełmno i bez aparatu ani rusz. Andrzej zaproponował wykonanie zdjęć z komórki, może jakość nie najlepsza, ale zawsze coś będzie.DSC06211

Nareszcie dojechaliśmy do Bydgoszczy. Była godzina 10:00 a start miał nastąpić o 11:00, także mieliśmy trochę czasu na pobranie chipów i duchowe nastawienie się na ten wyścig. Na rynku spotkaliśmy naszą znajomą Ewę z rajdów GER. Otóż jak się okazuje ona wprawdzie mieszka w Chełmnie, ale przyjechała do Bydgoszczy kibicować wyposażona w aparat fotograficzny. Poprosiliśmy ją o wykonanie małej dokumentacji fotograficznej, co bardzo chętnie uczyniła. Dzięki temu mamy zdjęcia w naszej relacji i jesteśmy bardzo wdzięczni. Pozdrawiamy Cię!

Kolejne pozdrowienia i podziękowania należą się ekipie LIRO z Diablem na czele, który nie dość, że w naszym imieniu złożył opłatę startową (do godziny 10 obowiązuje niższa cena, a jak wcześniej pisałem o 10 dopiero wysiadaliśmy z pociągu) to zasilił nas w żele energetyczne oraz umożliwił przechowanie bagażu w diablobusie. Dzięki! Następny znajomy, jaki się nam ukazał to Robin z SBT – Ciebie również pozdrawiamy! 🙂

Punktualnie o 11 ruszyliśmy. Około 800 zawodników, tłok niesamowity. Przejechaliśmy przez miasto pod eskortą policji i wówczas nastąpił ostry start. Teren wprawdzie płaski, ale czasami mocno zapiaszczony, drogi szutrowe i wąskie leśne ścieżki gdzie było nie sposób kogokolwiek wyprzedzić. Były sytuacje, w których stała kolejka do przejścia przez wąskie „gardło”. Ja i paru innych ścinaliśmy zakręty przez krzaki i w ten sposób zawsze wyprzedzałem parę osób kosztem podrapania nóg. Nie złapałem ani jednej gumy czy awarii, czego nie mogę powiedzieć o Andrzeju, który niestety ponownie nie miał szczęścia. Tym razem tylko jedna guma, która pogorszyła trochę jego lokatę.DSC06214

Nie jeden on miał pecha, gdyż takich pechowców było wielu. Co chwilę widziałem na poboczach jak wymieniali dętki. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się działo, bo w zasadzie na drodze przynajmniej ja szkieł nie widziałem z wyjątkiem jednego miejsca na szosie.

Były jak słyszałem bardzo nieprzyjemne wypadki. Jeden miał tak zdeformowany rower, że w tym momencie zakończył maraton. Do innego zawodnika była wzywana karetka, ale nie znam szczegółów. Przejeżdżałem koło następnego, który sprowadzał rower do bazy na piechotę (ok. 8 km). Wywrotek również było sporo, ja zaliczyłem tylko jedną glebę zjeżdżając z wysokiej góry po piachu (większość sprowadzała rowery) i w połowie zjazdu przednie koło zakopało się pomagając mi w wykonaniu klasycznego OTB (bez obrażeń). Nikt nie wiedział, co nas jeszcze czekało, a mianowicie ok. 7 km przed Bydgoszczą dwie serpentyny bardzo strome i długie, czyli zjazd i wjazd na drugą. Niektórzy próbowali zjechać, ale większość schodziła. Natomiast nikt nie wjechał na drugą górkę, tam nawet na piechotę trudno było wejść a co dopiero wjechać. Bardzo ciekaw jestem czy ktokolwiek z wszystkich maratończyków wjechał. Następnie drogami mocno zapiaszczonymi zbliżaliśmy się coraz szybciej do mety.

Wreszcie wjechaliśmy do miasta i zaczęło się prawdziwe ściganie ma finiszu. Ukończyłem maraton bez żadnych problemów, z czasem 3-ech godzin i zająłem w swojej kategorii wiekowej 18 miejsce (kategoria M5). Dla mnie najważniejszym założeniem było przejechanie trasy i unikanie wszelkich niebezpiecznych sytuacji towarzyszących innym zawodnikom na trasie.DSC06221

Oto przykład: przede mną jeden z kolarzy zjeżdżając z dość stromej mocno zapiaszczonej góry w pewnym momencie przeleciał przez kierownicę, a rower znalazł się na nim. Ja będąc tuż za nim instynktownie odbiłem kierownicę w prawo i zatrzymałem się tuż przed krzakami. Z reguły te wywrotki nie były groźne, ponieważ piaszczyste podłoże amortyzowało upadek, a drobne skaleczenia pochodziły przeważnie od uderzenia roweru. W sumie jestem bardzo zadowolony gdyż przejechałem cały maraton bez szwanku, czego nie mogę powiedzieć o następnym dniu, ale o tym za chwilę.

Po zakończeniu spotkałem syna na starym rynku i jeszcze paru znajomych (Diablo i jego załoga), z którymi poszliśmy do baru na zasłużony odpoczynek. Ja chętnie wypiłem kawę, chociaż rzadko ją pijam, posiedzieliśmy, opowiadaliśmy wrażenia z przejazdu. Było miło, ale czas się rozstać. Diablo pojechał ze swoją ekipą do Lęborka, a mnie z Andrzejem czekała jeszcze 50-cio km droga do Chełmna. We wsi Osnowo mieliśmy już zarezerwowany nocleg. Dojechaliśmy tam w absolutnych ciemnościach i na dodatek nie mieliśmy oświetlenia tylko lampki LED. Trochę błądziliśmy, ale jakoś dojechaliśmy. Ja wskoczyłem szybko pod prysznic i zasnąłem snem męczennika.

Na drugi dzień wyruszyliśmy do Chełmna (5 km) gdzie na pobliskim torze miały odbyć się mistrzostwa Polski w motocrossie. Andrzej koniecznie chciał to zobaczyć ja również, więc skierowaliśmy się w kierunku toru. Nasza znajoma Ewa również przyjechała, ale tym razem na rowerze. Przed rozpoczęciem zawodów Ewa zaproponowała przejażdżkę rowerkami po tutejszych terenach leśnych, więc z wielką ochotą przystaliśmy na jej propozycję. Chyba ta moja radość była za wczesna, bo nie wiedziałem, co mnie tu czeka.

Przejeżdżaliśmy fajnymi ścieżkami i nagle przed nami ukazał się taki zjazd, że mnie aż zatkało. Ewa nie miała kasku, więc nie powinna zjeżdżać…. prosiłem ją o to, ale ona się uparła, że jednak zjedzie. Poprosiłem, więc żeby poczekała aż ja zejdę najpierw i postanowiłem sprowadzić rower na piechotę (stromość chyba ok. 45%) Buty mi się ślizgały na, tyle, że trudno było się utrzymać w pozycji wertykalnej i w pewnym momencie rower pociągnął mnie w dół, a ja poleciałem za nim robiąc salto do przodu ze „śrubą z potrójnym obrotem i lądowaniem na glebę” W ustach pełno piasku; leżałem przez chwilę myśląc czy jestem cały.

Andrzej stał już na dole po częściowym zjechaniu. Po chwili wstałem otrzepałem piasek i ruszyłem w dół. Ewa podbiegła już do mnie, a Andrzej zajął się sprowadzaniem roweru. Poza kilkoma głębszymi zadrapaniami na nogach nic mi się nie stało. Jak później się okazało był to jeden z najbardziej stromych zjazdów w okolicy. Kiedyś podobno odbywały się tutaj zakłady (500 zł temu, kto zjedzie zjazd w całości). Ruszyliśmy w stronę motocrossu gdzie już z oddali słychać było ryk silników. Zapewne wystartowali! Zawody dostarczyły nam kolejnej dawki adrenaliny. Widok potężnych maszyn latających ponad naszymi głowami był niesamowity! Czas nas gonił, bo mieliśmy wieczorem pociąg, ale od Ewy otrzymaliśmy zaproszenie na kawę u niej w domu, więc bardzo chętnie z niego skorzystaliśmy. Tutaj pragnę w imieniu Andrzeja podziękować Adamowi (brat Ewy), który zreanimował jego rower uszkodzony podczas zjazdu (wygięty wózek przedniej przerzutki)

Wyjechaliśmy od naszych sympatycznych znajomych i pierwsze kroki skierowaliśmy na… stromy zjazd, który Ewa pokazała nam już w drodze do niej do domu. Ja nie miałem zamiaru zjeżdzać, zresztą zaczynała mi dokuczać ręka stłuczona podczas poprzedniego zjazdu. Andrzej wystrzelił w dół i po chwili wrócił wyraźnie zadowolony z osiągniętego efektu. Zjechaliśmy do centrum Chełmna, aby dokończyć objazd fortyfikacji oraz zwiedzanie okolic rynku. Na zakończenie usiedliśmy w pobliskiej pizzerni zamawiając po porcji makaronu mającego być naszym paliwem na najbliższe 20 km.

Dość szybko dojechaliśmy do Terespola. Oddalając się od Chełmna żegnała nas wielka pomarańcza zachodzącego słońca. Pomimo późnej pory nadal było ciepło. Cały ten wyjazd zasilił nasze emocjonalne akumulatory sporą dawką pozytywnej energii. Spędziliśmy 2 dni na rowerach wśród wspaniałych ludzi podzielających nasze pasje. Czy trzeba czegoś więcej? Za telepatyczne wsparcie dziękujemy też Tomkowi-Pruszczowi, który nie mógł dzielić trudów maratonu razem z nami, lecz wspomagał nas intensywnie na odległość.

W Terespolu zaszyliśmy się w okolicznym lesie w oczekiwaniu na pociąg (odjazd o 19:57) Nadal było ciepło, chociaż słońce już dawno schowało się za horyzontem i drzewa wokół nas ogarniał powoli mrok. Leżeliśmy na kurtkach oparci plecami o konar będąc nadal myślami na trasie wczorajszego maratonu. Udało nam się wyciągnąć z niego nieco więcej niż tylko rywalizację…

Tekst: Andrzej&Mieczysław Butkiewicz

Foto: Ewa&Andrzej

asfalt=niewiele

dystans=50

kondycja=wysoka

profil=wysoki

trud=max

m=Bydgoszcz

typ=rowerowy

Posted in Maratony | Tagged , , | Leave a comment
Newer »