Wyprawa piesza z Łeby

Zapowiadał się fajny 3 dniowy wypad w plener. Na kilka tygodni przed marszem zgłosiło się już kilku chętnych. Pogodę zapowiadali rewelacyjną. Wszystko wydawało się czekać i być gotowe na nasz lekki spacerek po plaży. A jak się skończyło – przeczytajcie sami.

Dzień pierwszy.

Pomimo iż sobie obiecałem nie sięgać po alkohol, rano budzimy się na mega kacu. Nerwowe ostatnie pakowanie i biegiem na autobus. Ten zamiast prosto do celu, czyli na miejsce zbiórki, wiezie nas na wycieczkę krajoznawczą po Gdańsku. Przemek ze zorganizowanym transportem czeka już na miejscu. W końcu wysiadamy. Niestety trzeba jeszcze spory kawałek przejść. Po dotarciu i zapoznaniu się całej ekipy, spakowani pędzimy autem do Łeby do baru HonoTu. Na miejscu nikt na nas nie czekał więc po wypiciu kawy i pożegnaniu naszego szofera, ruszamy. (wielkie dzięki Jolu za transport) Jest godzina 11h. słoneczko ostro przypala, więc po dotarciu na plażę wszyscy wprowadzają ostatnie poprawki w swoim ubiorze. Pierwsze trzy godziny minęły tak szybko że tego nie spostrzegliśmy. Szło się rewelacyjnie, nie za ciepło, nie za zimno. Przy samym brzegu piasek dość twardy, nie zakopywaliśmy się pomimo znacznego bagażu na plecach. Tu też zaznaczyć trzeba iż wiedza oraz doświadczenie Przemka zdecydowało iż miał o połowę mniej do dźwigania niż my. Niemniej też nie było mu lekko. Pierwsza przerwa. Wszyscy poczuliśmy nóżki i plecki. Dziesięć minut przerwy na oddech i ruszamy dalej. Po drodze kilka zdjęć przy zatopionym wraku „WEST STAR”. Następnie kolejna przerwa, ale tym razem dłuższa – na posiłek. Wchodzimy w ścieżkę pomiędzy wydmy, osłaniając się trochę od wiatru. Miejsce nie było jakieś specjalne ale pozwoliło spokojnie odpocząć i przygotować strawę. Tak posileni ruszyliśmy dalej. Ja i Przemek na boso bo pojawiły się odciski. Około 18h docieramy do okolic Białogóry, pokonując dystans 28km. Niestety ale miejscówki na nocleg musimy już szukać prawie po ciemku. Udaje się. Obozowisko rozkładamy około 30 minut. Pierwszy dzień dał nam dość mocno w kość. Osobiście przyznam się że w plecach czułem tysiąc małych igiełek. Najważniejsze jednak iż humor dopisywał. Szybko więc zapomnieliśmy o trudach i przystąpiliśmy do posiłku. Aby nie zostać przyłapanym na obozowaniu przez straż graniczną ognisko było niewielkie, a dodatkowo w dołku.Rozmowy trwały około 02:00.

Dzień drugi.

Pobudka 09:00, chwila na posiłek i zwijamy obozowisko. Na miejscu nie pozostawiliśmy najmniejszego śladu naszego pobytu. W szybkim tempie pokonujemy następne kilometry. Zrobiliśmy jedną dłuższą przerwę na kąpiel w morzu i ciepły posiłek. Nauczeni wczorajszym doświadczeniem połowę trasy znów na boso. Plecy znów zdrętwiałe, nogi jak po zawodach tragarzy. Ale z bananami na gębach pełni optymizmu maszerujemy. W Dębkach robimy dłuższą przerwę i uzupełniamy zapasy. Zmęczeni siedzimy stole jednego z barów. Wtem obok nas pojawia się miejscowy dziadek lubujący się jak to sam przyznał w niedrogich winach. Mocno stara się nawiązać z nami przyjazne stosunki. Przedstawia się jako Bin Laden z Dębek. Opowiada nam historie swojego życia. Co dodatkowo wzmaga nasze zmęczenie. Z odsieczą przybywa el Kapitano – właściciel oberży który ma na swoim ramieniu fantastyczna papugę. To wspaniałe ptaszysko przez moment daje nam radochę jak dzieciakom w zoo. Po kolei uwieczniamy się z nią na zdjęciu.

El Kapitano w ramach gościny częstuje nas za darmo wielkim półmiskiem łososia w galarecie. Urządzając nam mega ucztę. Na koniec za dwadzieścia złotych kupujemy od naszego dobrodzieja mega wielki kawałek świeżego fileta z łososia. W prezencie dostajemy jeszcze oliwę z oliwek, cytrynę, bazylię, i szczypior czosnkowy. Mając taką zapowiedź kolacji wręcz pędzimy do miejsca noclegu. Które tej nocy zaplanowaliśmy w okolicach Karwieńskich Błot.

Będąc już tuż przy celu naszym oczom ukazał się niesamowity widok. Otóż tuż przy plaż wyrastał około dwudziestu metrowy klif. Wąską ścieżką prawie w pionie wdrapaliśmy się na małą polankę na jego szczycie. Osłonięci od lądu mniejszymi górkami i lasem napawaliśmy się przez 15 minut widokiem jaki mieliśmy przed oczami. Przyznam że to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałem. Po rozbiciu obozowiska przystąpiliśmy do przygotowywania naszego łososia. W przerwie podziwialiśmy zachód słońca i wielki żaglowiec który ….. sami zobaczcie na zdjęciach. Łosoś smakował wyśmienicie. Rozszarpaliśmy go w minutę. Był niesamowicie syty. Gdy już rozmawialiśmy po kolacji nagle za naszymi placami usłyszeliśmy dziwny hałas. Dobiegł on zza naszych pleców i był naprawdę złowieszczy. Wybiegliśmy spod płachty. Jakub stwierdził że widział coś znacznych rozmiarów koloru biało czerwonego co w ułamku sekundy odskoczyło w las. Przeszukując obozowisko nie natknęliśmy się na żadne ślady. Dźwięk jaki usłyszeliśmy był irracjonalny do wytłumaczenia. Nagle w odległości około 30 metrów od nas zobaczyliśmy dwa małe światełka. Domyśliliśmy się iż to lis. Mocny strumień światła jednaj z czołówek potwierdził nasze przypuszczenie. Okazało się iż lisek został przez nas zwabiony naszym łososiem. Ale za to że nie podzieliliśmy się z nim ukradł nam siatkę z kiełbasą, przeznaczoną na ognisko. Stąd ten czerwono (rudy lis) biały (siatka) kolor. A dźwięk – fuknięcie lisa gdy się spłoszył. Lisek był jednak kiepskim złodziejaszkiem bo uciekając pogubił swoje fanty. Odzyskaliśmy więc kiełbachę, ale w dowód uznania dla jego odwagi dostał skórę z łososia i kawałek napieczonej kiełbasy. Ostatni dzień był najtrudniejszy. Dwie dłuższe przerwy i finał w Jastrzębiej Górze. Łącznie około 60 kilometrów. Plecy czuję do dziś. Odcisk na piecie długo mi zostanie. Ale jeszcze dłużej wspaniała przygoda i bardzo miło spędzony czas.

Bardzo dziękuję za wzięcie udziału w tej wyprawie i choć nie dotarliśmy do Gdyni, Helu, a nawet Władysławowa, marsz uważam za bardzo udany. Szczególnie wielkie dzięki Przemkowi za wiedzę jaką nas zaraził, polecam wszystkim tego wspaniałego kompana podróży. Jakubowi za jego poczucie humoru, które nie opuszcza go przez 24h na dobę i które bardzo nam pomogło. Oraz Kubie za doborowe towarzystwo i wspaniałą wiedzę na temat zielarstwa. Plan zakładał pokonanie 30 kilometrów dziennie. Jednak ciężki ekwipunek wyczerpująca trasa brak doświadczenia i treningu, mocno zweryfikowały te założenia.

Za rok na 100% planujemy przebyć trasę z Ustki na Hel w pięć dni. Chętnych zapraszam już dziś.

Pozdrawiam

Pozdrawiam

Michał Próchniewicz

Posted in Wyprawy | Leave a comment

Rowerowa pasja

wejdź na blog

Co prawda w powijakach, ale już jest mój blog o wyprawie do Colorado: Jak na razie opisałem pierwszą część wyprawy. W blogu są też linki do galerii zdjęć.

Zapraszam do lektury i proszę o wyrozumiałość, bo to moje pierwsze podejście do tematu blogowania. Sugestie i komentarze są mile widziane.

Pozdrawiam,

Paweł Kudela

Posted in Wyprawy | Leave a comment

Wyprawa na Biski Wschód

IMG_5062 Dn.16 maja 2010 roku w samotną podróż wybrała się i nadal ją kontynuuje , moja kuzynka Magda SulimaIMG_5080 .Oczywiście jest to podróż rowerowa na sprzęcie Meridy /notabene rower składał „Rudy „ / . Celem wyprawy jest Bliski Wschód. Swą jazdę na rowerze rozpoczęła w Bejrucie, kierując się przez Liban, Syrię, Jordanie, Iran a zakończenie zaplanowane jest w Turcji na tureckim Lazurowym Wybrzeżu gdzieś w lipcu. Obecnie Magda jest w Jordanii. Kilka słów o Magdzie. Jest to młoda ambitna dziewczyna, kochająca podróże. Gdańszczanka. Ja bym powiedział że bardzo odważna osoba i mająca swoje cele, wybierając się samotnie w tak daleką podróż. Wprawdzie nie jest to jej pierwsza wyprawa gdyż na przełomie 2009/2010 roku samotnie objechała wiele krajów Azji zwiedzając Malezję, Tajlandię, Wietnam, Kambodżę.

Jak wróci spróbuję ją namówić do napisania własnej relacji.

Życzę miłego oglądania zdjęćIMG_5113

Z upoważnienia Magdy Sulimy

Z. Szymczycha

Posted in Wyprawy | Leave a comment

Pozdrowienia z Turcji

Wyprawa do Turcji2008/08/02 09:40 Mam zaszczyt poinformować GERowską Ekipę, iż dzisiaj ruszamy w podróż do Turcji. Wyjeżdżamy pociągiem z Gdyni Głównej o 23:25 do Krakowa, dalej autobusem do Budapesztu, tam 1 dzień regeneracyjny po 22h jazdy i pociągiem do Szeged, na południu Węgier. Stamtąd już na rowerach do Rumunii, później Bułgarii, Grecji i Turcji.

Mimo późnej pory startu gdyby nam chciał ktoś pomachać albo pomóc w zapakowaniu się do pociągu to w Gdyni pociąg jest już o 22:58, we Wrzeszczu na peronie będzie też ekipa pożegnalna (23:47), ale wychylić możemy się z okna wszędzie. Będziemy jechać wagonem rowerowym (1 przedział bez siedzeń, wagon się specjalnie nie wyróżnia poza narysowanym rowerem, w końcowej części składu. To chyba tyle, wyjazd planujemy na miesiąc, ale po wyjeździe jadę od razu bez wizyty w Gdańsku studiować za granicą, także do zobaczenia za pół roku. W miarę możliwości podeślę z trasy jakieś zdjęcia albo mini relacje. Po powrocie kolejny film….

O:Wyprawa do Turcji2008/08/05 23:48 Skończyliśmy zwiedzanie Budapesztu, które w sumie zajęlo nam 2 dni (w tym 1 dzien odpoczywania, sprawdzania rowerów po podroży pociągiem i autobusem itp) i 1 dzień objazd miasta na rowerach w 6o osobowej ekipie. W Budapeszcie spotkaliśmy sie z 2 moimi kolegami, którzy akurat w tym terminie dojechali do Węgier z Polski. Dziś pożegnaliśmy ich nad Dunajem, a my mamy pobudkę o 6.30 i dalej pociągiem do Szeged i na rowery..
Nie wiem kiedy kolejny raz uda sie dorwać do internetu, oby szybciej niż za miesiąc. Smsy dopingujace na: 505931883.

O:Wyprawa do Turcji2008/08/20 17:53 Udało sie dostać do netu. Jesteśmy w Grecji, za nami Rumunia i Bulgaria, aktualnie na budziku około 1300km. Powoli zbliżamy sie do Turcji. Jak na razie bez większych problemów
W Rumunii fatalna jakość dróg, gorsze nawet niż w powiecie Wejherowskim, druzo szutru na glównych drogach krajowych! Ale ludzie nawet przyjaźni, tylko ta bieda wszędzie i cygani…
W Bugarii drogi juz lepsze, ale coraz cieplej, odwiedziliśmy 2 klasztory w górach, najwyżej na nie calych 1200m npm. Strasznie tanio.
Teraz jesteśmy w Grecji i zażywamy morskich kąpieli. Temperatura rośnie wraz z każdym kilometrem
Pozdrowienia z Kavali

O:Wyprawa do Turcji2008/08/23 14:12 Jedziemy w 4 osoby, materiał filmowy cały czas zbieramy. Wrzesień/październik może uda sie cos z tego zmontować. Jesteśmy juz tylko około 40-50km od granicy z Turcja. Juz przyzwyczailiśmy sie do temperatur 40 stopni w ciągu dnia, w cieniu. Dlatego od 12 do 16 robimy przerwy od jazdy, wieczorkiem jest tylko 33-34 stopni i jedzie sie druzo lepiej. Kto to widział żeby wstawać w wakacje o 7:30, ale jeśli pomyśle ze mam jechać w upale to wole wstać wcześniej.
Dziś spaliśmy na bardzo fajnej plaży, rano kąpiel w morzu, poźniej przejazd szutrowa droga po skalistym wybrzeżu, w południe przerwa na mrożona kawę i godzinę internetu. echhh… dobra, po powrocie opublikuje może moja relacje. Zobaczę czy uda sie jakieś zdjęcia wrzucić…

No to jesteśmy w Turcjı. Jutro w moje urodziny zdobywamy azjatycka część… będą kolejne punkty w teścıe na stan zaawansowana cyklozy za jazdę rowerem po innym kontynencie

Adam Piotrowski

To niech Ci złożę już dziś najlepsze życzenia urodzinowe, dużo wytrwałości, dobrego samopoczucia i uśmiechu na buzi. Chyba nie tak dużo skończyłeś tych „roków”, skoro odjechałeś tak daleko od rodzinnego kraju
Do tych życzeń dołącza się całyyyyyyyy GER

No to azja mniejsza za nami. Pojechalismy najdalej na poludnie Turcji na ile nam czas pozwolil, zalıczylısmy polwysep Galıpolı, Troje, Aleksandrıe, Assos i pewnie jeszcze troche. Dojechalismy do İzmiru, to taki dwu-mılıonowy Sopot. Mieszka tam nasz kolega, wiec mielismy swıetnego przewodnıka. Dwa dni zwıedzalismy miasto i okolice – Efes oraz mıejsce ostatnıego pobytu Marii, Kulesıdaskıe plaze i ınne. Na koniec milego pobytu w İzmırze wpakowalismy sie w nocy z 4 rowerami w wypelnıony po brzegi ludzmi autobus i po 9h bylısmy w Istambule, skad teraz pisze. Jestesmy po 2 dniach i 1 nocy zwiedzania miasta. Jeszcze 1 dzien i poltorej nocy i o 4;40 nad ranem w czwartek wracamy. Podroz nie bedzie krotka a i nıe wıadomo czy z 4 rowerami w samolocıe nie bedzıe problemu. No to chyba tyle, dziekuje Mietku za zamieszczenıe zdjec i mini relacji. Po powrocıe wysle cos wiecej.
Pozdrowe

Posted in Wyprawy | Tagged , , , , | 2 Comments

Saaremaa na rowerze, czyli perła w

1030Estońska wyspa Saaremaa leżąca we wschodniej części Bałtyku najbardziej znana jest polskim żeglarzom płynącym w kierunku Rygi, Tallina i Helsinek. Inni moi znajomi słysząc tę nazwę przypuszczają, że kraina ta znajduje się
w… dalekich egzotycznych stronach.

Od czterech lat razem z Włodkiem Amerskim i Ryszardem Krawczykiem odwiedzamy na rowerach kolejne wyspy bałtyckie. Byliśmy już na Gotlandii, Alandach i Olandii. Teraz przyszła pora na Saaremę. Celem kolejnej wyprawy będzie Bornholm. Plan wizyt na pięciu wyspach nazywamy naszą „Koroną Bałtyku”. Brzmi to górnolotnie, ale „objechanie” największych wysp sprawi dodatkową satysfakcję.

Z Polski w kierunku Saaremy jedziemy samochodem z rowerami na bagażniku. Po noclegu u naszego przyjaciela w gościnnym i magicznym domu nad Wigrami, przejechaniu Litwy, nocujemy w Ventspils na Łotwie. Stąd następnego dnia odpływa prom m/s Scania na Saaremę. Samochód zostaje na parkingu strzeżonym.1124

Przez sześć dni „objeżdżamy” zachodnią część wyspy. Dzienne odcinki mają od 50 do 70 km, a na mecie licznik pokazuje 376 km.

1. dzień

Po południu m/s Scania przybija do nabrzeża w Mõntu, na półwyspie Sörve (Sõrve poolsaar). Robię pamiątkowe zdjęcie z podniesioną furtą dziobową promu w tle
i wyruszamy do latarni morskiej w Sääre, a następnie w kierunku klifu Ohessaare.

Po drodze naszą uwagę zwraca kamienna plaża, na której są setki kopczyków. Tak bardzo dużej ich ilości, w jednym miejscu, nigdzie nie widziałem. Nie mają one jednak żadnego związku z dawnymi wierzeniami czy praktykami rytualnymi.
Są jedynie formą zabawy i rodzajem sztuki zwanej „rock balancing”. A może
to również urokliwe miejsce powoduje, że odwiedzający je turyści chcą zostawić świadka swoich doznań i emocji? Dokładam „swój” kamień na najwyższy kopiec,
aby patrzył na inne z góry… Niedaleko kamienistej plaży natrafiamy na kolejną atrakcję – dobrze zachowany pojedynczy stary wiatrak. Na całej wyspie jest ich znacznie więcej, dlatego Saaremaa nazywana jest „wyspą wiatraków”. Współczesnym elektrowniom wiatrowym, które mijamy, brakuje romantyzmu, ale są kontynuacją wiekowej tradycji.

Większość dróg na wyspie ma nawierzchnię szutrową. Mankamentem są tumany wapiennego pyłu ciągnące się za każdym samochodem. Zanim wjadę w ciągnącą się za autem białą chmurę, nabieram dużo powietrza i czekam, aż się nieco przerzedzi. Całe szczęście, że ruch samochodowy jest niewielki. Ze względu na nawierzchnie szutrowe, przed wyjazdem, zakładam opony Author Betele Juice Kevlar. Wcześniej wypróbowałem je podczas maratonów MTB. Są lekkie i mają niski opór toczenia. Okazały się bardzo przydatne zwłaszcza podczas jazdy po zalanej deszczem szutrowej nawierzchni oraz krętymi, często podmokłymi, duktami leśnymi.

Wieczorem, jesteśmy we wsi Salme. „Wieczór” to określenie dosyć umowne, bo na początku lipca zmrok zaczyna zapadać dopiero około 22.30. W miejscowym sklepie uzupełniamy prowiant. Jest dobrze zaopatrzony i czynny we wszystkie dni tygodnia. Ceny są zbliżone do polskich, tylko w niektórych wypadkach nieco wyższe.1128

Pierwszy nocleg na wyspie – Kamping Tehumardi w pobliżu Salme – namiot rozbijam blisko kuchni, bo jestem już głodny. Pełne wyposażenie (garnki, talerze, sztućce) ułatwia i przyspiesza przygotowanie posiłku.

2. dzień

Od rana zaczyna padać. Po kliku godzinach jesteśmy nie tylko mokrzy, ale
i kompletnie zachlapani błotem. Mamy szczęście, po drodze, spotykamy Maarikę Tomel, która pracuje w organizacji turystycznej promującej aktywny wypoczynek
i dziedzictwo kulturowe Saaremy. Maarika poleca hostel w Kihelkonna i telefonicznie zapowiada nasz przyjazd.

W przerwie między kolejnymi opadami deszczu objeżdżamy okolicę. Kościół z XIII wieku w Kihelkonna jest jednym z największych i najstarszych obiektów sakralnych
w całej Estonii. Właśnie trwają prace konserwatorskie. Spod delikatnie zeskrobywanych warstw farb ukazują się dawne zdobienia. Z wieży kościoła rozciąga się widok na otaczające wieś lasy i odległą zatokę. Wiele obiecujemy sobie po wizycie w znajdującym się niedaleko małym porcie. Niestety, przy nabrzeżu stoją stare obiekty przetwórni ryb i zdewastowane instalacje do ich transportu bezpośrednio z kutra. Okazuje się, że wszystkie jednostki pływające są w morzu.

3. dzień

Schronisko, w którym spędziliśmy noc nie ma stałej obsługi, dlatego przed wyruszeniem w dalszą drogę odwiedzamy Maarikę, aby oddać klucze. Korzystamy
z zaproszenia na kawę i ciasto. Naszą uwagę zwracają flądry suszące się
na sznurze w ogródku. Pokrojone w paski są miejscową przekąską do piwa. Przy okazji uczymy się prawidłowego wymawiania estońskich nazw i imion – podwójne samogłoski – jak np. aa w imieniu Maarika wymawia się jako długie „a”.

Celem etapu jest leżący na północnym-zachodzie półwysep Harilaid na terenie Parku Narodowego Vilsandi. Na samym cyplu znajduje się krzywa latarnia morska Kiipsaare. Około 3 kilometry przed latarnią zmotoryzowani muszą zostawić swoje pojazdy na parkingu i dalszy odcinek pokonać pieszo. Mamy małą satysfakcję,
że jesteśmy szybsi, ale do czasu… kiedy zacznie się totalny piach i rowery bierzemy na „pych”. Zza wydmy widzimy już latarnię. Jest nieczynna, stoi w wodzie około kilkunastu metrów od brzegu. A jeszcze w 1997 roku była na plaży. Pochyla się
z szacunkiem w kierunku morza, które odebrało jej ląd. Wybudowana w 1933 roku stała 25 metrów od brzegu. Przekonujemy się o potędze sił natury.

4. dzień

Po lekkim śniadaniu wyruszamy w drogę. Pierwszy przystanek wypada po kilkunastu kilometrach w porcie Veere, gdzie zjadamy obiad. W menu są dania podobne
do takich jak w Polsce – kotlet wieprzowy, smażona flądra i kiełbaska z frytkami.

Dalsza trasa prowadzi zachodnim brzegiem Zatoki Tagalaht i następnie przez Mustjala do Tagaranna. Ponad 50 km asfaltem sprawia, że cel osiągamy „przed czasem”. Jest to doskonałą okazją do spokojnego objechania cypla Ninase. Czas
na spacer po klifie, zbudowanie kamiennego kopczyka na pobliskiej plaży
i oddychanie bałtycką bryzą. W okolicy jest wiele domków letniskowych, które prawdopodobnie zaludniają się tylko w weekendy – generalnie jest dosyć pusto. Nocujemy w namiotach na kampingu Ninase Puhkeküla. Jesteśmy, oprócz małżeństwa zajmującego jeden z kilkunastu domków, jedynymi jego gośćmi.

5. dzień

Jedziemy drogą wzdłuż morza po zachodniej stronie półwyspu, brzegami zatok Kugalepa, Lõuka i Tagalaht. Trasa jest bardzo urozmaicona. Czasami prowadzi drogą gruntową, czasami skrajem kamienistej plaży lub obok bagna
z kałużami sięgającymi niemal do suportu. Jazda brzegiem morza oraz piękne widoki są najlepszą nagrodą za nudne odcinki asfaltu. Po kilkunastu kilometrach, już
w lesie, zza zakrętu wyłania się Citroën Berlingo ze znaczkiem PL na tablicy rejestracyjnej. Podróżuje w nim czteroosobowa rodzina wracająca z Finlandii.
Są jedynymi ludźmi jakich spotykamy na odcinku ponad 20 kilometrów. Po kilku kilometrach trafiamy na biwak z namiotem naszych znajomych, ze stojącym obok bukietem leśnych kwiatów w puszce po piwie… Żubr.

Miejsca przeznaczone do biwakowania, oznaczone na mapach, często są wyposażone w wiatę lub zadaszony stół oraz stalowe palenisko do grillowania. Podczas naszej podróży nie korzystamy z nich, ale warto o nich pamiętać, gdy zajdzie potrzeba noclegu z dala od osad ludzkich podczas np. załamania pogody.

Bar na kampingu nad Jeziorem Karujärv jest miejscem odpoczynku. Jezioro Niedźwiedzie, bo tak się zwie, wymieniane jest w informatorach, jako jedna z atrakcji turystycznych wyspy. Prawdopodobnie, zdecydował o tym jego wiek, określany na ponad osiem tysięcy lat, oraz legendarna walka siedmiu niedźwiedzi o, położone wśród lasów, miejsce. Niczym innym nie da się tego wytłumaczyć…

Noc w stolicy wyspy Kureesaare spędzamy w schronisku młodzieżowym. Wcześniej przejażdżka do mariny, wokół zamku biskupiego i główną ulicą Lossi. Właśnie tutaj
w kawiarnianych ogródkach, niedaleko ratusza, koncentruje się wieczorne życie towarzyskie. Miasto jest zadbane, czyste, a jego wygląd niepodobny do wcześniej odwiedzanych, prowincjonalnych miasteczek.

6. dzień

Targ w samym centrum Kureesaare ułatwia poznanie codziennego życia jego mieszkańców. Można tam kupić m.in. owoce, warzywa, odzież i świeże ryby.
Są również wyroby miejscowego rękodzieła wykonane głównie z drewna – łyżki, cebrzyki oraz różnego rodzaju podstawki i deski. Typowe pamiątki dla turystów mają wypalone charakterystyczne dla wyspy wiatraki, latarnie morskie i żaglowce.

Najważniejszym zabytkiem w Kuressaare jest były zamek biskupi pochodzący
z końca XIV wieku. Na przełomie XIV i XV wieku, został otoczony 625 metrowym murem o wysokości 7 metrów, którego część zachowała się do dzisiaj. Dostępu
do warowni broni również fosa i znajdujące się nad nią cztery bastiony. Jest to jeden z lepiej zachowanych, w Krajach Bałtyckich, średniowiecznych zamków. W jego wnętrzach znajduje się muzeum z ekspozycjami opowiadającymi m.in. o historii wyspy (od czasów prehistorycznych do odzyskanie niepodległości 20 sierpnia 1991 roku), etnografii i przyrodzie.

Po zwiedzeniu zamku na dziedzińcu, spotykamy przemiłą warszawiankę
z dorastającym synem. Są w trakcie wyprawy samochodowej dookoła Bałtyku. Rowery wiozą na bagażniku, aby ułatwić sobie poruszanie się po okolicy. Dzięki wspólnej rowerowej pasji i chęci ulżenia w pedałowaniu, dostajemy propozycję przewiezienia nas samochodem wraz z rowerami na metę kolejnego etapu. Niewiele brakowało, a skorzystalibyśmy z okazji, ale dzięki zdecydowanej postawie Rysia, opieramy się urokowi nowo poznanej koleżanki i wyprawa rowerowa zostaje uratowana. Na „własnych” kołach pokonujemy ostatnie 50 km i w ten sposób zamykamy „pętlę” Saaremy. Podczas wieczornego podsumowania dnia i całej podróży w barze obok latarni morskiej Sääre, uroczyście nadajemy Rysiowi przydomek „Twardziel”.

Ostatni nocleg spędzamy w namiotach, jako jedyny podczas całej wyprawy,
na „dziko”.

7. dzień

O świcie budzą mnie krzykliwe mewy, dlatego idę na spacer po plaży. Uwagę zwracam na kamyczki z otworkami i wgłębieniami. Może to być spowodowane zarówno wietrzeniem wapiennych kamyków jak i obecnością tzw. skałotoczy –organizmów żywych, które szukając schronienia drążą jamki w skałach. Nietypowe okazy zabieram na pamiątkę, aby oprócz wspomnień mieć w domu „kawałek” wyspy.

Z Sääre do przystani promowej w Mõntu jest tylko 9 kilometrów. m/s Scania
od wczoraj czeka na pasażerów. A nas, czekają jeszcze 4 godziny rejsu, 8 godzin samochodem i z powrotem jesteśmy w gościnnym, magicznym domu nad Wigrami. Magicznym, bo jest tam m.in. skrzypiąca drewniana podłoga i piec kaflowy w kuchni, na którym sypia gospodarz.

SAAREMAA – druga co do wielkości wyspa na Bałtyku (po Gotlandii) ma powierzchnię 2673 km2. Położona jest we wschodniej części Morza Bałtyckiego
u ujścia Zatoki Ryskiej. Na Saaremie mieszka ponad 36 000 osób, z czego około 16 000 osób w stolicy wyspy Kuressaare. Estończycy stanowią 98% mieszkańców, Rosjanie 1,2%, reszta to m.in. Finowie i Ukraińcy. Wyspa zbudowana jest z wapieni, ma charakter nizinny (średnia wysokość ok. 25 m.n.p.m.), lasy zajmują około połowę powierzchni. Klimat umiarkowany morski, średnia temperatura w lecie +19 st. C, zimą -1 st. C. Najwięcej osób zatrudnionych jest w przemyśle cementowym
i budownictwie, ale rozwija się również w rolnictwo i rybołówstwo. Coraz większego znaczenia nabiera turystyka. Co roku wyspę odwiedza ponad 200 000 tysięcy turystów, 30% stanowią obcokrajowcy – głównie Skandynawowie, Niemcy oraz mieszkańcy Krajów Bałtyckich.

Warto wiedzieć

Prom m/s Scania między Ventspils (Łotwa) i Mõntu na Saaremie kursuje tylko
od 30 maja do 31 sierpnia. Rejsy nie są codziennie, dlatego warto to sprawdzić. m/s Scania ma 74 m długości i prawie 17 metrów szerokości. Zabiera 300 pasażerów
i 60 samochodów. Podróż trwa około 4 godziny. Na promie jest restauracja, samoobsługowe bistro oraz sklepik z pamiątkami, słodyczami i napojami. W kasie można dokonać wymiany walut – Euro na Korony Estońskie (EEK) oraz waluty Krajów Bałtyckich. W stoisku informacyjnym są aktualne katalogi i mapy Saaremy.

autor : Wojciech Choina

foto: Włodzimierz Amerski, Wojciech Choina

Posted in Wyprawy | Tagged , , , , , , , | Leave a comment

Gotlandia – woda, wiatr i słońce

DSC07267Ta szwedzka wyspa jest wprawdzie mniej znana wśród polskich turystów niż duński Bornholm, ale równie interesująca. Wyspę zamieszkałą, na co dzień, przez blisko 58 tys. osób, co roku odwiedza bez mała milion turystów. Przyciągają ich tutaj małe przycupnięte na brzegu osady rybackie, nieskażona surowa przyroda oraz panujący wokoło spokój. Tutaj można godzinami wsłuchiwać się w szum fal rozbijanych o kamienne brzegi lub poleżeć na piaszczystej plaży.DSC07295

Razem z dwoma kolegami postanowiliśmy odwiedzić tę wyspę. Ze względu na wspólne zamiłowanie do aktywnego wypoczynku, wybieramy rowery jako środek lokomocji. Dzięki temu zobaczymy to, co dla zmotoryzowanego turysty jest niedostępne, będziemy mieli dużo ruchu i nieograniczony kontakt z przyrodą. W Gdańsku wprowadzamy rowery na prom m/f „Scandinavia” i wypływamy w podróż. Rowery wyposażone są w sakwy z ekwipunkiem biwakowym i niewielkim zapasem prowiantu. Następnego dnia, po przesiadce w Nynashamn na prom Destination Gotland, docieramy do Visby. Przed nami siedem dni „rowerowania” i czas na poznanie atrakcji i zakątków wyspy.

Visby – stolica Gotlandii jest fascynującym miastem pełnym urokliwych kamienic, tajemniczych zaułków i wąskich uliczek. Wieczorami rozbrzmiewa gwar dobiegający z rozświetlonych knajpek i tawern, a w powietrzu unosi się zapach pieczonej jagnięciny – specjalności miejscowych kucharzy. Szczególnego kolorytu miasto nabiera tylko w jedynym tygodniu (32) w roku – tradycyjnie na początku sierpnia odbywa się tam „Tydzień Średniowiecza” – właśnie to zadecydowało o wyborze terminu naszej podróży. Z tej okazji na wyspę przybywają licznie zastępy rycerskie, właściciele kramów oraz grupy muzykantów i kuglarzy. Przez cały tydzień odbywają się turnieje, zawody strzeleckie oraz biesiady i pląsy. Wiele osób przebranych w średniowieczne stroje paraduje ulicami niczym na pokazie mody. Małe dzieci w zgrzebnych koszulkach śpią w drewnianych wózkach ciągniętych przez podobnie ubranych rodziców. Średniowieczne szaty nie przeszkadzają oczywiście w korzystaniu z telefonów komórkowych i wyciąganiu pieniędzy z bankomatu, a nie sakiewki.

Zabytkowe miasteczko otoczone jest blisko 3,5 kilometrowym murem o wysokości 11 metrów z trzema okazałymi bramami i 36 wieżami. Fortyfikacja ta miała chronić mieszkańców zarówno przed najeźdźcami z zewnątrz jak i, w razie potrzeby, przed buntującą się ludnością zamieszkującą wyspę. Wszędzie widać czasy świetności tego hanzeatyckiego miasta, którego najstarsze budowle i ruiny pochodzą z XII i XIII wieku. Wewnętrzna część miasta została wpisana na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO.

Po zwiedzeniu Visby, kupieniu pamiątek na „średniowiecznym” targowisku i obejrzeniu turnieju strzelania z łuku udajemy się wzdłuż zachodniego wybrzeża na północ. Niezbyt ruchliwe asfaltowe drogi oraz szutrowe trakty zachęcają do uprawiania turystyki rowerowej. Często spotykamy podobne grupki cyklistów i wymieniamy przyjazne „Hey!”.

Po dwóch dniach jazdy i biwakach spędzanych w malowniczych wioskach rybackich (okolice osad Ireviken i Ar) docieramy do Farosund. Stąd przez wąską cieśninę o takiej samej nazwie przeprawiamy się promem na wyspę Faro. Krajobraz tej małej wysepki, zwanej też Owczą, jest bardziej surowy. Są tam niewielkie lasy sosnowe, karłowate krzewy oraz rozległe pastwiska, na których pasą się stada owiec. Charakterystyczny widok to także wiatraki i kamienne mury ułożone na granicach posiadłości. Zapewne swoiste piękno okolicy i klimat tajemniczości zdecydowały o wyborze osady Hammars przez Ingmara Bergmana na miejsce letniego domu.

Wybrzeże Faro jest bardzo zróżnicowane. W okolicy Sundersand znajdują się jedne z piękniejszych w Szwecji piaszczyste plaże, a „wybrukowane” kamykami brzegi rozciągają się w okolicy latarni morskiej Faro fyr. Właśnie w jej pobliżu decydujemy się rozbić namioty na nocleg. Usypia nas, dobiegający z oddali, jednostajny szum fal, który przypomina przejeżdżające pociągi. Kolejny dzień przynosi nowe wrażenia. Cudem natury są kilkunastometrowe wapienne ostańce w kształcie maczug, znajdujące się w rezerwacie Langhammars na północnym cyplu Faro. W innym rezerwacie w okolicy Gamlahamm wyrzeźbione przez wiatr i wodę kamienne posągi wyglądają niczym zamarłe w bezruchu prehistoryczne stwory.

W drodze powrotnej z Faro do Visby jadąc wschodnim wybrzeżem zwiedzamy w Bunge niewielki skansen – rodzaj gospodarstwa, gdzie pokazano życie tutejszych mieszkańców między XVII i XIX wiekiem. W małym porcie w Slite polecamy wizytę w barze rybnym. Nam udało się trafić na pyszne i pięknie pachnące flądry prosto z wędzarni.DSC07442

Jeszcze jeden nocleg na brzegu malowniczej zatoki w okolicy Vike i zaczynamy kierować się do Visby. Przejeżdżamy przez centralną część wyspy, która jest całkiem inna niż ta na północy. Czasami przypomina polski krajobraz z polami buraków cukrowych i stadami pasących się krów. Ostatni nocleg spędzamy w miejscowości Romakloster w hoteliku typu bed&breakfest, aby na zakończenie zaznać nieco luksusu. Pomimo to, nie wysypiamy się, brakuje nam wieczornego szumu morza i promieni porannego słońca wpadających do namiotu.

Ostatniego dnia jedziemy do Visby, zaglądając po drodze do kilku kościołów. Na wyspie jest ich ponad dziewięćdziesiąt. Budowano je w latach 1100 -1350. Do 1250 roku w stylu romańskim, a następnie gotyckim.Pierwsze drewniane kościoły budowano po dotarciu Chrześcijaństwa na wyspę w XI wieku, aby w dwunastym stuleciu rozpocząć budowę, stojących do dziś, obiektów z kamienia. Dopiero po ponad 600 latach przerwy – w 1960 roku – wybudowano pierwszy nowy kościół w Slite. W 1984 r. powołano do życia fundację mającą na celu konserwację i opiekę nad wszystkimi obiektami sakralnymi na wyspie.

Po siedmiu dniach i objechaniu rowerami północnej części wyspy ponownie jesteśmy w Visby. Na zakończenie „Tygodnia Średniowiecza” oglądamy na błoniach finałowe walki i pokazy rycerzy, a wieczorem bierzemy udział w wielkiej biesiadzie na rynku Starego Miasta. Za stołami zasiadło prawie 700 osób i popijając winem pieczoną jagnięcinę oglądamy historyczne widowisko, okraszone występami skąpo ubranych tancerek i „połykaczy” ognia. To wszystko w rytm muzyki, którą z czasów swojej świetności dobrze pamiętały zabytkowe kamienice i budowle otaczające rynek. Po trwającej prawie całą noc zabawie, wsiadamy na prom i po przesiadce w Nynashamn wracamy do Gdańska. Ze sobą przywozimy bagaż wrażeń i wspomnień oraz prawie 450 kilometrów w „nogach”.DSC07539

Gotlandia – największa wyspa na Bałtyku ma powierzchnię 3140 km2, położona jest w odległości 90 km na wschód od półwyspu skandynawskiego. Ma 176 km długości i 56 km szerokości. Długość linii brzegowej, łącznie z wyspą Faro, wynosi 800 km. Najwyższe wzniesienie – 83 m n.p.m. Ludność zajmuje się głównie rybołówstwem, rolnictwem i rękodziełem. Największa w Szwecji liczba słonecznych dni zachęca Szwedów z lądu nie tylko spędzania wakacji. Ślady osadnictwa pochodzą sprzed 7000 lat. Przez wieki panowali tu wikingowie, po nich Niemcy i Duńczycy, a od 1645 roku wyspa należy do Szwecji

Uczestnicy wyprawy:

Włodzimierz Amerski,

Wojciech Choina,

Ryszard Krawczyk.

autor : Wojciech Choina

foto: Włodzimierz Amerski, Wojciech Choina

asfalt=max

dystans=400

kondycja=normalna

profil=niski

trud=niski

m=Visby

m= Gamlahamm

m=Nynashamn

atrakcja=morze

typ=rowerowy


Posted in Wyprawy | Tagged , , , | 1 Comment

Wyprawa rowerowa do Turcji

W sierpniu 2008 roku pojechaliśmy rowerami przez Półwysep Bałkański do Azji Mniejszej (ekipa: Karolina Fari, Adam Piotrowski, Adam Zwarra, Janek Kruszewski). Kraje jakie odwiedziliśmy po drodze to: Węgry, Rumunia, Bułgaria, Grecja i Turcja. Cały wyjazd zajął nam 4 tygodnie, w czasie których przejechaliśmy około 2200km.

Węgry: spotkanie wszystkich uczestników w Budapeszcie. Spędziliśmy parę dni w stolicy, zwiedzając między innymi Wzgórze Zamkowe, Wzgórze Gellerta, Parlament, Wyspę Małgorzaty i kilka innych miejsc, próbując lokalnych specjałów. Z Budapesztu do Szeged na południu kraju pojechaliśmy pociągiem. Tam zaczęła się nasza rowerowa przygoda. Z Szeged do granicy z Rumunią nie było daleko, a po drodze spotkaliśmy nawet ścieżkę rowerową, jak się później okazało jedną z nielicznych na naszej trasie.

Rumunia: na powitanie nas w kraju Dacii i dziurawego asfaltu ktoś podpalił pole tuż za przejściem granicznym. To zaowocowało ogromną ścianą dymu, którą musieliśmy przekroczyć, by poznać inne dziwactwa tego unijnego (!!?!) kraju. Zwiedziliśmy miasto Temesvar nazwane przez Rumunów Timisoara. Można by przytoczyć pewną ciekawostkę, jak to Rumuni chwalą się jakością węgierskiego piwa, ale nie ma tu na to miejsca. Inną interesującą sprawą była rozmowa w sklepiku w wiosce Tarmac, wiosce oddalonej o kilkanaście kilometrów od jakiejkolwiek innej cywilizacji, wiosce gdzie kończy się asfalt a domy wyglądają jakby miały się za chwilę zawalić, wiosce gdzie 2/3 samochodów to stare Dacie a przynajmniej połowa mieszkańców to Cyganie (swoją drogą co druga wioska tak wygląda). Spotkaliśmy tam jedyną w Rumunii osobę mówiącą płynnie po angielsku. Nie trzeba chyba nadmieniać, że była to Węgierka a nie Rumunka.

Wioska Tarmac (z ang. asfalt) długo pozostanie nam w pamięci jako motyw końca asfaltu, który powtarzał się niejednokrotnie i to nie tylko na bocznych drogach, a na głównych krajowych szosach. Apropo nawierzchni, to jeżeli już jakaś była, to albo były koleiny, czasami tak wysokie, że można o nie oprzeć rower, albo ilość łat przekraczała ilość oryginalnego asfaltu a mimo to dziur było więcej niż na drogach w powiecie Wejherowskim.

Jednak trzeba również powiedzieć o gościnności rumuńskich mieszkańców, nie jeden raz nocowaliśmy u kogoś w domu albo ogrodzie, a najlepsza była chyba ucieczka przed burzą (jedynym deszczem podczas tych 4 tygodni). Jechaliśmy sobie spokojnie boczną szosą, gdy nagle zaczęły się zbierać chmury, niby nic, zaczęło silnie wiać i grzmieć. Jechaliśmy na otwartej przestrzeni, liście i mniejsze gałęzie latały nam między kołami. Nadlatujące chmury miały kolor bardziej zbliżony do czarnego niż szarego. Silny i porwisty wiatr zrzucał nas na środek szosy, którą od czasu do czasu pędziły trąbiące Dacie lub inne klekoczące samochody. Z nielicznych drzew spadały gałęzie, a my w oddali widzieliśmy już jakąś wioskę. Wpadliśmy do wioski, pytając jedyną niecygańską istotę w tej wiosce o jakąś możliwość schronienia przed burzą. Udało się.

Kolejnym elementem przejazdu przez Rumunię było przebicie się przez nie tak wysokie, aczkolwiek pozbawione asfaltowych dróg góry. Zaliczyliśmy dwie przełęcze, których nazw nie pamiętam, a może nie istnieją. Zjazdy były wyboiste i pewnie przez nie musiałem wymienić ze 3 szprychy. Następny etap był to przejazd wzdłuż przełomu Dunaju. Jakże malowniczy i zaskakujący. Droga czasami była tylko półką wykłutą w skale, a czasami wspinała się na okoliczne pasma. W każdej zatoczce jakiś samochód i wędkarze. Ku naszemu zaskoczeniu Rumuni preferują dzikie kempingi, a czasami rozbijanie namiotu na poboczu szosy – pół metra od pędzących samochodów. W nocy straż graniczna wypatrująca uciekinierów przekraczających na malutkich łodziach Dunaj, stanowiący granicę między Serbią a Rumunią. Czasami asfalt, czasami szutr, czasami nowiutkie barierki, czasami przepaść wprost do Dunaju. Chyba nic więcej ciekawego w Rumunii nie widzieliśmy.

Bułgaria: przepływamy do niej promem. Pierwsze miasto tuż za granicą to Vidin, wszędzie wielkie sypiące się blokowiska, zniknęły już Dacie. Zaspa i Przymorze to dzielnice willowe. Na szczęście były to tylko złe dobrego początki. Ceny w sklepach kosmicznie niskie, szczególnie w małych wioskach. Krajobrazy z każdym kilometrem ciekawsze i coraz bardziej pustynne. Temperatury niestety też. Pokonujemy przełęcz, a za nią serpentyniasty zjazd, niezliczona ilość zakrętów i zrobionych zdjęć, jedna wyprzedzona ciężarówka, czego niestety taśma nie uwieczniła. Później przejazd doliną rzeki Iskar, strome czerwono- skaliste zbocza, w dole rzeka. Knajpka gdzie piwo chłodzone jest wodą z wodospadu. Nieliczne małe domki na skarpie, niczym z jakiejś makiety tuż pod nimi wyjeżdża z tunelu pociąg. W takich klimatach docieramy do Sofii.

Przedzieramy sie przez blokowiska, i później przez „starówkę” by dotrzeć do naszej bazy- węgierskiej ambasady. W Sofii poza zwiedzaniem miasta, ja mam wizytę u dentysty a Adam i Janek problemy z żołądkiem. Spędzamy więc w stolicy Bułgarii o 1 noc więcej niż planowaliśmy i wyjeżdżamy z miasta główną krajową drogą nr 1, która jest brukowana – czyżby jakieś rumuńskie akcenty?

Następny cel to Rilski Monastir, klasztor wysoko w górach, no nie tak wysoko bo tylko trochę powyżej 1100m npm. Jedak podjazd zaliczony jest jako jeden z 1000 największych podjazdów Europy, więc jak moglibyśmy go ominąć (nie był taki stromy, ale 20km non stop w górę). Sam klasztor bardzo ładny i pstrokaty, górskie położenie i widoki też całkiem fajne, ale ta masa turystów. Oglądamy conieco i zjeżdżamy tą samą drogą, bo innej nie ma. Na koniec odbijamy jeszcze do Stobskich Piramid.

Dalej przemieszczamy się na południe i nadmienić warto by jedynie jeden z noclegów. A mianowicie śpimy jakiejś pięknej nocy nad przepaścią, a jak ją znaleźliśmy? Najpierw celem znalezienia fajnej miejscówki zjechaliśmy z szosy gdy ta przebijała tunelem górę, na starą okrężną drogę, którą już nic nie jeździ. Później mimo, że było już ciemno wypatrzyliśmy malutki most linowy, przeszliśmy więc na drugą stronę po chwiejącej się konstrukcji i wspieliśmy się kilkanaście metrów kamienistą ścieżką, a tam: cisza, bo szosa schowana w tunelu, piękna trawka, przepaść i kran z wodą, czego więcej chcieć? Można by wyłączyć wyjące w nocy zwierzęta.

Przed opuszczeniem Bułgarii jeszcze raz wspieliśmy się w góry, tym razem okolice Melnika, Melnickie Piramidy i  Rożeński Monastir, kompletnie inny niż poprzednio odwiedzony, łączy je jedynie górskie położenie i to, że podjazdy do obydwu znajdują się na tajemniczej liście tzsiąca. Wspinaczka krótsza ale stromsza, klasztor opustoszały i spokojny, jedynie z kaplicy dobiegają jakieś śpiewy. Rosną tu winogrona i brzoskwinie a widok z kibla jest prosto na piękne niezamieszkałe góry.

Po chwili zadumy mkniemy w dół niekoniecznie najlepszą szosą, ale szosą. Mijamy odludne tereny. Już po zmroku przekraczamy granicę Grecką.

Grecja: początkowo góry, później pustynia. Upał, upał i upał. Od południa na 2-3 godziny robimy przerwy na mrożoną kawę lub lody i kąpiel w morzu. No właśnie, morzu, woda dużo bardziej słona niż w Batyku, a przede wszystkim cieplejsza, dużo cieplejsza. Plaże czasem piaszczyste, czasem kamieniste, a czasem skały. Wszędzie drzewa oliwne. Sklepy pozamykane w ciągu dnia.

Polubiliśmy nocowanie na plażach, w zasadzie prawie codziennie znajdujemy sobie ”swoją” plażę: raz za wioską pełną palem, dyskotek i kolorowych straganów, innym razem po przebyciu 15 kilometrów pustkowia docieramy do morza, a tam dziki kemping, pełno przyczep i tymczasowych domków, „szef kempingu” zaprasza nas na plażę, śpimy za ostatnią łodzią, tuż obok jakichś skał. Było też Lagos Beach i sporo innych ciekawych loalizacji, gneralnie Grecy są fajni. W ciągu dnia wszyscy tak jak my odpoczywają i piją Frappe. To właśnie w Grecji, gdy spytaliśmy sie o toaletę na stacji benzynowej, ktoś bezinteresownie dał nam zimne napoje, a żeby było ładnie dodał kolorowe słomki. Spotkaliśmy też tutaj żółwie i rozjechane na szosie dzikie węże. Szyszki w Grecji są jeszcze większe od tych we Włoszech. Odwiedziliśmy Amfipoli z ogromnym lwem, Kavalę, z wielkim akwedukem i wzgórzem pełnym malutkich domków jak na jakiejś makiecie, było też Xanti z wielkim sklepem rowerowym, Porto Lago z suchymi bądź słonymi jeziorami, Komotini z wielkim centum pełnym zachęcających do opoczynku kawiarni, Alexandroupoli z resturacjami tuż nad brzegem morza i pewnie jeszce coś.

Turcja: Granicę przekroczyliśmy autostradą, ale na pewno nie w autostradowym tempie, w sumie przeszliśmy około 4-5 kontroli. Pierwszym większym miastem jest Kesan, było to pierwsze miasto gdzie przyczepił się do nas tłum dzieciaków, pierwsze miasto gdzie dostaliśmy Colę dla wszystkich za darmo, miasto gdzie Janek zjadł pierwszy raz prawdziwego tureckiego kebaba, i pewnie wiele innych rzeczy, ktore później zdarzały się na codzień.

Przejechaliśmy przez półwysep Galipoli, objechaliśmy Eceabat oraz pobliski Kalidibahir z ogromną twierdzą, tyle jeśli chodzi o Europę, płyniemy promem do Azji i lądujemy w Canakkale. Dalej do Troi, zobaczyc konia i ruiny fundamentów. Jakoś specjalnie nam nie przypadły do gustu, aczkolwiek w Troi wypadły w tym roku moje urodziny. Następna była Alexandria, gdzie akurat archeolodzy odkopywali jakieś kamienie, a po drugiej stronie szosy, na polach pomiędzy kolczastymi krzaczorami stały sobie jakieś opuszczone i zapomniane ruiny, które zrobiły na nas całkiem spore wrażenie, z pewnością większe niż następująca po Alexandrii odludna pustynia.

Szosy tureckie są delikatnie mówiąc chropowate, z powodu panujących upałów asfalt turcy posypują żwirem, który wtapia się w czarną masę tworząc jedną wielką tarkę.

W klimatach pustynnych jadąc wąską drogą w zasadzie wzdłuż wybrzeża docieramy do Assoss, kolejnego magicznego miejsca. Ruiny jakiejś świątyni położone na wzgórzu, ludzi jak na lekarstwo. Kolumny zecydowanie wyróżniają się z krajobrazu. Piękna panorama na morze, zatoczki i skaliste plaże. Dalej wciąż pustynia i to się chyba już nie zmieni. Odwiedziliśmy jeszcze Ayvalik z widokiem na okoliczne wysepki i nieopodal wybija nam 2000km po drodze do Bergamy. Wtoczyliśmy się tam na kosmiczne wzgórze a w zasadzie na początku podjazdu zatrzymał się jakiś Turek traktorem i się spytał, czy jedziemy na górę i podrzucił nas na szczyt, gdzie w nagrodę za to że nas podwiózł dostaliśmy jeszcze melona, a nawet 2. Największe wrażenie zrobił na nas chyba teatr na pół wzgórza z niewyobrażalną panoramą na okolicę. Resztę świątyń, schodów czy podziemi z tego miejsca przedstawiają zdjęcia. Zjazd też był niczego sobie.

Z Bergamy do Izmiru było już niedaleko, a Izmir to nasza meta rowerowa. Po drodze jeszcze poznaliśmy całkiem śmiesznego Turka, gdy to nocowaliśmy obok stacji benzynowej na zielonej i równitkiej trawce. Wieczorem gadaliśmy z nim mimo, że on nie znał angielskiego a nasz turecki opierał się na książeczce- rozmówkach. Rano zanim wstaliśmy dostaliśmy typową turecką herbatkę, której wszędzie pełno. A około południa byliśmy już w Izmirze i czekaliśmy na spotkanie z tureckim kolegą, którego poznaliśmy już w Polsce rok wcześniej i u którego mieliśmy nocować i który pokazał nam miasto i okolicę.

Zaparkowaliśmy rowery na podwórzu i pozwiedzaliśmy Izmir. Późnym popołudniem zjedliśmy obiad w postaci Pity, która była delikatnie mówiąc ostra. Wieczorem pojechaliśmy do miejsca, które długo pozostanie nam w pamięci, jako symbol tureckiej gościnności. Była to restauracja w imprezowym cenrum Izmiru, spotkaliśmy się tam z kolegami Kamila i zakosztowaliśmy tureckich specjałów. Szczególnie przypadła nam do gustu Raki, którą pije się pół na pół z wodą, z dodatkiem lodu, wtedy nabiera białego koloru. Był to też dobry sposób na odreagowanie problemów z kupnem biletów na powrót z Izmiru do Istambułu, skąd niebawem odlecieć miał nasz samolot. Na koniec miłego spotkania okazało się, że mieszkańcy tego dwumilionowego miasta tak bardzo lubią spędzać w tej dzielnicy wieczory, że około północy jest tuaj korek.

Kolejnego dnia pojechaliśmy z Kamilem do Efezu i pobliskich wzgórz, ktróre uznane zostały za ostatnie miejce pobytu Marii. Efez kosmos, tyle dobrze zachowanych ruin w 1 miejscu tworzy w zasadzie całe antyczne miasto. Turystów też całkiem sporo, odwiedziliśmy też 1 z cudów świata- pozostałości po świątyni Artemidy, niestety, co tu dużo mówić, świątynia aktualnie znajduje się w British Museum. Byliśmy w drodze powrotnej jeszcze na jakiejś plaży oraz regiolnych przekąskach, a na koniec w Ikei po kartony i darmowy papier do opakowania rowerów przed transportem.

Przejazd z Izmiru do Istambułu był całkiem miły, gdyby nie to, że nie mogliśmy kupić biletów a gdy już się udało nikt nie potrafił nas zapwnić, że nasze rowery też zmieszczą się do autobusu. Spakowaliśmy rowery w jak najmniejsze paczki- wrzuciliśmy je do samochodu i pojechaliśmy na dworzec, autobus był około 1 czy 2 w nocy i o dziwo musieliśmy tylko troszeczkę dopłacić i miejsce na rowery się znalazło, mimo, że autobus był wypełniony w 100%.

Rano byliśmy w Istambule, z powrotem po europejskie stronie. Wszyscy twierdzili, że jazda rowerem z sakwami po Istambule to będzie masakra, ale gdy mikrobus który miał zawieźć nas na docelowy dworzec okazał się pełny, jazda rowerem stała się rzeczywisością. Poza tym, że wszyscy na nas trąbili to nie było żadnych problemów a jazda była całkiem miła i przyjemna i kilkanaście kilometrów pokonaliśmy nawet bez błądzenia. Zostawiliśmy rowery na bazie, odpoczeliśmy trochę po podróży i przystąpiliśmy do zwiedzania Istambułu, co zajęło nam w sumie dwa dni i dwie noce. Zobaczyliśmy Niebieski Meczet, Hagię Sofię, Grand Bazar i wiele wiele innych miejsc, nie pomijając zaułków.

Na koniec jeszcze tylko 50km do lotniska położonego za miastem, pakowanie rowerów w nocy w kartony, mała drzemka i o 4:40 odlatujemy do domów, a w zasadzie do Bratysławy, skąd Adam Z. i Janek jadą pociągam do Gdańska, a Karolina i ja do Budapesztu, gdzie już następnego dnia zaczynam rok akademicki na mojej nowej uczelni.

Adam Piotrowski

Posted in Wyprawy | Tagged , , , , | Leave a comment

Tour de Pologne by Flash

Przejechać całą Polskę chciałem już od jakiegoś czasu. Początkowo miała być to wyprawa dookoła kraju, ale ostatecznie względy finansowe, jak i ograniczona ilość czasu kazały mi pójść nieco na łatwiznę, czego jednak nie żałuję. Przyjdzie czas, że nadrobię zaległości i zwiedzę te miejsca, które ominąłem.

Z Gdańska wyruszyłem 21 maja 2007. Pojechałem przez Żuławy, Tczew, Kwidzyn w kierunku Radzynia Chełmińskiego, bo chciałem ominąć Grudziądz, ale droga okazała się bardziej skomplikowana niż to mapa podpowiadała… w rezultacie pojechałem przez Grudziądz,który chciałemominąć, nadrabiając trochę kilometrów. W końcu jednak dojechałem do ruin zamku, w których spędziłem prawie 2 godziny… sporo. Na Chełmno zabrakło czasu. Po przejechanych 230 km dzień skończyłem w Toruniu.


Środę i czwartek potraktowałem lajtowo, więc jechałem głównie asfaltami, ale oczywiście bocznymi – kiedy tylko było to możliwe. Do
Płocka planowałem wjechać od północy bocznymi ścieżkami. W poszukiwaniu przygody. Tak jednak skręcałem z wąskich asfaltów, w polne, a następnie leśne ścieżki, że droga wyprowadziła mnie w pole, i to dosłownie. Zawróciłem więc do najbliższego gospodarstwa, gdzie spytałem o drogę. W odpowiedzi usłyszałem , aby kierować się prosto, nawet, gdy „droga zmieni swój stan na nieprzejezdny na odcinku kilkuset metrów, ale rowerem powinno się panu udać przejechać”. Nie wiedziałem co o tym myśleć. Droga przede mną wyglądała normalnie, chociaż sporo było w niej kamieni i wyrw. Po chwili jednak potwierdziły się słowa gospodarza. Szkoda, że nie wspomniał o licznych szkłach i pokrzywach, ale cóż, na zjeździe nie miałem serca hamować. Na szczęście żadnej gumy nie złapałem.
Nazajutrz (wtorek) udałem do miasta i zakupiłem kilka map. Z miasta Kopernika wyjechałem po 11. Jechałem wzdłuż rzeki Drwęcy. W lesie ubite lub szutrowe dukty, tylko miejscami błotniste. Dopiero kilka kilometrów przed Brodnicą szlak żółty zrobił się trochę bardziej wymagający, ale przynajmniej przekonałem się do możliwości przyczepki.


Następnego dnia w drogę ruszyłem przed godz. 10. Czekał na mnie odcinek szosowy, ostatni z takich naprawdę płaskich. Dopiero tuż przed Częstochową miałem jeden dłuższy podjazd. Tym oto sposobem po prawie 700 km znalazłem się na
Jasnej Górze. Na miejscu spotkałem się z kolegą.Przy fontannie w Płocku zrobiłem dłuższy odpoczynek. Następnie przez kilka najbliższych kilometrów skazany byłem na asfalty bardziej ruchliwe, niż te dotychczasowe. Za Sobotą zatrzymałem się na dłużej obok stadniny koni i remontowanego pałacyku. Do Rogowa (koło Łodzi) zajechałem już w egipskich ciemnościach

Na Jurę Krakowsko-Częstochowską udało mi się wyjechać dopiero po 12 dnia nastepnego.


W niedzielę rano okazało się, że moje spodenki się dość mocno porozrywały. Zwiedzanie
Krakowa rozpocząłem więc od tutejszych sklepów rowerowych, a w zasadzie jedynego czynnego.Zwiedzanie Jury zacząłem od czerwonego szlaku rowerowego, zaczynającego się w Mirowie, na drodze będącej niejako przedłużeniem ulicy prowadzącej z Jasnej Góry, więc trafić na niego jest dziecinnie łatwo. Szlak ten prowadzi przez najciekawsze dostępne rowerom okolice Jury i ma niecałe 200 km, więc z powodzeniem można pokusić się o pokonanie go w całości w ciągu dobry, ale bez przyczepki. Aby zobaczyć więcej często odbijałem na inne szlaki rowerowe, a także piesze. Naprawdę wspaniałe tereny, aż zacząłem żałować, że na Jurę znalazłem tylko niecałe 2 dni. Kiedyś tu wrócę. Co do jednego nie ma wątpliwości, Olsztyna, Podzamcza i Ojcowskiego Parku Narodowego ominąć nie wolno.


W poniedziałek z K-K (gdzie ugościł mnie znajomy poznany przez internet) pojechałem przez
Górę Świętej Anny (charakterystyczne okazały się drzewa wzdłuż drogi na te górę – cały czas czereśnie), Opole, Brzeg i Jelcz-Laskowice do Wrocławia, gdzie spotkałem się twórcą stronywww.bikestats.plNiespodziewany wydatek, ale przecież nie będę świecił gołymi pośladkami. Przy okazji postanowiłem wyregulować przednią przerzutkę, która przez całą Jurę szwankowała, no i okazało się dlaczego – po prostu to były jej ostanie chwile. Właśnie mijała godzina 15, więc – o zgrozo – zdecydowałem się do Kędzierzyna-Koźla podjechać pociągiem. Miałem godzinkę do pociągu, więc wyskoczyłem na rynek. Niestety na Wawel czasu nie znalazłem, ale cóż, inny razem.

We wtorek razem z Błażejem uderzyliśmy na Ślężę (718 m n.p.m.). Podobno i bez przyczepki ciężko tam wjechać, więc co ja tam robiłem? Cóż, mały odcinek musiałem pokonać pieszo ze względu na luźne kamienie, ale ostateczne podjechałem, nawet pod ostatni najbardziej stromy odcinek pokryty kocimi łbami. Widoki niesamowite, wszędzie dookoła płasko aż do znudzenia.

Dalej już samotnie podążyłem przez Świdnicę w kierunku Głuszycy. Asfaltowa część zjazdu to czysta poezja i relaks. Nie walczyłem o rekordy prędkości, regenerowałem siły, a i tak do Jędrzejowic toczyłem się ślimaczym tempem, ciesząc oczy zielenią dookoła. Ostatnie 20 km do Głuszycy to ciągły, delikatny podjazd, który mnie okropnie wymęczył. W końcu, po pokonaniu 1200 km, licząc od Gdańska, dojechałem do celu pośredniego, tj. mogłem już odczepić przyczepkę.


W czwartek już się tak nie oszczędzałem i z samego rana wyskoczyłem w kierunku przejścia granicznego w
Tłumaczowie. Na Czechy nie miałem wyraźnego pomysłu, po prostu „pomacałem” tutejsze cyklo-trasy i oglądałem ciekawą architekturę, ciekawe rozwiązania i zadbane gospodarstwa. Naszych południowych sąsiadów opuszczałem przez przejście w Radkowie.Centrum Głuszycy, a zarazem najniżej położony punkt tutejszych szlaków MTB znajduje się na wysokości 450 m n.p.m. Na pierwszy ogień poszła Waligóra (936 m), najwyższy szczyt Gór Kamiennych. Szlaki wchodzące w strefę MTB Głuszycy pokryte są zazwyczaj szutrem, skruszoną skałą i kamieniami, miejscami są to leśne dukty, a tylko pierwsze kilkaset metrów wyjeżdżające z miasta to asfalty. Tego samego dnia zaliczyłem jeszcze wjazd na popularną skałkę, po czym zrobiłem kilka rundek po okolicznych asfaltach przez Jedlinę i Grzmiącą.

Następnie czekał na mnie podjazd do Karłowa, po drodze jednak odbijałem na inne szlaki, m.in. prowadzący do Wambierzyc. Jechałem przez Kudowę, gdzie można obejrzeć kaplice czaszek, do Dusznik, gdzie zatrzymałem się na obiad. Do tego łyk wody jednego z ujęć wody źródlanej, na przeciwko dworu Chopina i mogłem zacząć myśleć nad powrotem.


No, ale dość już tych ciężkich blacho-smrodów, odbiłem więc w lewo, na
Wambierzyce, gdzie znajduje się imponująca bazylika, zresztą sam wjazd do wsi robi pozytywne wrażenie. W Ratnie miały być ruiny i były, ale jakoś nie zachęcały do zwiedzenia, więc ruszyłem w kierunku Ścinawki Górnej skąd skrótem udałem się przez Bieganów do Nowej Rudy. Hmm, albo ten podjazd był tak masakryczny, albo akurat trafiło na jakiś kryzysik. Na pocieszenie po wjeździe czekało na mnie całe mnóstwo poziomek, które mogłem zrywać garściami. Widać, że tędy nikt nie jeździ, ani nawet nie chodzi. Dobrze, że coś przekąsiłem, bo wywłaszczenie na którym się znajdowałem okazało się zaledwie połową podjazdu, który zresztą nagle przestał być asfaltowy, ale to akurat nic nowego w tych stronach. Oczywiście mogłem jechać głównymi drogami, ale one nie zapewniają takich przewyższeń i widoków. Po drugiej stronie, na odcinku tuż przed miastem jazda przypominała spadanie w przepaść – sprawne hamulce niezbędne. Do Głuszycy dojechałem o zachodzie słońca.Do Szczytnej uderzyłem główną drogą. W ramach odpoczynku od samochodów ciężarowych zaaplikowałem sobie mały podjazd (3 km) do zamku, który naprawdę warto odwiedzić. Dostępna jest tam platforma widokowa. Na chwilę wróciłem na główną drogę. Do Polanicy był długi zjazd, niezbyt stromy, bo do 60 km/h dochodziłem bardzo powoli. Ach, co tu pisać, uczucie miałem takie, jakbym znajdował się w tunelu aerodynamicznym. Po prostu dało się poczuć, jak śmieszne drobiazgi mają wpływ na prędkość, opory powietrza. Hmm… pouczające.


Z miasteczka podjechałem serpentynami do byłej kopalni srebra – nie wiem jak głęboko można wejść, ale kilkanaście metrów co najmniej. Niestety było tam całkiem ciemno, a lampkę rowerową mam przyklejoną do kierownicy na stałe, więc ruszyłem dalej. Piękne okolice, raczej pomijane przez wszelki ruch samochodowy i turystyczny. Tu pierwszeństwo ma gospodarz prowadzący konia na łąkę.
Dzień Dziecka spędziłem na zabawie z… rowerem, rzecz jasna. Wjechałem na skałkę, a następnie podążyłem żółtym szlakiem w kierunku podziemnego miasta – Osówka. Tu niestety na wejście czekały już dwie wycieczki, więc tę atrakcje zaliczę przy innej okazji. Kolejnym celem była Wielka Sowa (1015 m). Po drodze nie omieszkałem pobłądzić. Zaliczyłem też jeden z najbardziej stromych podjazdów w okolicy, na którym trenują tutejsi kolarze. Na szczyt wspomnianej góry udałem się, trochę nieświadomie, czerwonym szlakiem pieszym, zjechałem natomiast żółtym szlakiem pieszym (przez Małą Sowę) do Walimia. Zjazd w całości techniczny, tylko kamienie, głazy i gałęzie. Połowę, jeśli nie większość czasu, miałem wciśnięty przynajmniej jeden hamulec.


2 czerwca pojechałem do
Wałbrzycha. Miejscowość ta od lat się nie zmienia. Polecałbym jej unikanie, gdyby nie zamek Książ i kilka szlaków MTB, które akurat były częściowo zabłocone i zaniedbane (pełno połamanych gałęzi). – Nic tu po mnie – pomyślałem.Dojeżdżam i robię rundkę dookoła Jeziora Bystrzyckiego (zbiornik retencyjny), które od strony Lubachowa jest blokowane przez kamienną tamę o wysokości 44 m i 230 m szerokości. Zbudowano ją w latach 1914-1917. Ciekawostką jest to, że pod wodami Jeziora Bystrzyckiego była kiedyś wioseczka Schlesierhtal (Wieś Dolna), która została zatopiona. Tego dnia odwiedziłem jeszcze Pałac w Jedlince i tradycyjnie Waligórę.

Następneg dnia mimo niesprzyjającej pogody ruszyłem do Wrocławia. 80 km udało się przejechać w niecałe 3 godziny, więc zanim spotkałem się ze znajomymi z tego miasta, pozwoliłem sobie na małe zwiedzanie, m.in. parku, ścieżek rowerowych. Zahaczyłem również o sklep rowerowy.

Wyjeżdżając z Gdańska miałem nadzieję, że również uda mi się wrócić rowerem , jednak w domu czekał już rozpoczęty remont i każdy dzień się liczył (przynajmniej dla mojej rodziny). Zapadła więc decyzja o powrocie pociągiem, wyjeżdżającym o północy z Wrocławia. Pomimo tego, że pociąg jechał do Gdyni, ja wysiadłem o 6:22 w Laskowicach. Zaopatrzyłem się tylko w trochę prowiantu i ruszyłem asfaltami przez Wdecki Park Krajobrazowy. Bocznymi drogami prawie jak po ścieżce rowerowej, klimatycznie, zwłaszcza przed Gogolewem, gdzie skusiłem się na skrót, kocie łby, kałuże, trochę piachu… Miłe urozmaicenie. W Gniewie udałem się do zamku. Po pokonaniu promem Wisły, już od Jarzębiny poczułem, że jestem tak blisko, iż czas uruchomić rezerwy. Starałem się już nie zwalniać, bo o 16 miałem być w domu na obiad, a o 15 miałem odwiedzić koleżankę, która niedawno miała ciężki wypadek na rowerze… a przecież w Tczewie byłem dopiero kilka minut po 13. W końcu jednak dojechałem.


Po Polsce można podróżować rowerem i to bezpiecznie. Wystarczy wybierać drogi, którymi samochody jeździć nie mają po co, lub nie mogą. Niestety czasem trzeba przez kilka kilometrów się pomęczyć (psychicznie) z tymi potworami. Na koniec prawda powszechnie znana: niektórzy kierowcy są życzliwi rowerzystom, ale jeśli tak jest, to prawie na pewno jest to rowerzysta, który akurat z przymusu siedzi za kółkiem. Dobrym przykładem może być kierowca wyprzedzający mnie w drodze powrotnej, w okolicach Starej Wisły, który tak był zainteresowany przyczepką ExtraWheel, że zajechał mi drogę, aby mnie zatrzymać i wypytać o co się tylko dało. Nie był to żaden problem, odetchnąłem. Co prawda wybił mnie lekko z rytmu, ale i tak pozdrawiam.
Podsumowanie:
– 1831 kilometrów
– 1086 zdjęć

tekst i zdjęcia: Tomek Bagrowski „Flash”

foto: Canon A40

asfalt=max

dystans=400

kondycja=normalna

profil=normalny

trud=niski

m=Tczew

m=Zulawy

m=Grudziądz

m=Kraków

m=Olsztyn

atrakcja=panorama

typ=rowerowy

Posted in Wyprawy | Tagged , , , , , , , | Leave a comment

Alpy 2007, Garmisch Partenkirchen – Riva del Garda

Alpy 2007 – mój Transalp

Garmisch Partenkirchen – Riva del Garda

6 dni, 432km, 9755m, 10 przełęczy

Autor: Mateusz Pigoń

http://pigon.pl

 

Pomysł wyjazdu w Alpy przez pewien czas konkurował z planami wyjazdu na Transcarpatię w 2006 roku. Transcarpatia wygrała a Alpy zostały przesunięte na 2007 rok. Wyszukując informacje na temat transalpu znalazłem stronę http://www.transalp.pl/ Tomek Pawłusiewicz – twórca strony regularnie odwiedza Alpy rowerem górskim, opis jego wyjazdu z 2005 roku zadecydował o zorganizowaniu mojego transalpu w 2007 roku.

Podstawowym problemem był dojazd oraz wybór trasy. Rozważałem trzy warianty – samochód (wyjazd, co najmniej w 2 osoby), pociąg oraz autobus. Ponieważ w terminie mojego wyjazdu (7-17 lipca) nikt z moich znajomych nie mógł sobie pozwolić na transalp opcja z autem odpadła. Wizyta na http://www.bahn.de/ ostudziła me plany dotarcia z Łodzi do Garmisch koleją – 4 do 6 przesiadek i 24h w pociągu i na dworcach. Autobus okazał się najlepszym rozwiązaniem – http://www.eurobus.pl/ linia B-130 do Ulm poprzez Monachium. Bez przesiadek. Z Monachium do Garmisch to tylko półtorej godziny jazdy pociągiem bez przesiadek z odjazdami co godzinę. Droga powrotna to – z wyboru pociąg z położonego 20km od Rivy Rovereto do Monachium. Do Łodzi wracałbym tą samą linią autobusową B-130. Autobus nie kursuje codziennie, lecz w soboty, poniedziałki i czwartki. Taki układ połączeń umożliwiał zaplanowanie wyjazdu wraz z powrotem trwającego 6-8 dni z maksymalnie dwoma dniami w zapasie (przy trasie 6-dniowej). Wybór tras jest bardzo bogaty. Począwszy od możliwości zaplanowania trasy własnej na podstawie map topograficznych Alp, poprzez opisy wyjazdów w internecie a na wykorzystaniu technologii GPS skończywszy. Wybrałem ten trzeci wariant. Od pewnego czasu korzystam z Garmina 60csx, który ładnie przeprowadził mój dwuosobowy zespół przez Transcarpatię, wyjazdy poprzedzające ją oraz inne wycieczki rowerowe, piesze czy samochodowe, mam zestaw map Europy oraz mapy topo Alp szwajcarskich, mapy topo Niemiec oraz Austrii. Cześć trasy biegnie w Alpach włoskich, lecz na Włochy nie ma jeszcze produktu typu wektorowa mapa topo dla urządzeń Garmin, musiała wystarczyć samochodowa mapa Europy. Serwis http://www.gps-tour.info/ jest niezwykle bogatym źródłem opisów wyjazdów jedno-i-wielodniowych jak i miejscem skąd można za darmo ściągnąć ślady w formacie gpx z zamieszczonych tam wyjazdów. Samych tras transalpejskich jest prawie, 40 więc miałem w czym wybierać. Wybrałem średniotrudny wariant 6-dniowy o długości ok 480km z przybliżoną wartością przewyższeń 10000m z Garmisch do Rivy. Ślad ten to zbiór ponad 5tyś punktów dość dokładnie ukazujących drogę do przebycia. Ślad podzieliłem na 12 części po 500 punktów tak, aby nie tracić dokładności a jednocześnie móc bez przeszkód korzystać z active log mojego GPS-a. Jednocześnie wykorzystując mapy wektorowe topo wytyczyłem dokładniejsze ślady na podstawie posiadanego śladu. Właścicielem oryginalnego śladu jest Elmar Neßler, fascynat Alp, roweru górskiego oraz innych form aktywnego wypoczynku, informatyk. Prowadzi własną stronę http://home.arcor.de/elmarnessler z opisami jego wielu wyjazdów poprzez Alpy. Trasa, którą wybrałem jest klasyczną opracowaną przez Andreasa Albrechta drogą poprzez Alpy – Albrecht-Route. Wiedzie od Garmisch do Rivy poprzez Landeck, Scuol lub S-Charl, Grosio, Precasaglio, Madonna di Campiglio.

Wyjazd 07.07.2007

Trochę nerwowy. Pogoda raczej nienajlepsza, chłodno i wieje, prognozy złe zwłaszcza dla terenu Garmisch-Landeck-Scuol. Dzień wcześniej po nocnym dyżurze załatwiam zieloną kartę z NFZ oraz ubezpieczenie w Allianz. Rezerwuję miejsce w autobusie, kupuję bilet w obie strony do Monachium, zaznaczam podwójny nadbagaż. Kupuję izotonika, rękawiczki polarowe, skarpety i czapeczkę kolarską pod kask Berknera. Sprawdzam wszystko po raz n-ty. Bilety, dokumenty, plecak, rower, rozkłady pociągów i autobusów. Dostaję pocztą z serwisu damper Manitou 4-way – tak samo popsuty jak przy wysyłce na naprawę gwarancyjną. Jadę więc na świetnym DT SSD 210L. Zmieniam klocki w przednim Juicy 5, nie mogę kupić w Łodzi oryginałów Avida… W dniu wyjazdu pogoda kiepska, tuż przed wyjściem pęka zakrętka pełnego bukłaka, którą naprawiam klejem akrylowym i taśmą izolacyjną. Mam zapas czasu więc nie ma obaw że nie zdążę. Na dworcu Fabrycznym autobusu nie ma o właściwym czasie wiec jest chwila luzu. Gdy podjeżdża okazuje się, że Panowie kierowcy za bardzo nie chcą wziąć roweru. Przekonuje ich rezerwacja na podwójny nadbagaż na bilecie w obie strony. Dowiaduję się że nie będzie przesiadki w Lublińcu – dobra wiadomość. Przednie koło zdjęte, siodełko wpuszczone, rower mieści się bez problemu w luku bagażowym. Wsiadam i zaczynam kilkunastogodzinną jazdę do Monachium. Sporo myślę o pogodzie, która ma być zła – deszcz, temperatura ok. 2-5 stopni…. Dopiero w drugiej połowie tygodnia poprawa.

Dzień 1 08.07.2007

Do Monachium docieram z pewnym opóźnieniem około 11:30. Szybko montuję rower i jadę na dworzec główny gdzie kupuję bilet do Garmisch na 12:30 oraz bilet powrotny z Rovereto do Monachium na poniedziałek 16 lipca. Biorę 300 euro z bankomatu, bez problemu znajduję miejsce w pociągu i jadę do Garmisch. Półtorej godziny mija na rozmowie z niemieckim rowerzystą i oglądaniem widoków. Wysiadam na dworcu, jacyś amerykańscy turyści (akcent) pstrykają sobie zdjęcia, sporo ludzi, ciepło i słonecznie P7080508.JPG . Cholera zaczęło się 🙂 Włączam GPS-a, mój ślad prowadzi mnie spod samego dworca ulicami Garmisch na ścieżkę rowerową w dolinie P7080512.JPG , pogoda jest doskonała. Spokojnie jadę rozglądając się dookoła. Nie co dalej w Untergrainau droga zablokowana przez uczestników regionalnego festynu P7080517.JPG , reprezentacje w strojach ludowych maszerują w barwnym korowodzie główną ulicą, jest pełno turystów, wygląda to wspaniale i tworzy ciekawą atmosferę. Daję się niej trochę ponieść ale mam mało czasu – spóźniony autobus i późniejszy niż zakładałem przyjazd do Garmisch sprawiają, że mam ok 2h opóźnienie. Przebijam się więc do przodu aż w końcu trafiam na właściwą trasę, wzdłuż której biegnie wygodna ścieżka rowerowa P7080520.JPG . W Weidach odbijam szlakiem widokowym jadąc stromo pod górę w malowniczym, bijącym soczystą zielenią lesie. Przekraczam 1000m. Cały czas droga biegnie równolegle do trasy B179 tyle że na stoku doliny. Przejeżdżam na drugą stronę szosy gdzie jest krótki ale ciekawy technicznie zjazd. Pogoda gwałtownie się zmienia, robi się ciemno, zaczyna kropić. Słychać nadciągającą burzę. Zjazdem docieram do Sankt Wendelin gdzie zaczyna padać ulewny deszcz. W Nassereith jestem już całkiem mokry, nie ma większego sensu przebierać się w coś bo to tylko zwiększy ilość mokrych ubrań. Błotnistą drogą w lesie kieruję się w stronę Strad, Tarrens i Imst. Skręcam w złą stronę i pcham rower dość długi kawałek pod górę. Wyraźnie widzę na GPS że oddalam się od śladu ale głupio myślę że drogi się połączą. Nie łączą się. Zjeżdżam w dół, tracę następne ok 45 minut. Wracam na właściwą drogę i już przy lepszej pogodzie i wielkich kałużach na szutrówce jadę do Imst. Kończy się woda w bukłaku, mam dość jazdy w mokrym ubraniu po kilkunastogodzinnej podróży w autobusie, jest 19 – decyduje się na nocleg w Imst P7080537.JPG . Szybko znajduję Zimmer Frei 🙂 kwaterę prywatną gdzie mogę odpocząć, wypłukać i wysuszyć suszarką rzeczy (jest na stanie), przepakować się P7090541.JPG . Jeszcze tylko obiad w miejscowej restauracji i nocny odpoczynek.

długość 62,6 km
data startu 08.07.2007 14:01
czas jazdy 03:45:39
czas całk. 05:00:46
prędkość śr. 16,6 km/h
suma H 1029 m

Dzień 2 09.07.2007

Dziś muszę odrobić straty z dnia poprzedniego czyli dojechać do Landeck i dalej do Scuol. Rano pogoda nienajgorsza choć jest pochmurno ale nie zimno. Spałem dobrze, płacę za kwaterę i zaczynam drugi etap. Dojeżdżam do wygodnej drogi rowerowej. Doganiam jakiegoś turystę na trekingu i pytam się go o pogodę na najbliższe dnie. Zaczynamy rozmawiać i szybko dojeżdżamy do Landeck gdzie rozdzielamy się. Jechałem najpierw wzdłuż trasy B171 i autostrady A12 a za Landeck wzdłuż L76. Tuż za Landeck zaczyna potwornie lać i robi się bardzo zimno. Po prostu ściana wody, na szczęście dość silny i zimny wiatr mam przez większość trasy w plecy. decyduję się założyć impregnowaną gumą kurtkę Accenta aby zachować trochę ciepła, i tak jestem już zupełnie mokry. Po wczorajszym dniu nie obawiam się o rzeczy w plecaku gdyż pokrowiec przeciwdeszczowy plecaka doskonale chroni jego wnętrze przed deszczem. Deszcz przybiera na sile. Jestem już zdecydowany, że z pierwszego górskiego fragmentu zaplanowanego na dzisiejszy etap nic nie wyjdzie co skróci ten etap o prawie 20km i wiele metrów przewyższeń, decyduje się na jazdę do Scuol szosą. Mijam granicę, dość szybko jadę dzięki temu tylnemu wiatrowi. W dwóch chwilach słabości wzmacniam się maximem i jeszcze ciepłym izotonikiem z bukłaka. Warunki są naprawdę fatalne, nie robię żadnego zdjęcia, próba otwarcia plecaka grozi jego zupełnym zamoczeniem. Mijam kilka krótkich tuneli, przekraczam granicę 1200m, szwajcarska droga nr 27 zamienia się w kilka strumieni z powodu płytkich kolein (!), kierowcy są uprzejmi, nawyki z Polski – równej jazdy przy krawędzi szosy ułatwiają jazdę wśród pędzących Audi, BMW i VW. Etap statystycznie łatwy zamienił się w walkę z pogodą, w Scuol jest może z 5 stopni powyżej zera. Czuję początki dreszczy. Szybko znajduję hotel P7100544.JPG i dostaję pokój. Nie ma to jak przytulna jedynka z gorącą wodą pod prysznicem i z suszarką…

długość 84,6 km
data startu 09.07.2007 10:21
czas jazdy 04:25:12
czas całk. 05:05:02
prędkość śr. 19,1 km/h
suma H 866 m

Następny dzień (10.07.2007) decyduje się zostać w Scuol. Z dwóch powodów – czekam na lepszą pogodę oraz regeneruję się po wyczerpującym z powodu zimna i deszczu etapie z Imst do Scuol. Spaceruję po Scuol, robię zdjęcia (galeria Alpy 2007), robię drobne zakupy żywnościowe, kupuję jakąś maść/żel na mięśnie i stawy, kupuję klocki do Juicy 5 Swisstop P7100557.JPG . Nie jest tanio ale atmosfera Scuol jest bardzo przyjemna PA070018.JPG PA070035.JPG , pogoda jest lepsza, zimno, szczyty i stoki pow 2500m w śniegu P7100546.JPG , chwilami nawet słonecznie, ale powietrze takie jak u nas na początku marca. Odpoczywam i regeneruję się.

Dzień 3 11.07.2007

Etap prawdy. Najdłuższy i najcięższy. Ze Scuol do Grosio. 3 przełęcze pow. 2200 i 2300m. Zobaczymy… Rozpoczyna się serpentynami podjazdu asfaltem PB070044.JPG w kierunku S-Charl. Jestem za ciepło ubrany, ściągam kurtkę bo inaczej się zagotuję – w słońcu jest naprawdę ciepło. Jadę przez las, mijają mnie autobusy do S-Charl. Dalej wypłaszcza się nieco, zaczynają się niezwykłe widoki PB070046.JPG , droga powoli zamienia się w szutrówkę, z boku płynie strumień z bardzo szerokim korytem gotowym przyjąć wodę z wiosennych roztopów, chwilami przypomina to górską żwirownię. Robię kilka zdjęć, przy jednym okazuje się, że lewe ramię plecaka jest mocno naderwane. Sklejam je klejem akrylowym, lecz mam go dość niewiele. Robię odciążenie ramienia paskiem, który zabrałem na wszelki wypadek (np, aby zcisnąć kończynę pow. miejsca krwotoku:-) ). Dojeżdżam do S-Charl i pytam obsługę hotelu o możliwość zszycia ramienia w plecaku. Mają nici i grube igły, ale plecak ma wkładki z jakiegoś diabelnie twardego i elastycznego tworzywa. Nic z tego, nakładam dwa kiepskie szwy i z godzinną stratą jadę dalej malowniczą doliną. Prawdziwie alpejską doliną PB070054.JPG . Droga wiedzie po szutrowej pnącej się w górę drodze, jest ciepło i bardzo przyjemnie, cisza i lekki szum strumienia, turystów niewielu. Jadę coraz wyżej, powoli zostawiam w dole iglaki i dojeżdżam do rozległej doliny wypełnionej cichym pobrzękiwaniem dzwonków fabryk mleka do czekolady:-) Słońce zakrywają chmury, lekko prószy śnieg. Rewelacja PB070055.JPG , PB070059.JPG . Docieram do gospodarstwa PB070060.JPG , zatrzymuję się na chwilę, aby zaraz ruszyć do bliskiej już przełęczy Pass da Costainas PB070066.JPG . Za nią stromy zjazd szutrem do Lü skąd zaczyna się asfalt. Nie jadę szybko, są turyści a luźny szuter nie daje dużej przyczepności na wąskich zakrętach nad przepaściami. Robię ok 100m błąd (szybki zjazd) i rozpoczynam podjazd na kolejną przełęcz. Mozolnie wspinam się szutrem wśród lasu dość krętą drogą. Las powoli przerzedza się, widoki nie pozwalają nie zrobić zdjęć PB070078.JPG , mija mnie kilkudziesięcioosobowa grupa nastolatków na rowerach górskich jadących z przeciwnym kierunku w dół. Staram się robić podjazd w siodle, ale robię też przerwy. Pass da Costainas oraz Döss Radond PB070095.JPG dzieli 17km jazdy i tylko 21m różnicy wysokości tyle że pomiędzy nimi jest dołek na 1500m (dane z GPS). Za Döss Radond zaczyna mocno wiać. Wiatr jest bardzo zimny, może nie jest tak silny, ale nie pozwala szybko zjeżdżać, pomimo, że droga świetnie się do tego nadaje. Mam na sobie ubiór zimowy łącznie z czapeczką pod kask oraz rękawiczkami polarowymi. Jest naprawdę zimno pomimo słońca. Zjeżdżam, więc aż szuter zamienia się w polną dwukoleinową drogę. Prowadzi mnie ona do miejsca, które jest wyjątkowo pięknym symbolem Alp, jakie znamy my tu w Polsce – malownicza łąka, ciepła, choć jeszcze przed chwilą walczyłem z zimnym wiatrem PB070112.JPG , alpejska łąka (film mov 11MB). Za łąką rozpoczyna się trudny odcinek wąskiego singletracka o niepewnym żwirowym podłożu tuż nad stromym i wysokim brzegiem strumienia w dolinie Mora PB070114.JPG PB070115.JPG . Odcinek nie jest długi a ścieżka powoli wrzyna się w las i można jechać szybko i swobodnie. Dojeżdżam do sztucznego jeziora San Diacomo di Fraele spiętrzanego zaporą PB070120.JPG . Objechanie brzegu zajmuje sporo czasu, znów robi się zimno, zakładam cały zimowy strój PB070126.JPG . Mijam jeszcze jezioro Cancano i przesmykiem docieram na drugą stronę gór. Przede mną oto taki widok PB070127.JPG – serpentyny, których jeszcze wiele spotkam na swej drodze więc nic straconego że za trzecim zakrętem kieruję się drogą biegnącą w stoku doliny PB070135.JPG , PB070137.JPG. Docieram do Parco del Livignese którym jadę jakiś czas dopóki szlak nie zacznie skręcać w stronę Passo del Verva. Robi się niezwykle stromo, kończy mi się woda, rozpoczynam podejście na przełęcz, chwilami jadę, ale jestem już naprawdę mocno zmęczony. O 19:18 jestem na Passo del Verva PB070139.JPG , jest zimno jak diabli, prószy śnieg, z nosa kapie 🙂 PB070142.JPG . Rozpoczynam godzinny zjazd do Grosio z wysokości 2300m na 680m. Jeszcze tylko zdjęcia z przełęczy PB070141.JPG i w drogę. Zjazd wymaga dużego skupienia. Pomimo zmęczenia jadę dość szybko (tak mi się wydaje), szlak nie jest łatwy, słońce zaszło dawno za masyw gór, droga jest usiana różnej wielkości kamieniami, jest stromo i bardzo kręto. Po jakimś czasie docieram do asfaltu, praktycznie cały czas od przełęczy hamuję, tarcze zrobiły się fioletowe, ale hamulce działają bez zmian. Zjazd asfaltem jest bardzo szybki, usiany zakrętami i tak jest aż do samego Grosio. Znajduję hotel Albergo Sasella PC070146.JPG , dostaję pokój w budynku o parędziesiąt metrów dalej. Muszę się śpieszyć gdyż zamykają restaurację. Mam jeszcze małą przygodę w pokoju, gdy po włączeniu suszarki do włosów o mocy 1800W strzelają bezpieczniki na zewnątrz budynku. Właściciel załatwia problem. Udało się – najtrudniejszy i najdłuższy etap mam za sobą. Jadę zgodnie ze swoim harmonogramem mając jeszcze jeden dzień w zapasie.

długość 106,3 km
data startu 11.07.2007 09:18
czas jazdy 07:14:00
czas całk. 10:55:18
prędkość śr. 14,6 km/h
suma H 2633 m

Dzień 4 12.07.2007

Pomimo wieczornych przygód czuję się w miarę wypoczęty. Wsuwam śniadanie i z pełnym bakiem ruszam asfaltem w stronę Le Prese gdzie zaczyna się stromy PC070148.JPG podjazd serpentyną z ponad 20-ma zakrętami w kierunku Fumero. W Fumero kończy się asfalt i rozpoczyna podjazd/podejście na Passo dell Alpe. Parę razy zatrzymuję się, aby uzupełnić wodę, coś zjeść i zrobić zdjęcia PC070161.JPG , pogoda jest dobra, trasa dość trudna gdyż niestety trzeba przez dużą część drogi pchać rower PC070164.JPG . Docieram do przełęczy bez niespodzianek PC070167.JPG , tradycyjnie na tej wysokości jest dość chłodno. Liczę na ciekawy zjazd z przełęczy. Szlak biegnie dość niejednoznacznie i w miejscu, gdy styka się ze strumieniem wybieram zły wariant prawą stroną – dla mnie praktycznie nieprzejezdny. Widzę turystów na szerszej drodze po drugiej stronie strumienia. Schodzę, więc do strumienia, bez butów przekraczam go i suszę stopy na słońcu 🙂 PC070173.JPG Zjazd jest niestety/stety krótki. Niestety, bo jest ciekawy PC070176.JPG , stety gdyż nie tracę zbyt dużej wysokości przed Passo dell Gavia, znanej z Giro d’Italia przełęczy na wysokości ponad 2600m PC070186.JPG . Podjazd na przełęcz jest ciekawy, mijam miejsca upamiętniające żołnierzy z I Wojny Światowej, niesamowite widoki na otaczające szczyty PC070183.JPG . Za przełęczą zaczyna się bardzo szybki zjazd, trafiam na tunel o długości ok 400mu wylotu, którego mam ponad 75km/h (po co ja hamowałem no ?). Tunel jest nieoświetlony, więc jazda z nim w dół z przyśpieszeniem samochodu daje sporo mocnych wrażeń 🙂 Trafiam na serpentyny, palę tarcze jadąc za terenówką wraz z trzema motocyklistami, których klocki hamulcowe motorów czuć na sporą odległość. Terenówka nieźle nas blokuje, ale droga jest bardzo wąska, nie mieszczą się na niej dwa auta tak, więc przed każdym zakrętem wszyscy trąbią, aby ostrzec niewidoczne pojazdy za zakrętem. W końcu docieram do szerszej drogi, zjazd zamienia się w bardziej płaski odcinek, szukam odbicia do Precasaglio. Trafiam na właściwe miejsce PC070195.JPG , dostaje pokój (zimny i ciemny). Wybieram się na poszukiwanie restauracji. Etap niezbyt ciężki w moich odczuciach, sporo podchodzenia, lecz bardzo piękny widokowo i niezwykle dynamiczny. Passo dell Gavia to najwyższa przełęcz na trasie mojego transalpu.

długość 50,3 km
data startu 12.07.2007 10:01
czas jazdy 04:08:12
czas całk. 07:04:51
prędkość śr. 12,1 km/h
suma H 2208 m

Dzień 5 13.07.2007

Rano krótka rozmowa ze spotkanymi wczoraj na podjeździe do Fumero Niemcami, okazuje się, że jedziemy tą samą trasą. Najpierw podjazd na przełęcz, potem w dół a dalej ciężki i długi podjazd prawie aż do samego Madonna di Campiglio. Właśnie tak było. W słonecznej pogodzie jadę wytrwale na Passo di Tonalle. To przełęcz i nazwa miasteczka, hotele i wyciągi narciarskie PC080207.JPG . Jest również pomnik żołnierzy PC080209.JPG . Za Passo di Tonalle skręcam w prawo na leśną krętą ścieżkę prowadzącą po zboczu doliny w dół. Przez chwilę kluczę gdyż ślad GPS, według którego jadę jest zoptymalizowany do mniejszej ilości punktów i nie ukazuje wszystkich zakrętów. Po chwili jestem już na właściwej drodze i szybko jadę wygodnym, krętym, chwilami poprzecinanym przez strumienie leśnym szutrem. Zjazd jest dość długi PC080211.JPG . Wyskakuję na asfalt tuż obok dużego kempingu PC080212.JPG i dalej asfaltem kontynuuję jazdę w dół. Miejscami szlak prowadzi mnie na polne drogi PC080214.JPG , otoczenie spokojne, urlopowo/sielankowe, szybko uspokaja. Nawet ziewać zaczynam. Tak – zrobiło się nudno i nawet pomyślałem, że już z tych Alp wyjeżdżam. Docieram do miejsca przebudowy drogi, przejeżdżam ostrożnie obok cofających wielkich wywrotek z kamieniami, trafiam na asfalt a później na ścieżkę rowerową PC080218.JPG . Trochę wieje i trasa w dół wymaga odrobinę wysiłku, co przy rozleniwieniu nie jest mile widziane. Docieram do Dimaro gdzie skręcam na drogę SS 239 aby po chwili zjechać do rozgrzanego słońcem lasu. Jest bardzo przyjemnie, tak jak w naszych lasach czuć w powietrzu słodki żywiczno-kwiatowy zapach drzew i mniejszych roślin. Szuter idzie stromo w górę. Zatrzymuję się na chwilę przed serpentynami i zrzucam nogawki, koksuje maximem i sprawdzam stan wody. Czas zmierzyć się z podjazdem, o którym Niemcy mówili we will pusch our bikes again. Mówię sobie, że żadnego pchania, jadę z przerwami, ale jadę. No to jadę. Jeden zakręt, drugi, dziesiąty, dwudziesty PC080220.JPG . Serpentyny bez końca. Bardzo ciepło, zdejmuję kask, co skutkuje dość silnym opaleniem twarzy. Pot leje się strumieniami, wolę nie opisywać wrażeń jakich doznaje się jadąc w siodle tamtą częścią ciała w upale. Docieram do „prawie końca” PC080224.JPG podjazdu ale okazuje się że jest jeszcze około 1,5 km szutru do właściwego, krótkiego zjazdu do Madonna di Campiglio. Jest to raj sportów zimowych, organizowane są tam zawody w jeździe w stylu wolnym, jest dużo wyciągów narciarskich, sporo hoteli, widać nowe w budowie. Szybko znajduję przyzwoite miejsce, doprowadzam się do porządku. Rozwieszam wypłukane rzeczy na tarasie, z którego mam całkiem przyjemny widok PC080226.JPG . Jest sklep, jest cola i banany. Na otwarcie restauracji muszę poczekać. Wieczorem na rynku odbywa się kilkudziesięciominutowy koncert orkiestry dętej. Jutro ostatni etap. Jutro Riva del Garda.

długość 62,2 km
data startu 13.07.2007 09:08
czas jazdy 04:36:09
czas całk. 06:17:19
prędkość śr. 13,5 km/h
suma H 1795 m

Dzień 6 14.07.2007

Zbieram się, płacę za pokój. Na ryneczku coś tam robię przy rowerze – coś lekko poskrzypuje, ale nie mam kluczy by dociągnąć śrubę osi wahacza. Jadę w stronę Parku Narodowego Adamello-Brenta, mijam malowniczy wodospad PC090231.JPG a za min prowadzę rower wyjątkowo kamienistą ścieżką, jest mokro, kamienie są śliskie, więc odpuszczam głupoty z jazdą po nich z pełnym plecakiem i ludźmi na szlaku. Zdjęcie PC090233.JPG zrobione na polanie nieco dalej ukazuje klimat rozgrzanych słońcem dolin włoskich Alp. Pogoda jest doskonała, ciepło. Przede mną podjazd a później podejście na Passo Bregn de L’Ors. Mijam jeziorko PC090235.JPG , za którym rozpoczyna się kamieniste górskie podejście na przełęcz. Dochodzę Niemców PC090240.JPG , we will pusch the bikes together. Docieramy na przełęcz, robimy wspólne zdjęcie PC090243.JPG i decydujemy jechać razem dalej. Po chwili zjazdu jeden z nich przyszczypuje dętkę o obręcz. Zatrzymujemy się i kleimy. Jedziemy dalej, ale coś niemrawo. Puszczam hamulce i zostawiam ich w tyle. Nie można odpuścić takiego zjazdu. Bardzo szybkie szutry, szerokie zakręty umożliwiają naprawdę niezłą zabawę. Okazuje się, że w bukłaku juz pusto, więc zatrzymuje się przy schronisku na dużej polanie, widzę, że jest woda. Mówię do zgromadzonych „bondziorno” i napełniam bukłak, obracam się, aby wrócić do roweru i widzę ogrom gór otaczających dolinie. Tak pięknego miejsca dawno nie widziałem, zdjęcie nawet w paru % nie oddaje jego uroku PC090245.JPG . Gęba aż się sama śmieje. Obecni proponują mi kawę, ale jakoś śpieszy mi się do Rivy 🙂 a może po prostu nie chcę, aby mnie Niemcy doszli :-))) Jadę, więc dalej w dół, szuter ustępuje miejsca wąskiej asfaltowej drodze. Pojawiają się samochody, więc muszę być ostrożny. Gdyby nie zapas „mocy hamowania” był bym na masce jednego. Jak we śnie docieram w końcu do szosy SP 34, mijam Stenico i dalej szosą SP33 i SS 421 jadę otoczony terenami rolniczymi. Mała niespodzianka na drodze – objazd za Villa Banale- zmusza mnie do zmiany trasy. Przede mną jeszcze maleńka przełęcz w okolicach Ballino i zaczyna się zjazd do Rivy PC090251.JPG .W objeździe pomaga mi trochę GPS. Docieram do Ville del Monte, Tenno i w końcu do Rivy. Udało się przejechać Alpy. W Rivie na głównej drodze przelotowej straszny tłok. Upał niesamowity, wielka wilgotność. Chwilę odpoczywam na plaży, po czym ruszam ulicą Franza Kafki na poszukiwanie noclegu. Ceny zabójcze, ale udaje mi się znaleźć coś na Via Belluno. Nie mam wyjścia, czas mija, zmęczenie daje się we znaki jak i upał. Dostaję pokój i wyruszam już odświeżony „na miasto”. Słońce powoli zachodzi. Robię trochę zdjęć, m. in. sobie jako tryumfalnego zdobywcy Alp 🙂 w koszulce Transcarpatii 2006 PC090261.JPG . Planuję następny dzień – wycieczka statkiem po Gardzie poprzez Nago-Tobole, Limone Sul Garda i Malcesine. Robię zdjęcia, myślę o przyjeździe tu na jakiś urlop, aby wychlapać się w jeziorze i popływać jakąś łódką.

długość 67,3 km
data startu 14.07.2007 10:21
czas jazdy 03:34:58
czas całk. 05:38:43
prędkość śr. 18,7 km/h
suma H 1210 m

Powrót 16.07.2007

Wstaję rano o 5, szybko się zbieram i po 20 minutach wspinam się na 270m jadąc w stronę Rovereto. Docieram tam o 6:25. Piję świetną kawę z lokalesami w barze dworcowym. Pociąg jest punktualnie. Wagon dla rowerów. Pakuję się z dwoma innymi już Niemcami, przypinam swój rower do jednego z ich rowerów. Wagony drugiej klasy z klimatyzacją. Bilet w porządku. Za niecałe 5 godzin będę w Monachium. Pociąg pomimo upału miejscami osiąga prędkość 160km/h w sytuacji, gdy nasze PKP z powodu zniekształconych torów wlecze się 50km/h… Docieram do Monachium, kręcę się trochę po centrum, jem obiad w jakimś barze niedaleko dworca kolejowego. Kieruję się powoli na przystanek autobusowy znajdujący się przy parkingu Park&Ride. Zahaczam o kawiarnię gdzie spędzam około 2h sącząc mineralkę w cieniu. Mam sporo czasu do odjazdu. Autobus przed 17:00 jest już na miejscu, mało ludzi, bez problemu ładuję rower. Wewnątrz klimatyzacja, co przy 35 stopniowym upale jest bardzo relaksujące. Rozmawiam trochę z kierowcami i ruszamy do Polski.

Podsumowanie.

długość 432 km
data startu 08.07.2007 14:01
czas jazdy 27:44:11
czas całk. 6 dni:1:58:50
prędkość śr. 15,5 km/h
suma H 9755 m

Obawy przed wyjazdem:

Warto znać język angielski a najlepiej niemiecki. Nocleg zawsze się znajdzie, lecz należy być przygotowanym na wysokie ceny w hotelach lub kwaterach prywatnych, rzędu 25-50 euro za pokój jednoosobowy/noc. W hotelach jest to nocleg ze śniadaniem, które jest praktycznie bez ograniczeń, więc można się naprawdę dobrze najeść. Transport kolejowy w krajach gdzie byłem to zupełnie inny świat w porównaniu do PKP. Dla nich rower to normalny bagaż i pociągi są do tego przystosowane. Co do pogody to faktycznie należy się jej obawiać. Warto być przygotowanym i śledzić serwisy takiej jak http://www.wetterzentrale.de/ i zaopatrzyć się w odpowiednie ubrania. W górach nawet przy dobrej słonecznej pogodzie może być i zazwyczaj jest zimno, więc ciepła odzież w plecaku powinna znaleźć swoje miejsce.

Sprzęt powinien być sprawdzony. Moim zdaniem nie najważniejsza jest technika jazdy ani szybkość, lecz wytrzymałość, woda do picia i doskonałe hamulce zwłaszcza dla osób cięższych. Zabrałem ze sobą zestaw kluczy/scyzoryk imbusowych, 6 szprych, klucz do korb Hollowtech II, (ale nie do łożysk suportu), klucz 17 do piasty tylnej, klucz do nypli, olej Rohloff’a, odcinki pancerzyków dla przedniej i tylnej przerzutki, zapasowe linki przerzutki i tylnego hamulca, zapasowe bloki do pedałów TIME, zapasową sprężynę do tych pedałów, końcówki do odpowietrzenia lub zalania hamulca hydraulicznego, zestaw do klejenia dętek, dwie dętki, klej akrylowy, zapasowe klocki do hamulców, krótki odcinek łańcucha oraz spinki do łańcucha (SRAM, Connex). Z tego wszystkiego używałem tylko kleju przy naprawie plecaka i oleju do łańcucha:-) Mój rower PC090264.JPG

Ubrania (całość, czyli to, co na sobie i w plecaku):

koszulka kolarska z krótkim rękawem, koszulka kolarska z długim rękawem, spodenki z wkładką 2x, nogawki, skarpetki coolmax 2x, stopki 2x, rękawiczki kolarskie bez palców, rękawiczki polarowe, kurtka ortalionowa z membraną The North Face, kurtka przeciwdeszczowa impregnowana Accent, kurtka z membraną Zero Wind oraz polarem Accent, skarpetki bawełniane1x, spodenki bokserki 1x, koszulka bawełniana z długim rękawem 1x, kask. Wszystko się przydało.

Dodatkowo:

GPS Garmin 60scx z mapami topo regionu, mapą samochodową i wytyczoną trasą, aparat Olympus C5050, nasadka na filtry, filtr polaryzacyjny, akumulatory AA 8 szt, ładowarka do akumulatorów, odtwarzacz MP3 :-), karta płatnicza Maestro (lub karta kredytowa), gotówka, paszport i/lub dowód osobisty, jakieś oświetlenie rowerowe, telefon komórkowy plus zapasowa bateria lub ładowarka do niego, torebki foliowe, plecak Saleva trochę sfatygowany 32 litry, jakieś podstawowe leki przeciwbólowe i przeciwzapalne oraz w przypadku problemów żołądkowo-jelitowych (paracetamol, ibuprofen, eferalgan, żel na mięśnie i stawy, smecta, maść linomag, acudex na otarcia), woda utleniona i/.lub spirytus, plastry, żel pod prysznic, chusteczki higieniczne, pasta i szczotka do zębów, grzebień. Ręczniki są na każdej kwaterze lub hotelu. Jeżeli ktoś ma bardzo lekką suszarkę można ją zabrać gdyż nie wszędzie są, aktualna polisa ubezpieczeniowa, zielona karta NFZ, zdrowy rozsądek.

Czego NIE WOLNO robić:

nie miałem żadnych nieprzyjemności ani kontaktów ze stróżami prawa, ale widząc swoje i innych zachowanie na szlakach muszę stwierdzić, że wielka rzesza rowerzystów z Polski nie będzie nadawać się na taki wyjazd. Pełen respekt dla wszystkich użytkowników szlaku, turystów, rowerzystów, miejscowych oraz zwierząt i roślin. Żadnego śmiecenia, hałasowania, zatrzymywania się na środku szlaku, (co u nas jest jest nagminne i stwarza wielkie niebezpieczeństwo, jest to jedna z najgłupszych rzeczy, jakie obserwuję u rowerzystów – zatrzymywanie się na środku szlaku lub ścieżki). Pełna odpowiedzialność za wszelkie decyzje spoczywa na nas. Absolutnie nie wolno podpisywać żadnych dokumentów w przypadku kontaktu z policją bez udziału tłumacza lub przedstawiciela ambasady.

Stopka: wszystkie zdjęcia oraz tekst są mojego autorstwa (właściciela domeny www.pigon.pl), pliki graficzne profili oraz dane statystyczne są zaimportowane z serwisu www.bikebrother.com i zostały wygenerowane na podstawie śladów w formacie GPX z mojego wyjazdu alpejskiego w lipcu 2007 ro
Posted in Wyprawy | Tagged | Leave a comment

Rowerami przez Alpy, Dolomity, Pireneje do Hiszpanii

S7004372.JPG.phpWszystko zaczęło się od tego, że gdzieś trzeba było pojechać, no to co, do Hiszpanii, okej, jedziemy. Na rowery wsiedliśmy 25 lipca 2007 w Bratysławie, i pojechaliśmy w stałym i niezmiennym już do końca składzie w kierunku Hiszpanii: Adam i Karolinka, Agi, Michał.

S7004467.JPG.phpDojazd do Bratysławy

O tym, że Adam lubi połączenia kolejowe z masą pięciominutowych przesiadek wie już chyba każdy, szczególnie ciekawie wygląda to, gdy pociąg jest opóźniony, podróżuje się samemu z rowerem naładowanym sakwami, a do pokonania jest kilka słusznych podejść, schodami. Fakt, że do Bratysławy można jechać przez Budapeszt i Balaton też raczej nikogo nie dziwi. Ciekawostką natomiast może być dojazd Michała, któremu na trasie Sól – Zilina zamiast pociągu podstawili… autobus, ba 2 razy, niby nic ale wciśnięcie w mini luk bagażowy roweru z sakwami może być kłopotliwe.

Słowacja

Długo tu nie zabawiliśmy, gdyż z Bratysławy do granicy nie było daleko. BTW pozdrowienia dla Słowackich pań konduktorek, które niekoniecznie zawsze są bezproblemowe. Z Bratysławy do granicy prowadzi ścieżka rowerowa.

Austria

Raj dla fanów jazdy szlakami rowerowymi, asfaltowymi jak i szutrowymi również. Czasem jednak trzeba z nich zbaczać, Np. żeby przeciąć jakieś pasmo górskie. Zaczęło się od podjazdu na jakiś niecały tysiak, gdzieś w okolicach St. Stefan, u podnóży Taurów. Najciekawszy był jednak podjazd na Katchberg w Taurach Wysokich. Niby to tylko 1641m npm. ale podjazd 15-17% jest absolutnie inny od znanych nam przeróżnych 10-12% wspinaczek (choćby zeszłorocznego Grossglockner Hochalpenstrasse, czy najwyższej drogi w Słowenii). Zjazd miał odcinek 21%, ale to nie na nim, lecz kawałek dalej udało się wyciągnąć 74km/h. Miło mijał nam czas połykając kilometry asfaltowych, absolutnie równych i solidnie oznakowanych ścieżek rowerowych, gdy według mapy byliśmy już we Włoszech, w terenie ciężko było to zauważyć.S7004534.JPG.php

Włochy

Skaliste szczyty Dolomitów i w dalszym ciągu znakomite drogi rowerowe, od tego się zaczęło. Później było już tylko lepiej, kierowcy pozdrawiający rowerzystów, ludzie, którzy słysząc skąd jedziemy robili wielkie oczy, na wieść dokąd jedziemy, po prostu pukali się w głowy. Zahaczyliśmy o topiące się w skałach Jezioro Garda oraz zwiedziliśmy kilka ładnych miast, takich jak choćby: Bolzano czy Trento oraz niekoniecznie ładny Mediolan, właściwie to poza Katedrą był okropny, szczególnie San Siro. Na szczęście wkrótce po tym czekało nas zwiedzanie Turynu, tak nam się spodobało, że spędziliśmy tam o 1 dzień więcej niż przewidywał plan, razem 3 noce. O tym co zwiedziliśmy nie będę się rozpisywał, bo było tego sporo, a miejsca na to tu nie ma, wspomnę tylko o punkcie widokowym koło Bazyliki, który odwiedziliśmy zarówno za dnia jak i nocą, widoki o obydwu porach były po prostu genialne, co zaowocowało dużą ilością fotek. Właściwie to Turyn był teoretycznym półmetkiem, a tak długi postój i odpoczynek udał się dzięki mojemu znajomemu, który tam mieszka.

Gdy przyszło ruszyć nam w drogę dalszą, ukazały się ośnieżone szczyty wskazujące, że już niedługo wkręcimy się w Alpy Nadmorskie, co i po niedługim czasie nastąpiło. Podjazd na Colle di Tenda o wysokości 1871m npm był delikatnie mówiąc widokowy. Tutaj zakończyliśmy przygodą ze szlakami Giro d’Italia.

Francja

Zaczęło się od zjazdu ze wspomnianej przełączy, nie był on co prawda tak fotogeniczny jak podjazd, bo trzeba było mocno trzymać kierownicę i patrzeć na przednie koło na szutrowym zjeździe, jednak nie przeszkodziło to nakręceniu kilku filmików. Co prawda Morze Śródziemne zdobyliśmy we Włoszech, bo na chwilę szosa powróciła, to głównie we Francji rozkoszowaliśmy się kąpielami na Lazurowym Wybrzeżu.

MonakoS7004915.JPG.php

Przez cały pobyt we Włoszech minęło nas 14 Ferrari, jak na polskie warunki to sporo, w Monte Carlo, dzielnicy Monako, w ciągu paru godzin śmignęło około 30 samochodów tej marki, nie wspominając o innych Lamborghini, Bentleyach, Maseratti a nawet Bugatti. Samo miasto było wręcz okropne, pełno turystów, betonowych bez gustu Hotelów, na ceny nawet nie patrzyliśmy, chociaż mogłoby to być bardzo zabawne. Przejechaliśmy kawałek trasy Grand Prix Monako, w tym najwolniejszy zakręt Formuły 1, tak dobrze znany z TV tudzież gier komputerowych, oblukaliśmy też zabytkowe kasyno i Pałac.

Francja 2

W ramach objazdu Lazurowego Wybrzeża zahaczyliśmy o miasta takie jak Nicea oraz Cannes, gdzie pomacaliśmy odbicie ręki Chucka Norisa. W ST. Raphael odbiliśmy od słonej wody, by zobaczyć Avignon oraz Pont du Gard, które przyznać muszę wywarły pozytywne wrażenie. Nie ma również nic lepszego jak skosztowanie lampki miejscowego wina w jakimś małym miasteczku w Prowansji. W Drodze powrotnej do morza zwiedziliśmy również Nimmes, które też było niczego sobie, a przez Montpellier przemknęliśmy niczym autostradą. Po ostatnich już morskich kąpielach we Francji zahaczyliśmy jeszcze o Beziers, a właściwie o wyschnięte słone jeziora w okolicy, czad. Tu była decyzja, lecimy na Andorę, czy słuszna.. hmm.

Przejazd przez podnóża Pirenejów był całkiem przyjemny, nawet mimo jednodniowego okropnego wmordewindu. Później też było miło, tablica, że zaczynamy 10% podjazd na Col de Pailheres, też nie robiła aż takiego wrażenia. O 7 rano, gdy niebo było niebieskie też nic nie zwiastowało niczego złego. Jak już się zebraliśmy z miejsca noclegowego zaczęło kropić, niby nic, jedziemy dalej. Gdy droga była już sporo ponad 1200m npm powoli przestawało nam się to wszystko uśmiechać, szczególnie mając doświadczenia z zeszłego roku i takiej pogody na ponad 2000m, ale wracać kilkadziesiąt jak nie kilkaset kilometrów?. Gdy do szczytu brakowało jakiś 100-200 metrów w pionie, każdy miał już kurtkę przeciwdeszczową i sztywne zmarznięte ręce. Mimo, że wiatr skutecznie wychładzał, a mgła zasłaniała wszystkie możliwe strony świata, otuchy dodawały nam licznie namalowane na asfalcie imiona kolarzy oraz grup kolarskich, rodem z różnych roczników Tour de France, największego na świecie wyścigu kolarskiego. Gdy już zdobyliśmy przełęcz, Col de Pailheres, 2001m npm, premia poza kategorią TdF, oczom ukazał nam się niezamieszkały schron, dzięki któremu uwolniliśmy się od deszczu, wiatru, mgły i ogólnej niechęci do życia, była to jednoizbowa, murowana z kamienia chata z kominkiem. Zmieniliśmy rzeczy na suche, napiliśmy się czegoś gorącego i czekaliśmy na zmianę pogody, w międzyczasie zawitali do nas goście, oznajmiając, że na zewnątrz są 4 stopnie, a w nocy będzie śnieg. W końcu jesteśmy w południowej Francji i lada dzień będziemy w Hiszpanii. Gdy przestało padać i przygotowaliśmy się do zjazdu w takich warunkach, wytoczyliśmy się z chaty cykając pamiątkowe zdjęcie i jechana w dół na dziewiętnastokilometrowy zjazd, prosto do Ax les Thermes, na kolejną gorącą kawkę i.. pizzę. Dalej kolejny podjazd w stronę Andory, chociaż z prognoz pogody niekoniecznie wynikało, że tam pojedziemy. Po nocy na jakimś 1000m i podjeździe na 1500 okazało się, że droga do Andory z powodu tragicznych warunków pogodowych, została po prostu zamknięta. No to dawaj w 4,8km tunel i zaraz będziemy w Hiszpanii.. o ile w tunel wjechać się udało, to wyjazd był już wozem serwisowym. Francuzi nie życzą sobie jazdy rowerami w tunelach, mimo iż stosownego znaku nie zamieścili. W zamian za to za free przewieźli nam rowery, nas i dali jeszcze mapę Francji na drogę. Ostatnie zakupy we Francji i…

Hiszpania

Do Hiszpanii, co mało kto by się spodziewał, wjechaliśmy w podwójnych koszulkach, polarach i kurtkach wiatro-deszczo-odpornych, a niektórzy w długich spodniach, z tego co pamiętam to z reguły w zimę jeżdżę tak ubrany. Mało tego, co nas przywitało po 10 minutach.. deszcz i niekoniecznie wysokie wskazania termometru. Widoki co prawda refundowały pogodę, a do Barcelony było z górki. Do tego te wszystkie małe wioski w Pirenejach, pionowe skały pomiędzy którymi wije się droga, kierowcy pozdrawiający rowerzystów czasem częściej niż we Włoszech, kilka jeszcze podjazdów, zwiedzanie Montserrat, klasztoru na prawie 1200m npm, no i jesteśmy, koniec naszego Vuelta Espańa, po 2500km dojechaliśmy do Barcelony.

Barcelona

Meldujemy się w hotelu, który załatwiliśmy noc przed wyjazdem, będziemy mieszkać tu przez najbliższe 2 noce, zostawiamy toboły, rowery i ruszamy pieszo na zwiedzanie najniezwyklejszego miasta podczas tej wycieczki. Pierwszy dzień to Eixample: Parc Guell i wszystkie dziwadła w nim zamieszczone, później dzielnica Gracia, z wąskimi uliczkami i zacienionymi placykami, gdzie na jednym z nich spijamy po browarku, co ciekawe 0,25l. Później jeszcze jedno takie malutkie piwko przy fontannie naprzeciw Casa Fustel, trochę historii i dalej Casa Mila, nietuzinkowy blok mieszkalny, który nie posiada zbyt wielu linii prostych, bynajmniej nie w wyniku wypitego piwka, zaprojektowany przez nikogo innego jak tylko Gaudiego. Dalej Manzana de la Discordia, kwartał niezgody, a w nim: Casa Ller Morera, Casa Amatller i Casa Batlló, każdy zaprojektowany przez innego twórcę katalońskiej secesji. Na koniec dnia Sagrada Familia przy zachodzącym słońcu oraz po zmroku, dzieło życia geniusza. Co prawda zdania na jej temat są różne a budowa wciąż trwa i końca nie widać, wrażenie robi ogromne. Po 6 godzinach zwiedzania jeszcze tylko spacerek ciemnymi zaułkami do naszego hostelu i kima. Dzień drugi to pobudka o 9 bo śniadanie w cenie, a jeśli chodzi o zwiedzanie to ogólnie ujmując Ramblas i okolice aż prawie pod Port Olimpic. Zaczęliśmy od podróży metrem, pierwszym punktem był Palau de la Musica Catalana, był obok stacji metra, do środka nie udało nam się dostać a piękną fasadę zasłoniły nam rusztowania i trwający remont. Nic to, udaliśmy się do Katedry, gdzie na krużgankach swawolnie pasą się.. gęsi. Strasznie wysokie nawy kościelne robią również wrażenie. Szybki skok na mieszczący się nieopodal Placa del Rei, wciśnięty pomiędzy dawne mury zamku królewskiego. Kolejno spacer po Barri Gotic, labiryncie krętych, ciemnych, średniowiecznych uliczek wychodzących z zalanych słońcem placyków. Zahaczamy także o Placa de Sant Jaume, gdzie naprzeciw siebie zalegają ratusz oraz siedziba rady królewskiej, a nieopodal wisi Most Westchnień. Mały reścik na pobliskim Placa de Sant Miquel, wizyta w okolicach charakterystycznego dla tejże dzielnicy gotyckiej kościółka Santa Maria del Pi i już znajdujemy się na głównym deptaku miasta, Rambla. Niespecjalnie przypadają nam do gustu grajkowie i przebierańcy, a Palau Guell również w remoncie, więc lecimy szybko zobaczyć Statuę Kolumba, który podobno odkrył Amerykę. Dalej przez nabrzeże portowe, by kolejno wtopić się w jakąś niekoniecznie bezpieczną okolicę przyportowych małych ciemnych uliczek i przekąsić jakiś Tapas w jednej z tamtejszych tawern. Po odpoczynku i przekąsce ruszamy dalej w świat zobaczyć Bazylikę, którą akurat otworzyli po sieście. Większość ozdób podobno spłonęła w pożarze, a pozostał sam szkielet, ale jaki.. wysoki, smukły, robi wrażenie, a ta rozeta. Stąd udajemy się jeszcze do Parku de la Ciutadella, odpocząć trochę i obejrzeć Kaskadę, monumentalną fontannę podobno w kształcie tortu weselnego, gdzie w budowie groty na środku  palce maczał nasz ulubiony Gaudi. Ostatnim punktem tej wycieczki był Łuk Triumfalny, oryginalne wejście do wspomnianego parku. Po całym dniu chodzenia powrót metrem na małą drzemkę do pokoju, by wieczorem udać się ponownie do Parc Guell, po zmroku, na małą urodzinową imprezkę. Spotykam tam kumpla, który właśnie to wraca ze znajomymi z Maroka i postanowili się zatrzymać w Barcelonie. Ja myślałem, że dzień wcześniej łażąc po całej Barcelonie byłem zmęczony, ale około 2am gdy wróciliśmy do hostelu to określenie padam z nóg nabrało nowego znaczenia. Dzień trzeci to standardowo śniadanie i lecimy, tym razem mieliśmy jeszcze do spakowania wszystkie rzeczy i zniesienie ich na dół, bo się wyprowadzamy. Tego dnia zwiedzamy na rowerach, zabierając stroje kąpielowe i ręczniki. Na pierwszy ogień poszedł szpital, którego budynki projektował oczywiście Gaudi, później walk byków nie oglądaliśmy a jedynie budowlę ku temu służącą z zewnątrz, no i dawaj na plażę. Kilka godzin obijania się. Lunch zjedliśmy w Parku de la Barcelonetta, później ruchliwymi ulicami i deptakami do Placa d’Espanya, zobaczyć niedziałającą jeszcze podświetlaną fontannę koło MNAC. Właściwie to zrobiło się późno i zobaczyliśmy tego popołudnia jeszcze Camp Nou, drugi co do wielkości stadion futbolowy świata i wróciliśmy po rzeczy by skierować się w stronę lotniska, z którego jutro odlatujemy. Tegoż wieczora odwiedzamy jeszcze po zmroku: Casa Fuster, Casa Mila, Manzana de la Discordia i MNAC, bierzemy jakieś kartony do opakowania rowerów do samolotu i z małymi przygodami w eskorcie policji lądujemy koło lotniska.

Powrót

Pobudkę mieliśmy o 6:30, na lotnisku zminimalizowaliśmy rowery i opakowaliśmy kartonami. Później były już tylko różne dziwne sceny w wyniku niedopuszczenia naszych rowerów do lotu i docelowo z ponad godzinnym opóźnieniem wylatujemy z Barcelony wraz ze wszystkimi bagażami i rowerami również. Wylądowaliśmy w Berlinie, skąd na rowerach około 110km, od 17 do 3:30 z różnymi przygodami w postaci gumy, straży granicznej i nagłym spadkiem temperatury, przejechaliśmy do Chojna na pierwszy pociąg o 4:09 z przesiadką 3 minutową w Szczecinie by dotrzeć do Gdańska o 10:20 dnia 29 sierpnia.

Podsumowanie

Wyjazd zajął nam około 5 tygodni, odwiedziliśmy razem z Polską 8 krajów przejeżdżając łącznie z dojazdami i powrotem około 2700km. Najwyżej wjechaliśmy na 2001m npm Rowery marki Merida nie miały absolutnie żadnej awarii, inne już trochę gorzej, przydarzyło się połamanie bagażnika, zniszczenie felgi i klocków hamulcowych, pęknięcie ramy, kilka pękniętych szprych i kilka przebić dętek – nawet 1 kilometr przed końcem wyprawy, w tunelu. Na szczęście wszystko udało się naprawić i dojechaliśmy do celu cali i szczęśliwi, a co ciekawsze dokładnie tego dnia co planowaliśmy. Zrobiliśmy setki jak nie tysiące zdjęć a wrażenia i przygody pewnie jeszcze długo będziemy pamiętać

Podsumowanie podsumowania

Główną trasę około 2500km, którą rowerami przejechaliśmy w 5 tygodni samolotem pokonaliśmy w 2 godziny. W  Barcelonie 38 stopni w cieniu, na granicy z Polską około 7.

Adam Piotrowski

Posted in Wyprawy | Leave a comment
« Older
Newer »