Czerwonym szlakiem z Wejherowa

Godz. 8.30, Gdańsk, Rysiu już był w kolejce. Wrzeszcz, na peronie Krzem i  Mirek, a w Oliwie Wiesiek. W takim składzie jedziemy do Wejherowa, a tam czeka na nas jeszcze jeden kolega z Redy. Ruszamy, oczywiście na dzień dobry obieramy drogę asaltową, wycinając trochę czerwonego szlaku. Grupy TIRu nie spotkaliśmy, chyba że darli  gumy abyśmy ich nie dogonili.

Opisywać szlaku nie będę gdyż dużo powiedziano na ten temat ,  jedyne co  chciałbym wtrącić to to że jest dość dużo zmian na szlaku tzn. zmieniono  trasę w okolicach Gdyni. Szlak wiedzie po „schodkach”, wycinkach drzew i nieprzejezdnych dróżkach a trochę tych dróżek jest.  W okolicach Bieszkowic spotkaliśmy się z Bono, który ze względów  technicznych nie zdążył na SKM  i dojechał sobie znanymi drogami do Bieszkowic.IMG_2545
W tych Bieszkowicach było kilka roszad , kolega z Redy nie mogąc znieść  mojego zamulania pojechał dalej sam, nie wiedząc że zaliczyłem glebę  zcentrując sobie koło a o aparacie fotograficznym, który właczony wpadł w piach nie wspomnę. I w tym momencie z pomocą przyszedł Bono z kluczem francuskim i Wiesiek, który koło doprowadził do porządku, aparat fotograficzny zastrajkował. Po pół godziny ruszyliśmy już bez awarii do Sopotu.
Koło godz.15.00 byliśmy na miejscu.
pozdr.Zibek

asfalt=niewiele

dystans=100

kondycja=normalna

profil=niski

trud=niski

m=Wejherowo

m=Bieszkowice

m=Sopot

szlak=czerwony

typ=rowerowy

Posted in Relacje | Tagged , , , | Leave a comment

Północne rubieże 2

2Pogoda w długi weekend nie była w tym roku zbyt łaskawa. Jeśli dodamy do tego problemy innej natury, to wynikiem takiego działania jest posypanie się planów wyjazdowych. Nie ma co rozpaczać i trzeba odpalić jakiś rajd „na pych”, bo czas nieubłaganie mija. Taka oto była geneza sobotniego rajdu do Żarnowca.

Start ustalono ze stacji Gdynia Stocznia na sobotę o 9:40. Prognozy jeszcze poprzedniego dnia zapowiadały całkiem ładny dzień, więc sobotni poranek był twardym zderzeniem prognoz z rzeczywistością. Jednolicie szare niebo nie zapowiadało słońca, ale raczej opady deszczu. Jak się później okazało, nie deszcz był naszym największym wrogiem ale wiatr. Z początku wcale tego nie odczułem. Wszak moja dojazdówka na miejsce startu wiodła lasami, ale już niedługo miało się okazać, że 2 koszulki rowerowe i nieprzewiewna bluza to za mało jak na taki poranek.3

Wystartowaliśmy w sześć osób: Kasia, Grzesiek, Mietek, Saba z Obcym, no i skromna osoba organizatora Smile. Już od początku miałem kłopoty z nawigacją. Tereny Obłuża nie są moją specjalnością, ale z pomocą Obcego dotarliśmy do Pierwoszyna, skąd droga do Pucka była mi dobrze znana. Pierwotny plan zakładał zahaczenie o Rewę, ale Obcy stwierdził, że na przewidywanej trasie „jest teraz bagno”, więc trasa uległa modyfikacjom. Nie pierwszy zresztą raz tego dnia. Jeszcze przed Kosakowem odłączył się od nas Mietek, który z powodu bóli musiał wracać do domu. Przez całą drogę do Rzucewa musieliśmy walczyć z wiatrem i przeszywającym chłodem, więc przed pałacykiem pożegnaliśmy Sabę i Obcego, którzy także postanowili odłączyć się od rajdu. Dodatkowo zaczęło trochę padać i tak oto nasza dzielna trójka, przyodziana w przeciwdeszczowe kapoty mozolnie jechała dalej. Z powodu aury postanowiliśmy pojechać do Pucka, gdzie za radą Kasi spróbowaliśmy jabłek w cieście i zastanawialiśmy się co dalej. Sam Żarnowiec został odrzucony już na starcie, bo wiatr wcale nie słabł. Postanowiliśmy dojechać do jeziora Dobrego a potem skręcić na południe do Wejherowa.  Co do pogody, to było na tyle dobrze, że przynajmniej przestało siąpić.4

Zgodnie ze zmienionym planem, dobrnęliśmy do Darżlubia, skąd czarnym szlakiem przecięliśmy północny kraniec puszczy Darżlubskiej i dojechaliśmy do Jeziora dobrego. Po drodze nasz humor zaczął się poprawiać. Osłonięci lasem od wiatru wolno sunęliśmy przez wspaniałe tereny, które zwiedzałem dwa tygodnie wcześniej. Pomimo braku słońca las wciąż wydawał się wspaniały, a widoki zapierały dech w piersiach. Na naszej drodze co chwila wyrastały pełne błota kałuże, więc tempo nie było imponujące. Wręcz przeciwnie, poruszaliśmy się dość wolno, bo tylko w ten sposób mogliśmy nacieszyć się wspaniałą okolicą. Po chwili takiej jazdy dotarliśmy pod diabelski kamień i tu z powodu własnej głupoty i pecha uderzyłem się kolanem w kierownicę. Po chwili ból przeszedł, więc pomyślałem, że to nic takiego, ale niestety myliłem się. Z nad jeziora Dobrego ruszyliśmy zielonym szlakiem do Wejherowa. Zmiana planu zakładała jazdę lasami, które w doskonały sposób chroniły nasz przed mocnym i zimnym wiatrem. Przez cały ten czas kolano pulsowało tępym bólem, który na podjazdach tylko się wzmagał. Próbowałem nie zamulać grupy, ale kosztowało mnie to sporo wysiłku i silnej woli, zwłaszcza na trudniejszych odcinkach, gdzie ból stawał się intensywniejszy. Z tego także powodu koncentrowałem się raczej na pedałowaniu, niż na nawigacji, co kilkakrotnie przypłaciłem zboczeniem z trasy. Szczęśliwie jednak czujna kompania zawszy sprowadzała mnie na poprawną ścieżkę. W miedzy czasie słonce na chwilę wyjrzało zza chmur co wszystkim poprawiło humor, a ja stwierdziłem, że zielony szlak jest także bardzo urokliwy. Mimo wszystko wolę jednak szlak czarny, bo jest on bardziej „pierwotny”, ale jest to raczej kwestia gustu.

Po dotarciu do Wejherowa planowałem powrót SKM (mając na uwadze nieszczęsne kolano), ale za namową grupy ruszyliśmy przez Redę i Rumię go Gdyni. Dobrze jest jechać w zgranej grupie. Wszyscy trzymali równe tempo, więc asfaltowe odcinki naprawdę pokonaliśmy bardzo szybko. Tak dotarliśmy do Chyloni, gdzie pożegnałem się z grupą i zwyczajowo już pojechałem na południe do domu, gdzie dotarłem ok 20.00.

Pomimo kiepskiej aury rajd mogę uznać za udany. Wszystkim dopisywał humor i nikt specjalnie nie narzekał na trudne warunki. Jak zawsze podczas rajdów spędziliśmy sporo czasu na rozmowach. Rozmawialiśmy tak jak jak zawsze o tematach około rowerowych jak „żelowe siodełka” Wink, brak gustu i dobrego smaku wśród drogowców Wink i zeszło nawet na porównanie siodełek co poniektórych osób Wink . Dodatkowo nastrzelaliśmy trochę zdjęć, a co najważniejsze dobrze się bawiliśmy! Jedynie czego żałuję, to kolano, które boli mnie na tyle, że przez kilka dni o rowerze to mogę zapomnieć Frown

Dziękuję wszystkim za miło spędzony czas.

Howgh!

DST: 119km

AVG: 17,4km/h

TM: 6:50h

asfalt=niewiele

dystans=100

kondycja=normalna

profil=normalny

trud=niski

m=Gdynia

m=Darżlubie

m=Wejherowo

obszar=Kaszuby

atrakcja=panorama

typ=rowerowy

Posted in Relacje | Tagged , , , | Leave a comment

Skandia MTB Maraton 2008

IMG_0152Końcówka sezonu i mój ostatni start w tym roku w maratonie.

Fajne zakończenie zwarzywszy na fakt iż rozpocząłem jak większość naszej ekipy również na Skandi z tym że w Chodzieży. Tamten maraton z powodu utraty przedniej przerzutki i awarii napędu ukończyłem dobiegając na metę. Skandia w Bielawie zakończyła się wypadkiem, interwencją GOPRu i wizytą w szpitalu.Tym razem chciałem dotrzeć do mety bez takich przygód. Dużym ułatwieniem był fakt iż prawie wszystkie dziury znam na pamięć w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym.IMG_0155

Co ciekawe odkryłem też pewną zależność która miała ustrzec mnie przed awarią sprzętu. Podzielę się nią z Wami: „im mniej pieścisz i dłubiesz przy swoim rowerze tym bardziej jest on niezawodny”.

Na starcie okazało się że przyjechało bardzo dużo wielbicieli MTB. Miałem spore obawy co do początku trasy. Podobnie jak w Chodzieży długi odcinek asfaltowej nawierzchni nie sprzyjał rozciągnięciu stawki. Jak zwykle w takich okolicznościach późniejsze bardziej techniczne odcinki a zwłaszcza zjazdy powodują przymusowe hamowanie.

Irytujące jest to zwarzywszy na fakt iż taki grubasek jak ja tylko tam ma szanse nadrobić starty jakie powstały na podjazdach.IMG_0161

Niemniej jednak pomimo tłoku udało mi się na asfalcie wyprzedzić dość sporą liczbę kolarzy. Zawsze twierdzę że podjazd był udany jeśli wyprzedzę ich więcej niż bikerów mnie. Tym razem tak było. Znajomość trasy ułatwiała mi to w bardzo dużym stopniu.

Tam gdzie ludzie hamowali bojąc się niewiadomej za zakrętem – ja dokręcałem.

Dalej były już tylko leśne dukty. Duża ilość interwałowych podjazdów szybko sprawiła że na każdym kolejnym było mi ciężej.

Przewidując to przed startem zaopatrzyłem się w dużą ilość dopalaczy. Co przyznam bardzo pomogło.

Fajne, szybkie zjazdy obfitujące w dużą ilość ostrych zakrętów pokonywałem z mega prędkością. Zazwyczaj przytulając się do prawej strony niechętnie zajmowanej przez innych z powodu błota. Wiedziałem że tylko tak uda mi się wyprzedzać.P1050470

Zgodzicie się ze mną że wiele zjazdów w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym jest stosunkowo wąskich. I tylko agresywny atak bokiem może przynieść efekt.

Niestety jak to na maratonach. Było wiele momentów gdy ludzie sprowadzali rowery lub zsuwali się bocznym ślizgiem – bo jazdą bym tego nie nazwał. Hamując lub zmuszając do całkowitego zatrzymania zawodników będących za nimi.

Cóż uroki maratonów.

Po około 10 kilometrach dopadł mnie Batik. Oczywiście na podjeździe. Zdopingowałem go kilkoma słowami ale nim skończyłem zniknął mi za kolejnym zakrętem.

Jadąc dalej poczułem na swoich plecach oddech wza. Postanowiłem że tym razem powalczę z Nim. Trzymałem się jego ogona przez kilka ładnych kilometrów.

Ostatnią próbą jaką podjąłem było złapanie go za sztycę na jednym z podjazdów. Nie wiedział że to ja i stwierdził: „o kurcze mam kapcia”.

Jak go puściłem to wystrzelił jak z procy. Więcej go nie widziałem a na mecie miał 6 minut przewagi.

Gdzieś między zawodnikami był też sla, ale pędził tak szybko że mijając mnie ani On ani ja tego nie zarejestrowaliśmy.

Fajnie było słyszeć na trasie od innych zawodników skąd tu te górki, ja pier…, miało być płasko. Myślałem w takich momentach – witamy w TPK!

Dodawało mi to paliwa.

Końcówka trasy to szybki zjazd. Widziałem że wiele osób odpoczywa sądząc że przed metą organizator wymyślił im jeszcze niespodziankę w postaci krótkiego stromego podjazdu. Znajomość trasy i licznik uświadomiła mi że nic takiego nie będzie. Teraz max!

Mam wrażenie że w tym miejscu wyprzedziłem ze 30 osób.

Sam finisz to jazda koło w koło z dwoma innymi zawodnikami.

Ale znów miałem ułatwienie – wiedziałem że muszę złapać skrajnie lewy tor jazdy. Zakręt w lewo i wpadamy z asfaltu na trawę na ostatnią prostą przed metą. Zakręt w lewo sprawił że chcąc czy nie moi konkurenci do „złota” zatoczyli szeroki łuk.

Zbyt szeroki aby mogli mi zagrozić.

Beeeeep i meta. Sekundę lub dwie po mnie wpadło jeszcze z pięciu zawodników. Dobrze że nie zdawałem sobie sprawy z faktu że za moimi plecami trwa taka pogoń.

Uścisk dłoni z kolegą z finiszowego dojazdu i „banan” na gębie sprawiły że poczułem się mega zadowolony.

Mam nadzieję że inni bawili się równie dobrze jak ja.

Do zobaczenie w przyszłym sezonie!

Pozdrawiam „Qazimodo” z Gdańskiej Ekipy Rowerowej.

asfalt=niewiele

dystans=50

kondycja=wysoka

profil=wysoki

trud=max

m=Gdańsk

typ=rowerowy

Posted in Maratony | Tagged , , | Leave a comment

Skandia MTB Maraton

1Po rocznej przerwie ponownie zdecydowałem się wystartować w maratonie. Długo zastanawiałem się jaki wybrać dystans, krążył mi po głowie 92 km, ale juz dzisiaj wiem na pewno, że dobrze wybrałem decydując się na 61 km. Trasa była ciężka i górzysta. To była walka ze skurczami. Na ten dystans zgłosiło się ok. 206 zawodników  Wszyscy wystartowali razem, ale po pewnym czasie peleton zaczął się rwać na mniejsze grupki.  Na samym początku byłem w środku, wiedząc o tym, że i tak ci silniejsi wyprzedzą mnie. Lekko zwolniłem i swoim tempem jechałem  rozkładając2 odpowiednio siły, aby dojechać do mety. To był mój najważniejszy cel. Już na 13-tym kilometrze dojechałem do górki, na którą trudno było wejść pieszo, a co dopiero wjechać. Nikt z otaczających mnie zawodników tego podjazdu nie zaliczył. Pomyślałem sobie: jak tak się zaczęło na początku trasy to co będzie dalej? Ledwo się wgramoliłem na szczyt i zaznałem chwili odpoczynku, ale nie na długo, gdyż po krótkim czasie rozpoczęły się następne podjazdy. A raczej podchodzenia z rowerem na ramieniu. Jeżeli były podjazdy to muszą być również zjazdy. Były, i to jakie! Strach zjechać. Na drzewie widziałem ostrzeżenie w postaci trzech wykrzykników i spore nachylenie chyba ok. 30 procent. Widząc to podskoczyła adrenalina, przyznam szczerze, że miałem pietra… ale zjechałem!!! Nie będę opisywał tu tych wszystkich zjazdów, bo dużo było podobnych. Widziałem jak niektórzy schodzili na pieszo. Wprawdzie nie lubię się chwalić, ale wszystkie zjazdy zaliczyłem i nie miałem ani jednego upadku. Uważam za mój osobisty wielki sukces.3

Na 20-tym kilometrze dwoje młodych ludzi rezygnuje z dalszej jazdy, niestety braki kondycyjne. Dojechałem do pierwszego bufetu to był 22-gi kilometr, tam zastałem 6-ciu bikerów posilających się, ja natomiast skorzystałem tylko z pomarańczy i szybko wystartowałem zostawiając ich z tyłu. Dalej było trochę odpoczynku od tych podjazdów, bo wjechałem na asfalt i tu naciskałem ile sił w nogach. Na liczniku widziałem kątem oka 40km/h. Na szosie nadrobiłem bardzo dużo czasu, aby później znów stracić przewagę na podjazdach. Drugi bufet był (już nie pamiętam dokładnie) na 45-tym kilometrze, na którym tylko zwolniłem pobierając wodę w biegu. Od tego momentu toczyłem samotnie bój, łykając co chwilę jakiegoś marudera. Czyli byli gorsi odemnie 🙂

Dopadłem w końcu faceta, którego nota bene nie mogłem dogonić, ciągle jadąc za nim ok 50m Dojechaliśmy do długiego, ostrego zjazdu oznaczonego trzema wykrzyknikami. Ten jadący pan już na dole zjazdu nie wyrobił zapiaszczonego zakrętu i fiknął przez kierownicę, wstał, czyli nic mu się nie stało, ale musiał szybko zejść na pobocze. Wjechałem na pełnym gazie w ten zakręt wyprzedzając go. Tył lekko mi zarzucił, ale z zakrętu wyszedłem cało bez upadku i już do końca nie dałem mu szans.4

Do mety zostało tylko 13 kilometrów ale tracę tu wiele cennych minut. Skurcze prześladują mnie ostatnio dość często. Niestety zatrzymuję się, aby z plecaka wydobyć tabletkę magnezu. W tym momencie wyprzedza mnie chyba z 7 bikerów. Wsiadam powoli i ruszam, ale znowu ktoś mnie wyprzedza. Rozmasowałem mięśnie… przeszło, więc naciskam mocno na pedały, ale oni odjechali już dość daleko. Trudno, jadę szybkim tempem po dziurach, piaskach aż w końcu coś mi zaczęło piszczeć w rowerze. No tak, jeszcze tego mi brakowało. Piąty kilometr przed metą jest dla mnie tragedią, następny skurcz, ale tak silny, że prawie spadam z siodełka i w tym momencie znowu mnie wyprzedzają. Już mi nie zależało na dobrym miejscu, chciałem tylko dojechać do mety. Po dłuższej przerwie wsiadam… chyba już jest OK. Jak na razie skurcze minęły. Pomyślałem, że dojadę, bo już widzę miasto.

Policja wskazuje mi drogę i tu już naciskam mocno, bo aż do 35km/h. W ten sposób wjechałem na metę prosto w objęcia moich kolegów z GER’u, którzy czekali już tylko na mnie.

Koniec wyścigu… teraz rozdanie nagród za zwycięstwa.

Była również przyznana nagroda dla najstarszego i dla najmłodszego zawodnika. W tym momencie scoot powiedział, że mam szanse. Może bym i miał gdyby nie było pana, który wystartował w maratonie w wieku 79 lat! Więc jestem za młody, aby dostać nagrodę:) Byłem zaskoczony tym zawodnikiem, że on ma na tyle hartu ducha i sił, aby pokonać 30 km trasę, bo na takim dystansie jechał. Najmłodszy jak dobrze pamiętam miał 11 lat, więc chyba nam rośnie drugi Szurkowski:) Nie załapałem się na w/w nagrodę ale przynajmniej wszyscy dostaliśmy nagrody pocieszenia: plecak, medal za udział w maratonie, folder, czapeczka, batony i dwie maszynki do golenia.IMG_8984

Moje refleksje z maratonu:

To był jeden z najbardziej pechowych maratonów, na poprzednich nie miałem nigdy takich problemów. Trasa zaliczam raczej do ciężkich. Atmosfera sportowa jaka panowała na mecie pozwoliła nam zapomnieć o zmęczeniu. Trasa oznaczona super. Brawo organizatorzy!!! Na każdym skrzyżowaniu w lasach byli obecni, strażacy lub ludzie wyznaczeni, aby nikt nie pomylił trasy. Przy wjeździe na szosę ruchem kierowali policjanci. Jednym słowem organizacja super.

I jeszcze jedno: najbardziej obawiałem się słabej kondycji,  na trasie okazało się, że obawa była nie uzasadniona, byłem dobrze przygotowany. Jechało mi się wspaniale, nie odczuwałem wogóle zmęczenia a zawiodły te przeklęte skucze mięśni i nie tylko mnie.

Trochę o sprzęcie:

Były zalecane opony 2,1 z głębokim bieżnikiem, ja niestety uparłem się, że pojadę na oponach Panaracer przednia: Mach SS i tylna Mach SK. Przednia to typowy semislick. To był bardzo dobry wybór, gdyż po piaskach szła jak czołg, przejeżdzałem przez każdą głębokość piasku ani razu nie schodząc z roweru. Obie przerzutki mam XT, spisały się na medal. Ani jednej nawet najmniejszej awarii.

Na zakończenie chciałem podziękować naszym kierowcom: Zbyszkowi i Michałowi.

W transporterze Zbyszka jechały cztery rowery, a u Michała dwa na dachu.

Dziękuję również całej naszej ekipie za wzięcie udziału w maratonie

tekst: Mieczysław Butkiewicz

Relacja z przejazdu Michała „Qazimodo”

Razem z wza postanowiłem dojechać na miejsce dzień wcześniej. Jak się później okazało był to bardzo dobry pomysł. Przenocowaliśmy w super hoteliku za 30zł od osoby. Bezpośrednio po dotarciu pojechaliśmy do „miasteczka zawodów”. Było ono całkiem spore. Niestety panował jeszcze duży bałagan i brak było dobrej organizacji. Po zarejestrowaniu się postanowiliśmy objechać kawałek trasy jutrzejszego maratonu. Dołączył się kolega z Warszawy (pozdrawiamy). Po przejechaniu pierwszych kilku kilometrów prawie non stop asfaltem zacząłem żałować że nie zabrałem mniej agresywnych opon. Miałem bowiem z przodu Nobby Nic 2.1 i tył Racing Ralph 2.1.

Zaraz po dotarciu do lasu i pokonaniu niewielkiego wzniesienia moim oczom ukazał się stromy zjazd z licznymi dziurami i korzeniami. W dodatku prawie cały w piachu !!! Z politowaniem popatrzałem na opony Warszawiaka 1.4 i 1.5 slick J.  Zjazd był bardzo szybki, zaraz za nim identycznie nachylony podjazd. Łącznie tych zjazdów i podjazdów było chyba 6, z tym że każdy następny wydawał mi się o 5% bardziej stromy i 10% dłuższy 🙂 Po ich pokonaniu stwierdziłem że to przesada tak się zamęczać i czas wracać na relax do hotelu. W międzyczasie Wojtek zgubił okulary więc postanowiłem na ostatnim wzniesieniu zrobić małą sesję zdjęciową. Szkoda że zdjęcia spłaszczają – było naprawdę stromo. Kawałek dalej pędziliśmy już po twardej ubitej czarnej nawierzchni. Nagle słyszę przeraźliwy dźwięk mielonego metalu. Rzut oka na napęd – na szczęście to nie mój. Spoglądam na wza. Stoi nic nie mówi, nie rusza się. Podjeżdżam i patrzę a tam olbrzymia ilość zaplątanego drutu na jego korbie kasecie i hamulcach tarczowych. Szok – nie wiem jak on wyhamował i się nie zabił. Po 10min łamania i rozplątywania udało się usunąć ustrojstwo. Kawałek dalej było tego jeszcze więcej – posprzątaliśmy to. Śmiało mogę powiedzieć iż nie wyglądało to na przypadkowe dzieło natury. Na początku objazdu minęliśmy motor z gościem oznaczającym trasę, więc pewnie to była by ofiara druta!!!

Dzień wyścigu zaczął się nerwowo. Brak śniadania, restauracja zamknięta. Kilka kromek Wojtka z kiełbachą na sucho uratowało nam życie. Po spotkaniu z innymi parkujemy auta. Wielki dobrze zorganizowany parking na szkolnym boisku – rewelacja!!! Chłopaki idą się rejestrować, mają trochę ułatwione zadanie bo poprzedniego dnia wzięliśmy ich karty. Uff po mimo małej ilości czasu udaje się. Ustawiamy się na starcie. Jako jedyny z nas stoję w pierwszym sektorze. Zdecydowałem się na start w największym dystansie. Stoję i oczom nie wierzę – co ja tutaj robię. Dookoła mnie same team-y. Nogi ogolone, rowery z karbonu. Czułem się bardzo nieswojo. Okazuje się jednak że startujemy razem z zawodnikami jadącymi dystans medio (średni).

Niestety ale chamstwo na stracie jest straszne, ludzie dopychają się z boku, przeskakując barierki itd.. O innych incydentach nie wspomnę. Ale cóż taka fantastyczna atmosfera że człowiek znosi wszystko.

Start !!!

Ostre tępo, strasznie ciasno, pierwsze gleby słyszę zaraz za mną. Od razu po 20 rowerów. Nie ma czasu jednak patrzeć jadę. Zaraz po starcie wzniesienie i peleton trochę się rozciąga. Po dotarciu do lasu znów dłuższy podjazd. Wyprzedza mnie masa bikerów! Grubi chudzi, mali i duzi – jest ich naprawdę sporo. Ale to nic wiedziałem co zacznie się zaraz za zakrętem. I nie myliłem się. Zjazdy i podjazdy były dla olbrzymiej ilości rowerzystów nie do pokonania. Złapałem lewy tor, choć było bardzo wąsko puściłem hamulce, kręciłem korbą i ile sił w nogach gnam w dół! Nadrabiam straty, wyprzedzam na raz po 20/30 osób, fantastyczne uczucie! Niestety na trzecim zjeździe słyszę że łańcuch mi spada. Załamany zatrzymuję się na dole i patrzę a tu brak wózka przedniej przerzutki. Myślałem że się rozryczę! Dopada mnie wza. Nie jest w stanie mi pomóc więc rzuca „no to cześć”. Podziałało to na mnie jak czerwona płachta na byka. Nie poddam się przecież! Zakładam łańcuch na środkową zębatkę i jazda. Jadę i nawet dobrze mi idzie- tępo w sam raz. Choć powoli czuję że za ostro wystartowałem. Dopalacz i po chwili przechodzi! Pod każdym podjazdem zatrzymuję rower i ręcznie zmieniam przełożenie. Wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy. Na zjazdach mijam ich jednak z „kosmiczną prędkością”. Nie rzadko słysząc „debil” lub gorzej. Treningi na 3miejskich klifach przynoszą rezultaty. Po drodze widziałem setki pełnych bidonów. Cieszyłem się że miałem bukłak i mnie ten problem nie dotyczył. Po jakimś czasie dojeżdżam do serwisu. Jest nadzieja że naprawią mi przednią przerzutkę.

Czekam aż serwisant obsłuży dwie osoby przedemną. Trwało to 9 minut. A wydawało się całą wiecznością. Cały czas mija mnie kolejna grupa rowerzystów. Serwisant w końcu rzuca okiem na mój sprzęt i stwierdza – „nie mam przedniej przerzutki – nie pomogę ci”. Nie miałem czasu złościć się na siebie że nie zapytałem o to na początku! Wsiadłem i ostro dałem za innymi. Na 28 kilometrze widzę przed sobą znajomą sylwetkę. To Andrzej „Scoot”. Nawet nie zauważyłem kiedy mnie wyprzedził. Po chwili pędzimy już razem zmieniając się na przedzie. Do naszego „pociągu” zapraszam jeszcze jednego rowerzystę. Niestety po 10 minutach dzwoni telefon do Scoota. Nie ma czasu czekać, pędzę dalej sam. Kolega też odpada. Za moimi plecami po chwili jadą już następni. Niestety nie chcą się zmieniać i korzystają sobie z mojej siły. Po kilku próbach i namowach stwierdzam że mam ich w d., i ostatkiem sił naciskam mocniej na pedały. Cały czas na środkowym biegu z przodu. Udaje mi się odskoczyć. Po pewnym czasie znów koleje cwaniaczki jadą za mną, znów nie chcą lub nie mają siły na zmianę.

Szybka decyzja i zmieniam na przedzie na największą zębatkę. Tak już zostanie do końca. Niestety co kilka kilometrów nie wiedzieć czemu łańcuch spada mi całkowicie miedzy ramię korby i blat. Blokując się i zmuszając mnie do zejście roweru i ponownej naprawy. Wszystkie kryzysy minęły, skurcze nie dopadają. Jedzie mi się naprawdę dobrze. Wyprzedzam bardzo dużą ilość zawodników. Na ostrych piaszczystych zakrętach słyszę jak krzyczą sędziowie i obsługa maratonu. Zwolnij !!! Nie robię tego. Moje opony trzymają się jak przyklejone. Zjazdy również na pełnym gazie. Przed ostatnim bufetem widzę jak jeden facet frunie fikołka przez kierownicę. Na szczęście jest cały ale dla niego to już koniec wyścigu. Wyjeżdżam z lasu, wpadam na asfalt, dawno już podjąłem decyzję że jadę średni dystans zamiast zakładanego dużego.

Na lekkim ale długim wniesieniu słyszę że do mety 3 kilometry. Na liczniku 34 km/h i rośnie J Rzut oka za siebie, na końcu górki i widzę około 15 bikerów jadących z ścisłym peletonie, szybko zbliżających się do mnie. Myślę – nie dopadniecie mnie już i w tym samym momencie spada mi łańcuch!!! Co zrobić! Zsiadam z roweru i co sił pchając go biegnę do mety. Na śliskim asfalcie mało nie wpadam w poślizg. Plastikowa podeszwa buta nie została stworzona do biegania. Słyszę już szum opon, słyszę jak sapią już za mną. Słyszę pisk tarczowych hamulców na tym samym zakręcie na którym sekundy temu mało nie zaliczyłem gleby. Ludzie zaczynają krzyczeć – dawaj, szybciej! Niesamowicie głośno skandują ewidentnie dopingując mnie. Dobiegam do mety i słyszę długo wyczekiwany dźwięk biiip! To mój czas! Sekundę później słyszę biip, bip, biip, biip, biiiip, bipppp. To peleton J

Udało się jednak! Nie dopadli mnie! Radochę miałem taką że ciężko to opisać. Ludzie składają gratulację za wolę walki. I tak to pierwszy maraton w życiu przejechałem beż przedniej przerzutki, dobiegając do mety a nie dojeżdżając. Frajda niesłychana.

Czas 3h 19 minut, avg 18,30, max speed 55,85, dystans 60,80

tekst: Michał „Qazimodo”

Relacja z przejazdu Andrzeja „Scoot’a”

Na maraton zdecydowaliśmy się przyjechać w dniu startu. Nie było to dla mnie najszczęśliwsze rozwiązanie, ale  skorzystałem z możliwości podróżowania „wesołym busem” Zbyszka, wraz z Mietkiem i Wieśkiem. Pobudka o 5 rano po kilku godzinach snu nie zapowiadała nic dobrego, ale ranne widoki za oknem wstawające pośród mgieł słońce, zrekompensowały wszystkie dolegliwości 🙂

Na miejsce maratonu przyjechaliśmy z opóźnieniem i po wielu perturbacjach (prawie zgubiony portfel Zbyszka i nieodpalający samochód) udało nam się ustawić w boksach startowych. Temperatura była bardzo wysoka i od samego początku zacząłem się obawiać o odwodnienie. Poza tym był to mój pierwszy raz na rowerze od miesiąca i na dodatek w pełnym słońcu, więc organizm trochę odwykł od wysiłku. Qazi z Wojtkiem przestrzegali przed bardzo ostrymi zjazdami, a ja cieszyłem się w duchu, że sporo ludzi znacznie zwolni na tych odcinkach co będzie dla mnie szansą.

Ruszyliśmy. Nie będę opisywał trasy, napiszę tylko że była bardzo urozmaicona i niezwykle malownicza. Jak dla mnie była to czysta forma maratonu MTB i niczego lepszego poza górami po prostu zrobić się nie da. Zjazdy zgodnie z oczekiwaniami były ostre, ale nie tak ostre jak nasze trójmiejskie klify. Spokojnie zjeżdżałem wszystkie na pełnej prędkości wyprzedzając wiele osób. Niestety na podjazdach było znacznie gorzej… przerwa w treningach dała o sobie znać i mocno zostawałem w tyle. Na 30 km wziąłem pierwszego żelka i zaczął się mój mały koszmarek. Nie wiem co było przyczyną, możliwe, że wiele czynników połączonych razem, a może tauryna zawarta w żelu, faktem jest że po wzięciu żela zamiast dostać powera to osłabłem. 10 km dalej wziąłem kolejnego żelka i nastąpiło kolejne odcięcie mocy. W tym momencie dogonił mnie Wojtek, a jakiś czas później Qazi. Do mety jakoś się wlokłem walcząc ze skurczami (pierwszy raz od lat!) i dziękując w duchu za kolejne szybkie zjazdy na których połykałem maruderów. Siły dodał mi ostatni bufet na 12 km przed metą, gdzie zjadłem kilka ciastek i wypiłem 2 kubki czystej wody. Dzięki temu mogłem powalczyć i tuż przed metą wyprzedzić jeszcze 2 zawodników. Na metę wpadłem jednak niezwykle zadowolony. Klimat tej imrezy był naprawdę super! Każdy z uczestników poza torbą upominków otrzymał medal. Można było na talon zjeść bardzo smaczną karkóweczkę, a czas umilała grająca na żywo kapela. Dodam jeszcze kilka słów o zabezpieczeniu trasy. Otóż przy każdym poważniejszym zjeździe (oznakowanym przez organizatora) stało kilku ratowników z deską ortopedyczną i torbą ze sprzętem ratunkowym (R1). Nieopodal stał pojazd, którym po zaplanowanej wcześniej drodze można było szybko przemieścić poszkodowanego do punktu medycznego. Trasa była bardzo dobrze oznakowana, chociaż słyszałem głosy, że niektórzy sędziowie zeszli z posterunków  przez co zawodnicy gubili drogę. Mnie nic takiego się nie przydarzyło i każdy zakręt czy przejazd przez ulicę był wyraźnie sygnalizowany zarówno znakiem jak i machającym ręką sędzią.

Jednym słowem: polecam udział w takich imprezach każdemu bez względu na stopień zaawansowania! To wspaniała przygoda umożliwiająca wchłonienie potężnej dawki rowerowej atmosfery. Nie musicie tam jechać aby się ścigać… po prostu pojedźcie aby poznać moc płynącą z prawie 600 zawodników stojących na starcie. Przy okazji poznacie fantastycznych ludzi i spędzicie sporo czasu wśród znajomych, z którymi dawno nie mieliście okazji porozmawiać. Pomimo różnego rodzaju pecha przytrafiającego się na trasie, takich wyjazdów nigdy się nie zapomina!

Tekst: Scoot

Relacja z przejazdu Zbyszka „Zibek”

Kilka kilometrów przed Chodzieża Michał z Wojtkiem już na nas czekają i na „sygnale” eskortują nas na parking samochodowy dla maratończyków.

Mamy mało czasu więc na zmianę załatwiamy wszystkie formalności zgłoszeniowe, kilka fotek i lecimy po rowery. W między czasie spostrzegam iż nie mam dokumentów samochodu prawa jazdy oraz karty bankomatowej w saszetce do której je włożyłem, nerwowo szukamy zguby w samochodzie i parkingu. Niestety nie ma, atmosfera nerwowa a czas ruszać. Z tego wszystkiego ustawiamy się z Wieśkiem na końcu peletonu. Ruszamy, zanim się spostrzegłem peleton odjechał na dobre paręset metrów. A ja cały czas myślami przy dokumentach, po chwili spoglądam na torebkę narzędziową ,odsuwam zamek i odkrywam leżące papiery. Wstępuje we mnie energia, lecz ogary poszły w las, cisnę i widzę przed sobą tuman kurzu to chłopaki wjeżdżają do lasu. Pomału wyprzedzam kilka osób później znowu kilka. Lecz na tym koniec jadę w peletonie złożonym z kilku rowerzystów , dość różnych wiekowo, kilka pytań z skąd przyjechali i krótkie odpowiedzi bo wszyscy myślą o jednym ,jak najszybciej do mety. O trudnościach na trasie nie będę opisywał gdyż widać je na fotkach Michała i z tego powodu część podjazdów zaliczałem na nogach, oczywiście jako jeden z wielu. Początkowo traktowałem przejazd dość obojętnie na zasadzie aby przejechać lecz duch rywalizacji poganiał do przodu .W pewnym momencie wyprzedziło mnie kilku bilerów i wówczas zdałem sobie sprawę że Grand Fondo kończy wyścig. a ja daleko w lesie, lecz nic dziwnego skoro najlepsi mieli czas powyżej 30km/ h, więc wciągnąłem żelka i do przodu, a tu nic tempo bez zmian zmęczenie i trudność trasy skutecznie mnie wyhamowała. Ogólnie jakoś dojechałem do mety.

Moje wrażenia.

Trasa przepiękna ale dość trudna , do przejechania przez każdego GER’owca . Jestem zadowolony z udziału w tej imprezie. Myślę że 5 pażdziernika GERowcy wezmą szturmem MTB Skandię.

Pozdr.

Zbyszek „Zibek”

Relacja z Przejazdu Wojtka „wza”

Sobota powitała mnie pięknym słońcem i wielką jasnością co nie było tak naprawdę zaskoczeniem po uprzednim maniakalnym sprawdzaniu prognoz na 3 wyspecjalizowanych stronach + onet do tego. Wszamałem śniadanie, dokończyłem pakowanie i pozostało mi oczekiwanie na Michała. Pojawił się, nieco spóźniony, swoją bryką, ze świeżo zamocowanym bagażnikiem pod moją śliczną Konę. Szybkie pakowanie i w drogę! Podróżowało się całkiem dobrze, fura gładko motała na opony wstęgę szosy. Jechaliśmy przez Bydgoszcz, całkiem ładne miasto, szczególnie w taki piękny wiosenny dzień. Tu wysadziliśmy młodego autostopowicza, którego zgarnęliśmy gdzieś po drodze. Zrobiliśmy krótki postój na kawę i loda w Macu i dalej w drogę. Pomyliliśmy zaraz trasę ale ostatecznie z niewielkim opóźnieniem dotarliśmy do Margonina, naszego miejsca noclegu. Motel okazał się całkiem miłym miejscem położonym nad jeziorem. Po krótkim ogarnięciu się, przebrani w ciuchy rowerowe, ruszyliśmy do Chodzieży. Zapewne ze względu na rewelacyjną aurę miasto od razu mi się spodobało. Zarejestrowaliśmy się, otrzymaliśmy gadżety od organizatorów (plecaczek bardzo mi się zaraz przydał) i ruszyliśmy na objazd trasy wraz z nowo poznanym kolegą z Warszawy. Czułem się nie najlepiej ponieważ coraz gorzej znoszę jazdę na długich dystansach samochodem. Tak było i tym razem, mimo, że siedziałem na przednim siedzeniu. Jednak w miarę jazdy rozgrzewałem się i czułem coraz lepiej, Nagle! Spod przedniego koła Quaziego wyskoczył kamień wielkości piłeczki golfowej i uderzył mnie prosto w lewą goleń. Auuuuuuuuu – zawyłem z bólu przeklinając pod nosem. Po chwili pojawił się spory siniak ale poza nim nie miałem na szczęście żadnych poważniejszych dolegliwości. Jedziemy dalej, szybkie zjazdy i interwałowe podjazdy – podobnie jak w TPK. Pod sporym drzewem krótka sesja zdjęciowa. Na następnych zjazdach kask zaczął spadać mi na oczy – wykminiłem, że to dlatego, że nie mam okularów na nosie. Kur… trzeba wracać, koleżeński warszawiak pojechał ze mną, zaś Quazi oczekiwał gdzieś dalej. Okulary były na miejscu ostatniej fotografii więc szybko pognaliśmy w kierunku Michała. Po szybkim zjeździe z rozpadliną pośrodku zatrzymała nas piaskowa ściana. Na jej szczycie siedział Quazi i cykał fotki, dokumentując nasz wysiłek podczas podprowadzania. Jedziemy dalej! Kierujemy się w stronę Chodzieży, nieopodal amfiteatru coś mi się wkręca w tylne koło, miałem już trochę takich sytuacji w swoim życiu i czuję, że to coś poddaje się, więc powoli jadę dalej. Trzeba się jednak zatrzymać. Pokaźny zwój cienkiego drutu oplata kasetę i tylną przerzutkę, która niechybnie zostałaby zmasakrowana. Z pomocą warszawiaka (a może to on z moją pomocą? dzięki!) usuwam problem i można jechać dalej. Ale wjeżdżamy już do miasta, żegnamy naszego towarzysza i wracamy do hotelu o mało nie zrywając balonów naszymi rowerami przy wyjeździe z miasteczka Pana Langa.

W motelu żarcie, przegląd rowerów i sny o zwycięstwie…

Niedziela chyba jeszcze cieplejsza niż sobota, pogoda jak drut! Jemy śniadanie i gorączkowo zwijamy do samochodu. Jedziemy do Szamocina jakieś 6 km dalej i czekamy na resztę ekipy GER. Są! Więc prowadzimy ich do Chodzieży, a tam bardzo pozytywne zaskoczenie – parking pod szkołą dla uczestników maratonu. Nerwowe przygotowania i jazda na start. Tu znowu pomógł nam bardzo warszawiak (oj jak brzydko tak mówić) – bez niego dotarcie do sektorów zajęłoby znacznie więcej czasu.

Stoję w sektorze, ludziska robią foty a ja się zastanawiam jak to będzie.

Start!

Za radą warszawiaka trzymam się czołówki i cisnę ile wlezie, uczucie fajne ale głupota do kwadratu, po 2 minutach mam 200 na budziku – tym od serca. To może jest dobre, ale nie na zimnym silniku. Zdycham po 5 minutach tej masakry, od tej pory muszę rozjechać to co zepsułem. Na asfalcie bierze mnie mnóstwo ludzi, porażka. Koleś w koszulce kellys zwolnił podobnie jak ja, potem będziemy się tasowali na trasie a on będzie ostatecznie szybszy mijając mnie gdy padnę od skurczy. Gdybym zaczął po swojemu, ten leszcz pewnie byłby gdzieś za mną…

A dalej…trasa znana z wczoraj, interwałowe hopy, na szczycie jednej z nich stoi Quazi z rowerem obok. Zawracam, rozwalona przednia przerzutka, Quazi mówi, że rezygnuje, żegnam się…

Krótkie chwile wytchnienia na zjazdach, piaskowe podejście i trasa się trochę zmienia, tętno cały czas się błąka okolicach 180 („jestem pierdolnięty” – takie myśli chodziły mi po głowie). Najwięcej zyskuję na podjazdach i zjazdach, tracę na płaskim i w piasku, gdzie moje RR zamieniają się w dancing ralphy. Na jednym ze zjazdów, na zakręcie, biorę zakosem sporą grupę, manewr ten sprawia mi sporą frajdę ale zaraz ląduję w piaskownicy i żeby nie fiknąć kozła, cofam tyłek za siodło. W efekcie przednie koło traci sterowność i ląduję delikatnie z rowerem na skarpie ograniczającej zjazd z prawej strony. Teraz oni mnie wyprzedzają…od tej pory jadę praktycznie sam.

Zapadł mi w pamięć bardzo fajny odcinek – największy zjazd i podjazd zaczynające się i kończące w jednym miejscu przedzielonym taśmą – duża frajda – tu sporo osób wyprzedziłem. Niestety niebawem, po przecięciu asfaltowej drogi, rozpoczęła się chyba ze 20 kilometrowa płaska, szutrowa sekcja. Jechałem, jechałem, tętno tylko 150 a ja powoli zasypiałem. Tu wyprzedziło mnie tylko kilka osób, nie było więc tak źle. Nagle, pod koniec tego odcinka, na bardzo zapiaszczonym gruncie, zaczęły łapać mnie skurcze. Zaczęło się od lewej łydki i przerzucało się na lewy czworogłowy, no masakra. I zaraz to samo w prawej nodze. Zatrzymałem się i zsiadłem z roweru a noga rzucała się jak zdechła ryba. Czułem się jak popsuta zabawka, albo ofiara czarownika voodoo. Rozmasowywałem to i rozciągałem przez kilka minut po czym wsiadłem na rower. Jechałem bardzo powolutku, dopiero po jakimś kilometrze udało mi się to rozjechać, ufff. Można było jechać dalej. Znów górzysty odcinek z podjazdami i zjazdami. Fotograf na szczycie oznajmił, że zostało już tylko 7 km – oby (gdzie masz te foty?). Niebawem rozjazd na mega i giga, tu mnie poinformowali, że już tylko 3 km. Wjeżdżając do miasta trochę spasowałem ale zobaczyłem za sobą jakiegoś zawodnika, a przed momentem jeszcze nikt przecież za mną nie jechał. Znów więc zacząłem cisnąć i niebezpieczeństwo zaczęło się oddalać, ostatni podjazd i blat na górze, o mało nie rozjechałem gliniarza wskazującego drogę. Sam byłem zdziwiony, że tak szybko zap…. Ostatni zakręt, piknięcie na macie i koniec!

Generalnie superpozytyw, tym bardziej, że wszyscy, łącznie z Quazim, ukończyliśmy zawody.

Czekamy już więc na następne wyzwania 😉

Max 46,7 km/h

Puls: avg 171, max 202

Wojtek „wza”

asfalt=brak
dystans=50
kondycja=wysoka
profil=wysoki
trud=max
szlak=niebieski
obszar=TPK, Gdańsk
typ=rowerowy
Posted in Maratony | Tagged , , | Leave a comment

Północne rubieże

Picture276Gdy w sobotnie popołudnie zamieściłem zajawkę o nieoficjalnym rajdzie następnego dnia, nie spodziewałem się tłumów. Byłem jednak trochę zaskoczony, że absolutnie nikt nie zgłosił swojego akcesu. „Trudno” pomyślałem. Rajd był stworzony jako samotny i taki pozostanie. W niedzielny poranek moje śniadanie zostało jednak przerwane przez chętnego (Piotra jak się później okazało) na wspólny wypad.

Do Chwaszczyna dotarłem punkt dziesiąta i zobaczyłem stojącego przy rowerze gościa. „F..k” pomyślałem na widok jego jeansów i „wełnianej” kurtko-bluzy. Ja wiem, że to nie szata zdobi człowieka, ale to nie zapowiadało nic dobrego – zapewne jakiś „zamulacz”. Ostrzegałem telefonicznie, że rajd będzie długi. Cóż, pobieżny rzut oka na rower mówił coś innego, więc od razu zapytałem się o „staż” rowerowy. Wieloletnie doświadczenie w średnich i długich dystansach… hmm… może nie będzie tak źle. Już na początku nastąpiła wtopa, ale bynajmniej nie z winy Piotra. Ten dzielnie trzymał się mojego „ogona” i nie odstawał ani na krok. To ja pomyliłem trasę i zgubiłem się w gąszczu okolicznych ścieżek. Taka wtopa na własnym terenie! Szczęście w nieszczęściu, że nieoczekiwanie zmieniona trasa obfitowała w naprawdę ładne widoki. Będę musiał kiedyś tam jeszcze podjechać. Z niewielkim opóźnieniem dotarliśmy w okolice Wiczlina, skąd zaczyna się trasa do Cisowej. W tym momencie wiedziałem już co nieco na temat mojego kompana i byłem pewien, że trasa przypadnie mu do gustu, ale żeby aż tak? Szybka i kręta ścieżka przyprawiona odrobiną błota i okraszone kilkoma punktami widokowymi wystarczyła, aby na twarzy Piotra zagościł uśmiech, promienny uśmiech.Picture297

Z Cisowej jechaliśmy lasem do Rumi Janowa, a potem wzdłuż kanału Łyskiego do Redy i Wejherowa. Po drodze starałem się jak najwięcej opowiedzieć Piotrowi o okolicznych terenach i ich zaletach, ale chyba zbytnio się rozgadałem 🙂 Pod Wejherowem skończyła się moja dojazdówka i wjechaliśmy w Puszczę Darżlubską. Te tereny już nie były mi znane, a założeniem wycieczki było dojechanie do Mechowa trasą omijającą asfalt. Kilka stromych podjazdów i dojechaliśmy do Kąpina górnego. Żadnych ruin (oznaczone na mapie) nie znaleźliśmy, ale należał się nam odpoczynek, więc spędziliśmy kilka chwil kontemplując wygląd małego kościółka. Teraz pora ruszać dalej. Tereny były wspaniałe. Pełno rozlewisk wzdłuż trasy (i na niej samej Smile), cisza, spokój i wspaniała pogoda. Z licznych bajorek wystawały ponad powierzchnie omszałe pnie i konary zwalonych drzew, które wyglądały jakby żywcem wyjęte z najbardziej pierwotnych lasów. Słońce ciągle zalewało nas promieniami z bezchmurnego nieba, a las chronił przed wiatrem. Tego mi było potrzeba od dawna. W pewnym momencie nasza trasa wiodła chwilę asfaltem, a potem odbijała w lewo. Tu moja druga wtopa. Zjazd, który na mapie był wyraźna drogą, musiał być w rzeczywistości jedną z licznych przecinek, bo po prostu go przegapiłem i tak asfaltem ciągnęliśmy już aż do Darżlubia. W pewnym momencie widzę jadącą z naprzeciwka grupę bikerów a wśród nich… Kasię i Janusza! Po krótkim i serdecznym powitaniu (i zerknięciu na nowy sprzęt Kasi) pojechaliśmy w dalszą drogę. Z Darżlubia pognaliśmy czarnym w kierunku Diabelskiego Kamienia i Bożej Stopki. Kamienie jak kamienie, ale za to szlak… palce lizać! Kamienie obfotografowane więc ruszamy dalej. Mała przerwa w sklepie w Starzynie i kręcamy na południe, aby jechać wzdłuż prawego brzegu puszczy omijając główną szosę.Picture323

Dobrze szło do Werblina, ale na trasie do Zdrady wpakowaliśmy się na całego. Na mapie była droga, a w rzeczywistości były to dwa błotniste ślady wiodące chaszczami i podmokłą łąką. Z nieskrywaną radością powitałem znów twardą, wiejską drogę. Z racji kończącego się czasu i zapasów energii, aż do Widlina jechaliśmy szosą. W Redzie odeskortowałem Piotra na SKM’kę, a sam ruszyłem bocznymi asfaltami do Chyloni. Stamtąd, jadąc po prawej stroną obwodnicy, dotarłem do Witomina, a następnie do domu.

Podsumować tę wycieczkę mogę tylko jednym słowem – fenomenalna!. Wspaniałe widoki i pełen słońca dzień sprawił, że aż chciało się żyć. Takie przeżycia w pełni rekompensują ból mięśni, jaki dziś odczuwam. Poza kilkoma wpadkami nawigacyjnymi cały rajd przebiegł bez większych problemów, a oba rowery (choć tak skrajnie różne w budowie) sprawiły się doskonale.

Co do Piotra, to już zgłosił chęć dalszej jazdy z naszą ekipą. Uważam, że będzie to z korzyścią dla obu stron, bo jest to świetny kompan na wycieczki i te bliższe i te dalsze. Nie boi się wymagań stawianych przez teren (także błotnisty) i potrafi docenić piękno trasy, a nie tylko szybkość z jaką można się po niej poruszać. To jedynie potwierdza stare powiedzenie, żeby nie osądzać po pozorach. Mam nadzieję, że dalsza eksploracja okolicznych terenów przysporzy Mu równie dużo radości, co niedzielna wycieczka.

  • Dst: 131 km
  • Avg: 17,9 km/h
  • Tm: 7:20

Howgh!

asfalt=niewiele

dystans=100

kondycja=normalna

profil=normalny

trud=niski

m=Chwaszczyno

m=Wiczlino

m=Cisowa,

m=Mechowo

obszar=Kaszuby

atrakcja=panorama

typ=rowerowy

Posted in Relacje | Tagged , , , , | Leave a comment

…..ten pierwszy raz…………………

qazipierwszy raz po 3 tygodniach choroby wsiadłem na rower. Dołączył się wza. Było całkiem fajnie 🙂

Wpierw skierowaliśmy sie do BUGI gdzie Wojtuś chciał nabyć kilka dupereli. Ja pod sklepem zająłem się usuwaniem usterki w postaci piszczącej tarczy. Niestety ani Wojtkowi zakupy ani mi likwidacja ustarki – się niepowiodły.

Następnie postanowiłem zajechać na ul. Łostowicką do małego warsztatu aby pożyczyli mi płaski kluczyk w celu rozepchnięcia klocków (cała operacja zajeła by mi 5 sekund) niestety starszy pan (chyba właściciel stwierdził; narzędzi nie pożyczamy bo z tego żyjemy!!!

I powiedział że muszę rower na conajmniej jeden dzień zostawić. Pozdrawiamy pana z Łostowickiej i jego małą budkę rowerową. Z takim nastawieniem „powodzenia w dalszym biznesie życzę”!  Co ciekawe jego modszy kolega zajmujący się tam na codzień mechaniką rowerową jest bardzo kompetentny kontaktowy i życzliwy. Niestety akurat go nie było.

Z piskiem na tarczy dojechaliśmy do myjki na Morenie. Niestety 100 blachosmrodów przed nami więc odpuszczamy. Ostatnia nadzieja MK-Bike na morenie. Tu nawet też nie dali mi klucza – BO ZROBILI TO SAMI !!! w 5 sekund było po sprawie. Bez łaski i za darmo.  Za co serdecznie dziękuję!!!

Po chwili rozmowy ruszyliśmy na poligon. Pierwszy zjazd po schodach bezpośrednio ze sklepu o mało co nie przepłaciłem fikołkiem na banię. Moment styku przedniego koła z chodnikiem na ułamek sekundy zatrzymał mi koło. Uuuuuuuuuuuuf…………. poszło dalej. Ale gacie jakieś cieplejsze. Potem wza  opowiadał że miał identyczne odczucia. Wniosek taki że nawet mały zjazd ale pod nieodpowiednim kontem może być o wiele trudniejszy od długiego i znacznie bardziej stromego.

Nie muszę chyba opowiadać jak takie chwilowe przeżycie wpływa na dalszą jazdę 🙂 . Tak było i tym razem ale nie mieliśmy czasu się postrachać bo 150m dalej pędziliśmy już długim stromym zjazdem z dużą ilością mokrych kożeni i głębokich dołków. Na szczęście bez problemowo udało się nam obu zjechać. Natychmiast po, ruszyliśmy pod górę mniej stromą ale dużo bardziej błotnistą i mokrą – jak się okazało. Pokonaliśmy ją w dwóch etapach. Zarówno mój nowy RR jak i Wojtka Conti Exploler pokryły się grubą warstwą błota z gliną. O dziwo po 20metrach jazdy po betonie obie gumy były szyste. Wywalając do góry na 10m kawałki gliny z pomiędzy swoich klocków. (fajny widok). Śmiało można gołębie strącać.

Po kilku następnych zjazdach i podjazdach pojechaliśmy do Matemblewa. Gdzie wg wza miał się właśnie odbywać jakiś wyścig XC.

……jak by to powiedzieć. H……..j mnie strzelił jak się okazało że to prawda! Pod naszym nosem a ja nic nie wiedziałem! Zdążyliśmy na sam koniec (kilka fotek). Nie mogłem się pogodzić że nic nie wiedziałem. Wojtek też potem żałował! Oboje stwierdziliśmy że zarówno MOSIR – organizator imprezy jak i moderatorzy www.trojmiasto.pl powinni iść na szkolenie o reklamie!  Ja nic nie wypatrzyłem! Szkoda gadać, pomimo iż słabym po chorobie pojechał bym z najwiekszą przyjemnością.  A tak staliśmy za metą jak chłopcy co podają piłkę na boisku gdy wypadnie za aut.

Przez moment wydawało nam sie że widzimy  INTELA. Ale nie chcieliśmy dalej czekać i marznąć, a ja dodatkowo ryczeć i pojechaliśmy nie czekając na wszystkich.

Na koniec śmigneliśmy przez Wrzeszcz do Gdańska głównego. Potem wzdłuż motławy w stronę ul Elbląskiej. Po drodze z dużą prędkością pokonaliśmy podjazd ze schodów. Wza poczuł jak dobił oponę do obręczy. Koło jednak całe i ani sladu „węża” 🙂 .

……………………no i koniec

tekst: Qazimodo

Posted in Relacje | Tagged , | Leave a comment

Wzgórzami kaszub

IMG_8907.medPo dwóch ostatnich ciężkich rajdach miał się odbyć kolejny, już zdecydowanie lżejszy… i był. W niedzielę, gdy dojechałem na miejsce zbiórki ujrzałem sporą grupkę bikerów czekających na start. Było ich dokładnie 15. Do Otomina dobrneliśmy jakimiś polami, wertepami aż wreszcie dojechaliśmy do Auchan, skąd już szybko do Otomina, gdzie mieli na nas czekać następni. W końcu zebrała się niezła ekipa 20 osobowa, która wystartowała na podbój wzgórz kaszubskich.

Pogoda w zasadzie dopisywała, pomimo, że nie było słoneczka. Na szczęście czary Qaziego nie spełniły się i nie padał śnieg. Chyba musisz jeszcze pobrać nauki u jakiejś czarownicy:) Krótko mówiąc nie było ani deszczu ani wiatru.IMG_8913

Parę kilometrów przed Kolbudami trochę się pogubiliśmy, a to dlatego, że stworzyły się dwie grupki. W pierwszej grupce jechało paru maratończyków i przecinaków, którzy nadawali ostrzejsze tempo. Na małym leśnym skrzyżowaniu rozłączyliśmy się, ale na krótko, bo spotkanie nastąpiło w Łapinie i od tego momentu jechaliśmy wszyscy razem.

Następnie przejechaliśmy Skrzeszewo, Babi Dół, Mezowo i Kartuzy. Tu krótki odpoczynek przed powrotem do Gdańska.

Wspólna fotka, jakieś drobne zakupy i przygotowanie do powrotnej drogi.IMG_8919

W międzyczasie Flash poinformował nas, że wraz z Kasią odłączają się od nas. Obrali trochę inny azymut niż my, pojechali do Przywidza a na licznikach mieli 191km. Flash umieścił krótką relację: http://flash.bikestats.pl/.

Z Kartuz Zbyszek nas prowadził w kierunku Grzybna. Na szosie znowu tempo wzrosło i niektórzy z nas nie wytrzymując zostają z tyłu. Na szosie dochodzi do 28-30 km/h. Z przodu nasze orły takie jak: Agabikerka, Robin, scoot, Silver, Mudia i jeszcze było paru, których nie pamiętam imion. Dali nam nieźle popalić. Szkoda, że zabrakło jeszcze jednej ważnej osobowości , a mianowicie czarownika Qaziego 🙂IMG_8925

Dociągneliśmy w końcu do miejscowości Tuchom a stąd to już rzut kamieniem do Owczarni. Tu nas zostało już tylko pięcioro, ponieważ reszta odłączyła się jadąc w kierunku Rębiechowa, Osowy i Gdyni. Następnym razem zrobimy rajd dwu grupowy i wówczas „orły” niech nas gonią, będą gnać swoim tempem 🙂

Chciałbym wszystkim podziękować za wspaniałe spędzenie czasu na łonie natury kaszubskiej, naprawdę pięknej. Szkoda, że nie było słoneczka, bo wówczas zdjęcia inaczej byłyby oceniane.

Moje osobiste refleksje:

Generalnie rzecz biorąc to rajd nie był jak dla mnie łatwy, sporo podjazdów, piasków i trochę błota a z kondycją nie jest jeszcze najlepiej, ale jest duża poprawa po solowych treningach.

Na liczniku odczytałem dokładnie 89km, to już nie zła odległość na takim terenie jak na początek sezonu.

Zostałem upoważniony przez organizatora do napisania tej nieciekawej zapewne relacji.IMGP7610

Tekst: Mieczysław Butkiewicz

asfalt=niewiele

dystans=100

kondycja=normalna

profil=normalny

trud=niski

m=Otomino

m=Kolbudy

m=Skrzeszewo

m=Mezowo

m=Kartuzy

obszar=Kaszuby

atrakcja=panorama

typ=rowerowy

Posted in Relacje | Tagged , , , , | Leave a comment

Rowerowy raj

IMG_8845Ktoś mądry powiedział, ze dwóch kompanów podróży to za mało, a czterech to już tłok. Na starcie pojawiłem się ja (Mudia) i trzech moich kompanów: Mietek, Wojtek i Bono. Czy nie uznacie tego za obiecujący początek?

Naszym celem był „Ptasi raj” na Wyspie Sobieszewskiej. Trasy nie będę opisywał, bo jechaliśmy nią niezliczoną ilość razy. Po dotarciu do samego Sobieszewa skierowaliśmy się w kierunku grobli, skąd po krótkim odpoczynku i zrobieniu kilku fotek udaliśmy się do rezerwatu. Ptasi raj przywitał nas odgłosami ptactwa, które idealnie wkomponowywały się w widoki tak wspaniałe, że trudno je opisać słowami. Niezatarte wrażenie zrobił na mnie widok z drugiej wieży.IMG_8848 Błękit krystalicznie czystego nieba dopełniał obrazu szuwarów o słomianym kolorze i ciemno niebieskiej toni wody. Stałem przez kilka minut w ciszy obserwując ten wspaniały obraz, który jasno dawał znak, że wiosna rozpoczęła się na dobre. Z rezerwatu, klucząc po lesie, dotarliśmy do kolektora, który zaprowadził nas nad kanał Wisły, a następnie udaliśmy się do sklepu przy przeprawie promowej. W czasie gdy reszta odpoczywała w cieniu budynku, ja zjechałem nad samą przeprawę i wprost zachłysnąłem się ciszą jaką tam panowała. Żadnych samochodów, ludzi i tylko cichy szum Wisły, który był tłem dla leniwie przesuwających się po niebie obłoków. Było wspaniale i bardzo żałowałem, że nie miałem ze sobą aparatu. Znad przeprawy wróciliśmy równie standardową drogą, jaką dotarliśmy na wyspę, a sama droga przebiegała bez zakłóceń. W Gdańsku pożegnaliśmy się i każdy udał się w stronę domu.

Wspomniałem już o fantastycznej pogodzie jaka nam towarzyszyła. Zawsze twierdziłem, że odpowiednia aura jest niezbędnym elementem każdego rajdu. Ten wypad tylko to potwierdził. Przez cały czas wycieczki rozmawialiśmy na wiele tematów: o naszych znajomych, którzy już z nami na rajdy nie wyruszą [*], o sprzęcie, o zgubnym wpływie jaki mają kobiety na rowerzystów 🙂 i o wielu innych rzeczach. Wszystko to sprawiło, że ten pierwszy, prawdziwie wiosenny rajd uważam za bardzo udany. Bawiłem się świetnie i dziękuję wszystkim za towarzystwo.

MudiaIMG_8864

Niedziela, pięknie zapowiadał się poranek. Pakuję manele i ruszam w drogę do Gdańska. Mudia zapowiedział, że ma dość siedzenia w domu i podpisuje się pod moim wyjazdem, no to pomyślałem – nie jest źle. We dwoje też możemy jechać. Gdy dojechałem na miejsce spotkania mile się rozczarowałem, bo tam już czekały trzy osoby. Tylko Qaziego nie widziałem, który narobił tyle rabanu a jednak nie przyjechał. No cóż chłopak ma rodzinę a z tym związane obowiązki domowe….. trudno. Ruszyliśmy we czworo. Tempo było umiarkowane, a słoneczko coraz bardziej przygrzewało, także w lesie nastąpiła rozbieranka z ciuchów którą zapoczątkowa Mudia wraz ze mną. Jest Sobieszewo, skręciliśmy w lewo w kierunku Górek Wschodnich. Parę kilometrów i jesteśmy na miejscu. Ptasi Raj utworzony w 1959 roku na powierzchni 198,07 ha u ujścia Śmiałej Wisły do zatoki Gdańskiej dla ochrony ptactwa wodnego i błotnego oraz miejsca odpoczynku ptaków na jednym z ważniejszych szlaków ptasich migracji. Odwiedziliśmy również dwie wieże obserwacyjne, zrobiliśmy parę fotek i kierujemy się w kierunku kolektora. Pogoda była fantastyczna, ciepło, mały powiewał wietrzyk z południa, także w drodze powrotnej dmuchał nam w plecy. Na końcu kolektora fotka pamiątkowa i pojechaliśmy do Świbna a następnie przez Przegalinę do Sobieszewa i do Gdańska.IMG_8876

Uważam, iż była to najbardziej udana wycieczka pod względem pogody no i bardzo miło po drodze się gawędziło z kolegami, przeważnie na temat już znany pt.„jak odchudzić rower”. Jest to ostatnio najczęściej komentowany temat, a ja już postawiłem pierwszy krok w tym kierunku wymieniając korbę Truvativ na korbę Hollowtech II LX, w ten sposób zyskałem 40dkg.

Na liczniku 78 km

do domu zjechałem o 15:30

Mieczysław Butkiewicz

asfalt=niewiele

dystans=100

kondycja=normalna

profil=normalny

trud=niski

m=Olszynka

obszar=morze

atrakcja=panorama

typ=rowerowy

Posted in Relacje | Tagged , , | Leave a comment

Baltic Motor Bike Show 2008

Warto czasem zejść z roweru (zwłaszcza jak się nie chce jeździć) i wyjść trochę „do ludzi”. W sobotę zadzwonił do mnie kolega z informacją, że na terenie Międzynarodowych Targów Gdańskich odbywa się Baltic Motor Bike Show…

Jako, że uważam się za miłośnika również pojazdów z napędem spalinowym postanowiłem niezwłocznie odwiedzić tę wystawę. Ku mojemy zaskoczeniu znalazłem dwa stoiska z rowerami! Pierwsze z nich to rowerowe „choppery” czyli rowery miejskie z wielkim wygodnym siedzeniem i pozycją za kierownicą „na harleyowca”. Można było wykonać takim rowerem rundkę po terenie targów co oczywiście uczyniłem. Powiem szczerze, że wrażenia są bardzo pozytywne i NA PEWNO gdybym nie żałował pieniędzy to zakupiłbym taki rower na spokojne przejażdżki po mieście i okolicach. Rowerki można obejrzeć i kupić chociażby w MK Bike.

Drugim stoiskiem rowerowym było stoisko poświęcone rowerom z napędem spalinowym. Miałem okazję z bliska zobaczyć kontrukcję takiego roweru i wypytać o parę szczegółów. I tak: moc 5 KM pozwala na osiągnięcie na prostej 80 km/h przy wadze rowerzysty ok. 100 kg! Podobno rower dobrze radzi sobie w jeździe pod górę! Całość waży tylko o 10 kg więcej od normalnego roweru. Jestem skłonny uwierzyć we te dane (rower podnosiłem i rzeczywiście ważył tyle ile solidny stary makrokesz). Czas więc wypatrywać na maratonach poruszających się z dużą prędkością rowerzystów za którymi poza charakterystycznym dźwiękiem pozostanie również i zapach (w końcu to dwusów)

Reszta wystawy to niesamowite motory… polecam zdjęcia. Wystawa czynna jest do 30 marca, koszt wstępu 20 zł.

Andrzej „scoot”

Posted in Artykuły | Tagged | Leave a comment

Czarnym szlakiem do Wejherowa

czarny_szlakWyruszyłem z domu o 8:30 planując przybyć na miejsce spotkania nieco przed czasem. Zjeżdżając obok poligonu na Morenie zaliczyłem pierwsze błoto tego dnia. Doskonale zdawałem sobie sprawę że takiej „zabawy” czeka mnie dziś znacznie więcej. Czarny szlak do Wejherowa jest bardzo trudnym szlakiem z kilkoma naprawdę ostrymi podjazdami…
Dodatkową atrakcją będzie zapewne błoto i rozjeżdżone przez traktory ścieżki. Jednak to właśnie jest celem rajdu. Zdobyć szlak w długich spodniach i kurtkach brodząc po kostki w błocie. Co więcej – zdając sobie z tego całkowicie sprawę jeszcze przed rozpoczęciem rajdu. Bo nie sztuką jest zostać zaskoczonym na trasie i „jakoś” dać sobie radę. Sztuką jest umieć przygotować się psychicznie do każdego rodzaju przeciwności.
Na starcie okazało się, że tylko Qazi zdołał przygotować się psychicznie do trudów dzisiejszego rajdu. Niestety nie udało mu się to w kwestii fizycznej i mocno niedysponowany ruszył za mną w stronę TPK. Za to, że w ogóle próbował należy mu się spory „szacun”. Ilu z nas przekręciłoby się na drugi bok w łóżku? (na pewno ja).
Pierwszym punktem rajdu było połączenie się z grupą „gdyńską” czekającą na nas o 10 pod Krykulcem. Prowadziłem przez TPK, wjeżdżając na Abrahama, a następnie Szwedzką Groblą zjeżdżając w dół aż do Oliwy. Po drodze próbował mnie zaatakować sporej wielkości pies (owczarek niemiecki) który biegał luzem bez smyczy i zupełnie nie reagował na polecenia (krzyki) swojej właścicielki. Pies biegł z naprzeciwka akurat jak zjeżdzałem „słuszną” prędkością w dół. Miałem na pewno ponad 40 km/h i pomyślałem, że chyba rozwalę bestię bo nie ma szans na hamowanie. Szkoda tylko roweru. Więc tak jechaliśmy/biegliśmy na przeciwko siebie co trwało może 2 sekundy i nagle pies poszedł bokiem. Oczywiście nie zdążył mnie złapać zębami, a ja nie zdążyłem rzucić mięsem w jego właścicielkę (głupia krowa). W momencie gdy pies zawracał w miejscu i rzucał się w kolejny pościg za mną ja byłem już daleko z przodu martwiąc się jedynie o Qaziego. Na szczęście ten jechał niedaleko za mną… ciekawe jak opisze to zdarzenie bo nie mieliśmy jakoś okazji pogadać.
Przejeżdżając obok Pachołka (Zieloną Drogą) napotkaliśmy szwadrony pieszych machających kijkami trekkingowymi. Były to chyba 3 grupy po kilkanaście osób idące w pewnych odstępach od siebie. Qazi miał problemy z łańcuchem więc zatrzymaliśmy się na moment gdy akurat jeden ze szwadronów przechodził tuż obok… gdy tylko przeszli nastała błoga cisza przerywana jedynie trójwymiarowymi dźwięgami kilku dzięciołów i innych nierozpoznanych przeze mnie ptaków. To było naprawdę rewelacyjne! Z każdej strony, z różnych wysokości i odległości dobiegały charakterystyczne postukiwania lub śpiewy. Świeciło słońce, niebo było błękitne z dość dużą ilością białych chmurek, ja miałem pełny bukłak wody, jedzenie, siłę oraz 70 km drogi przez las. Żyć nie umierać 🙂
Na Drodze Nadleśniczych zauważyłem jadącą z przeciwka żółtą sylwetkę bikera… Świru 🙂 Jechał co prawda w stronę Otomina ale szybko uległ zaproszeniu na „czarny do Wejherowa”. On to się lubi męczyć i brudzić 😉 Było nas już  trzech.
Do miejsca spotkania z grupą „gdyńską” dojechaliśmy mocno spóźnieni, ale na szczęście Mudia i Wojtek czekali na nas. Skład powiększył się do 5 osób aby jednak za chwilę spaść do 4. Qazi z powodu niedyspozycji postanowił jechać za nami swoim tempem. Po jakimś czasie poinformował mnie telefonicznie, że zawraca do domu. Dalszą drogę kontynuowaliśmy już w niezmiennym składzie czyli Świru, Mudia, Wojtek i ja.
Pogoda nadal dopisywała. Było naprawdę fantastycznie. Jechaliśmy średnim tempem pozwalającym utrzymać dobrą temperaturę ciała. Zdziwiła nas niewielka ilość błocka zalegającego na trasie. Czasami trafiały się kałuże czy większe rozlewiska, ale dało się je dość łatwo omijać i w sumie niewiele zsiadaliśmy z rowerów. Pierwszy odpoczynek zrobiliśmy koło Piekiełka skąd do Wejherowa zostało ok. 25 km. Tak – to była ta trudniejsza część. Masakryczny podjazd po kamieniach przypomniał mi, że w górach jest 10x ciężej. Chyba tylko to pozwoliło mi znaleźć siły aby trzymać się 2 metry za żółtą koszulką Świra. Wyraźnie czuję braki treningu podczas zimy, ale z drugiej strony zauważam też szybkie postępy. Będzie dobrze. Oprócz podjazdów były też strome zjazdy. Na dwóch z nich zabiłbym się przez moje kochane RR (rancing ralph) ale jakoś w ostatniej chwili wymanewrowałem. Nieciekawe było też na podjazdach gdy buksowanie tylnego koła odbierało reszki sił… jednak z biegiem trasy łapałem coraz więcej umiejętności i udawało mi się podjeżdżać w całości pod strome podjazdy. Ważna jest technika! Opony i ogólnie cała praca jaką wkładam od miesięcy w odchudzenie roweru zaprocentowały w momentach gdy musieliśmy przenosić rowery na plecach przez błoto. Nie było tego dużo, dopiero około 10 km przed Wejherowem zaskoczyło nas pokaźnych rozmiarów rozlewisko.
Tuż przed Wejherowem gdy czarny szlak zbiega się z czerwonym zatrzymaliśmy się aby podjąć decyzję o powrocie. Ja byłem zdecydowany wracać SKM – nie chciało mi się jechać po ciemku aż do Gdańska (mieszkam k/Auchan). Świru był zdecydowany wracać na kołach, a Mudia i Wojtek wahali się. W końcu ustaliliśmy, że razem dojedziemy szlakiem do końca i później podejmiemy decyzję. Chyba właśnie ta końcówka zaważyła na decyzji Mudii który jednak wrócił ze mną SKM (czego później żałował i wysiadł wcześniej). Szlak wiódł pod Kalwarię prowadząc nas pomiędzy kapliczkami. Naprawdę urokliwe miejsce które miałem już wcześniej okazję oglądać „z buta”. Jednak na rowerze to inny klimat… każdy kolejny podjazd pod kaplicę powodował zadyszkę, ale nagrodą była piękna, widokowa trasa. Na koniec usiedliśmy przed jedną z kaplic na krótki posiłek. Promienie słońca jeszcze nie grzeją tak mocno jak w czerwcu, ale i tak było to bardzo przyjemne i nastrojowe. Zmęczeni, zadowoleni z przejechanej ciężkiej trasy… spodziewaliśmy się wielkiego błota i goniących nas traktorów. A tu? Piękna słoneczna pogoda i wspaniała trasa dla każdego miłośnika rowerów górskich. Czarny szlak oceniam jako najbardziej urozmaicony i widowiskowy ze wszystkich w okolicach Trójmiasta, a jednocześnie gwarantujący solidną porcję kolarskich emocji.
Dziękuję wszystkim uczestnikom za tak fajny rajd. Tempo było równe, przystanków mało. Pogoda wspaniała. Do zobaczenia za tydzień!
W domu byłem około 18. Na liczniku niecałe 93 km.

Andrzej „Scoot”

asfalt=niewiele

dystans=100

kondycja=normalna

profil=normalny

trud=niski

m=Piekiełko

m=Wejherowo

m=Gdańsk

szlak=czarny

obszar=Kaszuby

atrakcja=panorama

typ=rowerowy

Posted in Relacje | Tagged , , , , | Leave a comment
« Older
Newer »