DZIEŃ 5,6
Od ostatniego wpisu przejechaliśmy 205 km, czyli udało się utrzymać planowaną prędkość 100 km/dzień. Oby tak dalej! Ale polarny klimat coraz częściej pokazuje pazurki. Wczoraj uzupełnialiśmy zapasy w sklepie, było słonecznie i ok. 25 st. C. Nagle nadpłynęła sobie chmura… oczywiście bezbłędnie trafiła w słońce. Spadł deszcz i temperatura (do 14 st. !!). I to w ciągu kilku minut! Jazda w krótkich spodenkach nie miała sensu, kolana zaczynały skrzypieć. Wyciągneliśmy więc nasze syberyjskie ubrania. Długie spodnie, kurtki, czapki, rękawice… króluje wind-stopper. To naprawdę działa.
Dzień upłynął spokojnie lecz niestety nie udało nam się znaleźć dogodnego miejsca na rozbicie namiotu i przenocowaliśmy na campingu. Pierwszy prysznic od 3 dni!!
Następnego dnia już cały czas jechaliśmy w ciepłych kurtkach. Do południa było może ciut za ciepło, ale później ubrałem jeszcze polar. Znowu problem z miejscem na namiot. Głodni, zmęczeni choć na szczęście nie przemarznięci szukaliśmy odpowiedniego miejsca chyba z pół godziny. Wreszcie zdecydowaliśmy się zanocować w miasteczku o ciekawej nazwie Djupavik. Namiot rozbiliśmy w krzakach przy drodze.
Na kolację ryż z cukrem, zupki w proszku i herbata z cytryną. Kończą się zapasy. Mamy jeszcze tylko jedną porcję próżniowo zapakowanych kabanosów… mogą leżeć miesiącami, niech będzie to nasza żelazna rezerwa. Z mapy pamiętam, że jutro powinniśmy mijać większe miasteczko, więc z głodu na razie nie zejdziemy 🙂
DZIEŃ 7
91 km. Dwa szaleńcze 5-cio i 7-mio km zjazdy (oczywiście równie mordercze podjazdy). Rano głodówka, dwa sklepy pod rząd zamknięte! Nie mamy już prawie nic do jedzenia, poszła prawie cała rezerwa. Ale jutro dojedziemy do Alty. Będzie mleko, mięso, jogurt i czekolada. A teraz spaaaać… nie mam już siły nic pisać…
DZIEŃ 8
100 km przed Altą jest bardzo męczący podjazd (czy w Norwegii są niemęczące podjazdy?? czy jest w ogóle coś poza podjazdami?? nawet zjazd jest tak krótki, że to praktycznie też podjazd :)) ok, już nie marudzę) Za to na szczycie czeka wspaniała nagroda. Przepiękne widoki na ośnieżone fiordy, atmosfera małego górskiego miasteczka. Mnie osobiście to miejsce dodało sił na kolejne 50 km 🙂
Do Alty jednak nie dojechaliśmy. Rozbiliśmy namiot 15 km przed miastem. Niestety miejsce biwakowe posiadało na wyposażeniu darmowy podjazd, który przyjdzie nam pokonać następnego dnia. Kolejnym problemem jest brak śniadania na jutro. Zapowiada się ciekawie…
DZIEŃ 9
Pierwsze 15 km z czego chyba ze 3 pod dużą górę ledwie przejechałem. Pamiętaj człowieku czytający ten tekst! Śniadanie jedz jak król, obiad jak mieszczanin a kolację jak żebrak! (to nie moje słowa niestety)
Alta to całkiem duże miasteczko. Znaleźliśmy bankomat i wreszcie uzupełniliśmy zapasy żywności. REMA 1000 jest najtańsza i niezawodna. Z cięższymi rowerami jedziemy wolniej, ale za to najedzeni do syta. W sakwach zapasy na 2-3 dni czyli na dojazd do Nordkapp’u
Nordkapp jest 240 km za Alta. Obecnie zostało nam już tylko 157 km. Dwa dni jazdy, o ile nie pojawią się podjazdy. Nie czuję jak rymuję 🙂 A propos podjazdów. Dzisiaj zaobserwowaliśmy rzecz niesamowitą chyba na skalę całej Norwegii. Przez ponad 40 km jechaliśmy… uwaga… nie, nie pod górę. Ani też nie z góry… to była prosta! Jak Grunwaldzka! Już prawie zapomniałem, że istnieje coś takiego jak prosta droga :)) Nadrobiliśmy dzięki temu stracony w Alcie czas i wypoczęci dojechaliśmy do miejsca biwaku. Kolejne 100 km za nami. Ciekawe tylko co przyniosą dwa następne dni. Podobno mamy wjechać na 1000 m n.p.m… a to oznacza 20-sto kilometrowy podjazd jak w banku! :((
DZIEŃ 10
Już prawie Nordkapp! Jeszcze tylko 60 km. Rozbiliśmy namiot na jakimś polu, tata ma problemy z rowerem. Mam nadzieje, że to nie będzie nic poważnego. Dzisiejsze 95 km było wspaniałe, prawie płaskie z niewielkimi pagórkami. Pogoda również znakomita. Czy coś więcej potrzebne jest do szczęścia? Acha, jedzenie też mamy! Jutro Nordkapp… wymarzony i planowany od dawna…
DZIEŃ 11
NORDKAPP ZDOBYTY. Ale co to była za droga… podobno im większym trudem coś przychodzi tym bardziej poźniej to cenimy. My w takim razie wyprawę na Przylądek Północny, a szczególnie jej ostatnie kilometry cenić będziemy do końca życia!
Ale po koleji. Już poprzedniego dnia zaczęły się kłopoty. Do tej pory wszystko szło zgodnie z planem aż nagle rower taty odmówił posłuszeństwa. I to 60 km od celu wyprawy! Tylne koło biło dość mocno, a raczej opona nie koło. Felga prosta jak drut. Do tej pory nie wiemy co z tym zrobić, wczoraj tata długo negocjował z rowerem nowe warunki współpracy – bez skutku. W końcu, z nadzieją informatyka, że „samo przejdzie”, poszliśmy spać. W nocy po raz pierwszy od początku wyprawy spadł duży deszcz. Waliło o namiot niemiłosiernie i już straciłem prawie nadzieję na suchą pobudkę. Ale o 8 deszcz sobie przeszedł. Tutaj chciałbym przypomnieć, że w okresie, w którym tu przebywamy nie ma nocy. Więc „w nocy” budząc się nie można nawet orientacyjnie ocenić pory dnia, gdyż zawsze jest widno. A o zegarkach zapomnieliśmy wiele dni temu. Sporadycznie korzystamy z tych w licznikach rowerowych.
Ostatnie 60 km! Co za radość! To nic, że niebo mocno zachmurzone i czasami pada. Jesteśmy już prawie na Nordkappie!!
Ruszyliśmy ok. 10 rano. Po kilkudziesięciu km z daleka zamajaczył wjazd do tunelu. Normalka – myślę. Wcześniej przejeżdzaliśmy już przez dwa. Pierwszy cios spadł gdy się okazało, że tunel ma 7 km długości. O… to coś nowego. Jechać w tym smrodzie aż 7 km? Jeszcze brakuje mi tylko podjazdu – myślę sobie. No trudno… nie jestem tutaj dla przyjemności, trzeba jechać. Nagle drugi cios. Tunel podejrzanie stromo opada w dół… więc gdzieś po środku będzie zapewne PODJAZD!! W tunelu?! Długości zapewne 3,5 km?? W smrodzie… ciemności… i jeszcze pod górę?! Pochylenie 9%, prosto do wnętrza ziemi. Zdejmujemy okulary, zapinamy bluzy bo w tunelach zimno i start w szeleńczy zjazd. Niesamowite to uczucie gdy jedziesz rowerem w głąb wykutego w skale tunelu z szybkością 40 km/h (hamując ostro, bo tam 60 bez problemu da się wyciągnąć) Na dodatek te odgłosy. W tunelu zbliżający się samochód słychać jak niesamowity jazgot dostający się ze wszystkich stron jednocześnie. W sumie moje wrażenia mogę zamknąć w słowach: podróż do wnętrza Morii + dźwięki i klimat Cube’a :))
Ten tunel nie przyszedł nam łatwo. Na środku długości zaczął się podjazd (to oczywiste) i dawaj 9% pod górę. Nie było to miłe, ale w porównaniu do następnych wydarzeń życzylibyśmy sobie jeszcze 10-ciu takich tuneli!
Kolejne kilometry bez zmian, chociaż zaczął wiać silny wiatr. Momentami ciężko było jechać ale nie zwracaliśmy na to uwagi. Drugi tunel – 4 km ale bez podjazdu – spoko.
Wieje już jak diabli, prawie zrzuca z roweru, ale jedziemy dalej. Do celu 30 km. Zaczynają się góry (znaczy podjazdy), a im wyżej tym mocniej wieje. Gdy jest boczny wiatr to pochylamy się mocno na bok jadąc wbrew sile grawitacji. Ale nadal do przodu, wolno bo wolno ale do przodu.
Kryzys nastąpił 20 km od celu. Wtedy dopiero doceniliśmy możliwość poruszania się rowerem. Oddalibyśmy wiele chociaż za przejazd 5 km/h. Ale niestety takiej możliwości nie było, wiał huragan. 20 km od upragnionego celu! Jak trzeba to pójdziemy na piechotę.
Kręta droga prowadzi stromo do góry, samochody i motocykle wjeżdzają, ale my musimy prowadzić rowery. Ha, żeby było to takie proste! Nie da się nawet iść! Rower obciążony ładunkiem zachowuje się jak żagiel i ściąga na boki. Na szczęście jest ciężki więc daje równocześnie jakies oparcie.
Posuwamy się dosłownie krok za krokiem nie słysząc nic oprócz wyjącego wiatru. I caly czas pod górę. Na szczycie jest jeszcze gorzej, wiatr tak silny, że ciężko ustać, w dodatku podmuchy są strasznie mocne i krótkie zadając pojedyńcze prawie zwalające z nóg ciosy. Nie wiem jak długo trwał ten koszmar… to były godziny.
Gdzieś w drodze zatrzymuje się przed nami autokar pełen turystów. Wybiega z niego kierowca z dwoma puszkami piwa i wręcza mojemu ojcu klepiąc go serdecznie po plecach. Odjeżdzają za chwilę machając z okien. Autokar chyba niemiecki lub duński. A my znowu jak te barany stoimy i dziwimy się z normalnego, ludzkiego gestu… to naprawdę inny świat.
Trochę nas to podnosi na duchu, ale wiatr gwiżdże na to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Siadamy wymęczeni na poboczu, chwila odpoczynku, łyk wody, baton, i w drogę. Wiatr jakby mniejszy, może to sił więcej… Ale jednak nie! Da się jechać! 5 km/h ledwo panując nad ciężkim rowerem ale JEDZIEMY! Co za ulga… buty SPD nie są stworzone do chodzenia…
Jedziemy juz 10 km/h, wiatr cichnie, mamy już tylko 15 km do celu. Podnosi się mgła, po niebie niskie chmury pędza jak oszalałe. Nordkapp broni się przed ciekawskimi turystami…
Po 5 km, czyli ok. 10 km od celu przed nami duży podjazd. Wygląda przerażająco, ale i pięknie niknąc wysoko w chmurach. Sylwetki jadących tą serpentyną samochodów po prostu nagle rozpływają się…
Wiemy już co nas czeka. Ale tydzien jazdy górskiej po 100 km/dzień wyrobił mięśnie. Damy radę. Jeszcze tylko kilka kroków… ostatni posiłek u stóp drogi do piekieł…
Podjazd atakujemy indywidualnie, każdy swoim tempem. Tak poruszaliśmy sie do tej pory robiąc tylko wspólne przystanki.
Jadę pierwszy. Umawiamy się na spotkanie dopiero na szczycie. Wjeżdzam powoli, ale z każdą chwilą widzę zbliżający się pułap chmur. Również widok w dół staje się mlekowaty… zaczyna się rozpływać. Już. Jestem w chmurze. Widoczność 10 metrów, cisza, mleko, po lewej stronie przepaść a raczej mleko. Przede mną i za mną też mleko. Samochody i motory, które mnie czasami mijają (raz na minutę, dwie) znikają w kilka sekund. Niesamowita atmosfera ciszy, spokoju. Jadę sam slysząc tylko swój oddech, dzięki pasom na drodze wiem, że w ogóle poruszam się do przodu. Jak we śnie… zmęczenie, adrenalina, bliskość upragnionego celu, zmienność warunków – to wszystko składa się na te niesamowite odczucia.
Wreszcie szczyt, czekam w ciszy na tatę. 20 minut później wyłania się nagle obok mnie z mgły. Dalej podróżujemy już koło w koło. Zostało 5 km. A może 3.
Mleko otacza nas ze wszystkich stron. Czy to już? Co za wilgoć, rowery mokre jak po ulewie. Może to już za chwilę? Wiatr się wzmaga… znowu wieje huragan, ale da się jechać. Teraz nie poddamy się na pewno.
Po bliżej nie określonym, bo indywidualnie dla każdego z nas płynącym czasie docieramy do bram Nordkappu. Opłata prawie 200 koron/osobę!! Tego nie było w budżecie… Ostatnie pieniądze przeznaczyliśmy na transport statkiem z Nordkappu na Lofoty (a co, takie mamy plany!) Podjeżdzam do bramki, musiałem wyglądać dziwnie, zmęczenie było zapewne widoczne spod mojej „zbroi” czyli kasku, czapki z pod niego wystającej, ciemnych okularów i dużej torby ze sprzętem foto, którą całą drogę wiozłem z przodu na własnej klacie.
– Dzień dobry, skąd jedziecie?
– Z Polski…
– O mój Boże! Taki kawał! Zapraszam, nic nie płacisz oczywiście!
Nie jestem pewny czy chodzilo o rowery, o Polskę czy o moje zmęczenie. Grunt, że nie musieliśmy nic płacić! :)))
Jedziemy dalej, mleko wszędzie, głucho wszędzie, czy ten Nordkapp wreszcie będzie?
Coś się wyłania z mgły, rząd autokarów, później jakieś motory i ludzie przy nich, budynek. Koniec. I tak niewiele widać. Objeżdżamy teren ale ani śladu słynnego globusa! No nic, później, najpierw zrobić dom i iść spać.
Wchodzę do budynku, tłum turystów, restauracja, kawiarnia, poczta, sklep, pod ziemią jak się później okazało kaplica, sala video, druga restauracja z orkiestrą, wystawa prezentująca historię Przylądka.
Ok, ale ja chcę rozbić namiot.
– Gdzie mogę rozbić namiot? – pytam w informacji
– Poza terenem parkingu gdziekolwiek chcesz
Wyłazimy poza parking i nagle znajdujemy się na księżycu! Wszystko zniknęło… wszędzie mleko, ziemia twarda, kamienista, koszmar każdego turysty chcącego rozbić namiot. I na dodatek wieje jak diabli! Ale przecież spać musimy. Rozkładamy namiot, lecz wyszedł nam przez przypadek spadochron. A raczej latawiec… pękł też jeden z fragmentów szkieletu namiotu. Nie da rady.
Wracam do informacji i pytam gdzie mogę wynająć pokój. Dostaję plan campingów i hoteli w okolicy. Najbliższy jest o 5 km w dół tą przeklętą drogą w chmurach. Bez świateł i przy takim wietrze nie ryzykujemy zjazdu. Zresztą chcemy spać!
Obchodzę teren dookoła. O! Jakiś globus! Ale to później. Widzę, że oprócz dużego budynku z restauracjami jest też mały drewniany domek przy szlabanie. Po zawietrznej są już rozbite dwa namioty. Budynek co prawda oznaczony PRIVATE, ale z właściwielami będziemy walczyć później. Teraz nikogo tam nie ma. Wróciłem na księżyc i przenieśliśmy graty.
I tak oto, po takim właśnie dniu pełnym wrażeń, który jednomyślnie okrzyknęliśmy najtrudniejszym dniem wyprawy, piszę te słowa leżąc w namiocie na Przylądku Północnym. Marzenie się spełniło…
Namiot obłożony kamieniami, nie dało się tutaj wbijać szpilek. Ale to nie ważne, przecież trzyma i daje schronienie, przeczekamy mgłę, zrobię wymarzone zdjęcia i wracamy! Kurs na Lofoty!
DZIEŃ 12
Budzi mnie wiatr miotający namiotem. Godzina 3:30. Wstaję, otwieram drzwi i… pędem zaczynam się ubierać szukając jednocześnie torby foto.
Widok jest NIESAMOWITY! Porażąjący! Nie potrafię tego opisać więc nie będę. Może chociaż zdjęcia coś przekażą…
Kilka godzin leżałem na Przylądku, ponad chmurami, opalając się o godzinie 4 rano w promieniach polarnego słońca. Przy ambientowych dźwiękach Fahrenheit Project. Wokół zero wiatru. Zero chmur nade mną. A poniżej… coś pięknego… aż po horyzont wspaniała kołdra chmur przykrywająca Morze Barentsa. Dalej już tylko Biegun… dotarłem na koniec świata.
Nasze rowerki to Merida Anaconda Alu (mój) i Kelly’s (tata)Generalnie problemu ze sprzętem nie mieliśmy. Oprócz opon ojca, które popękały w drodzę powrotnej 🙂