Maraton szosowy 700km w 24h

Prognozy nie były zachwycające, albo upały, albo burze i na dodatek silne porywy wiatru. Przygotowywania jednak kosztowały wszystkich zbyt dużo, aby nie podjąć próby bez względu na wszystko. Kilka minut po 11 spotkaliśmy się pod Urzędem Miasta w Puławach. Razem było ze 20 kolarzy, w tym kilku pomocników, którzy mieli pomagać utrzymywać wysokie tempo na niektórych rundach. Nie zabrakło też wozu technicznego, który poza 200 litrami wody mineralnej, wiózł 3 skrzynkami bananów, batonów i różnego rodzaju żelków i tabletek energetycznych dla maratończyków, zabrał także nasze prywatne rzeczy.

7

Na pokładzie znalazła się dziennikarka lokalnej gazety, fotograf, masażysta, specjalista od spraw żywienia, oraz kierowca. Po błogosławienie od księdza ruszyliśmy spod urzędu o 11:45, aby kilka minut przed 12 znaleźć się w Górze Puławskiej, gdzie wyzerowaliśmy liczniki i ruszyliśmy na przód. Pierwsze okrążenie miało być zapoznawcze, w końcu część z nas nie znała dokładnie trasy.

Od początku starałem się dawać zmiany na prowadzeniu, ale coś mi to nie wychodziło, bo gubiłem peleton, zwłaszcza na podjazdach, więc wyluzowałem. Za Janowcem jakość asfaltu pozostawiała wiele do życzenia… miejscami jechało się jak góralem po bruku. Dużo wibracji prawdopodobnie przyspieszyło pojawienie się bólu w moich stopach, a zwłaszcza w palcach u lewej.

Nie minęła godzina jazdy, a ja już myślałem o wycofaniu się. Walczyłem z bólem często pedałując tylko jedną nogą, raz jedną, raz drugą, ale ból stawał się nie do zniesienia, momentami nawet leciały mi łzy. Reszta stawki chyba to widziała, bo zaczęła dopytywać. Zacisnąłem zęby, byle dojechać do końca pierwszego okrążenia (100 km). Jakiego złapałem kryzysa to się nie da opisać, bo okazało się że pierwszy postój planowany jest dopiero po drugim okrążeniu. Pierwsze okrążenie pokonaliśmy w równiuteńkie, co do minuty, 3 godziny.14

Na drugim okrążeniu jeden z kolegów podrzuca mi pomysł, który chyba uratował mi życie. Rozwiązanie było proste, poluźnić buty. W trakcie jazdy trochę to trwało (tak samo jak przykręcanie lemondki), ale przyniosło skutek, po 4 godzinach katuszy noga powoli dochodziła do siebie, chociaż komfort w lewej stopie odzyskałem dopiero na 3 okrążeniu. Na pewno przyczynił się do tego postój na domowe jedzonko przygotowane dla nas w restauracji na stacji benzynowej.

Większość kolarzy albo zdjęła na te kilkanaście minut buty, albo zmieniła skarpetki na suche. Cały czas krążyły nad nami chmury burzowe z błyskawicami. Szczególnie wspominam jedną z większych ulew wspomaganej gradem i bocznym wiatrem, otóż jeszcze kilka minut wcześniej było tak gorąco, że chciałem podjechać do wozu technicznego, aby polali nie wodą. Modliłem się o mały deszczyk. Jak widać, ktoś tam na górze ma nieziemskie poczucie humoru 😉

Okrążenia 4 i 5 były o kilka kilometrów krótsze od podstawowych, aby 700 km padło w Kazimierzu Dolnym, a nie w Puławach, a przy okazji, aby w nocy mieć do dyspozycji tylko asfalt dobrej jakości, bez niespodzianek i niespodziewanych zakrętów. Gdyby nie burza pewnie czulibyśmy się samotnie jadąc tak po ciemku. Poza pojedynczymi osobami, które wycofały się z przyczyn kondycyjnych, z maratonu odpadła także jedna osoba w skutek urazów, których nabawiła się wpadając w poślizg na jednym z zakrętów (mokra studzienka).

Po 5 okrążeniu mieliśmy kolejny dłuższy postój na ciepły posiłek. Zaczęło się liczenie i kalkulowanie. Wyszło nam, że 6 i 7 okrążenie powinniśmy pokonać z prędkością 31 km/h. Było prawie bezwietrznie, sukces zdawał się już taki realny. Przedostatnie okrążenie udało się przejechać ze średnią 33, więc na ostatniej setce nawzajem się uspakajaliśmy, Rafał ciągle gwizdał (aby zwolnili) na prowadzących.

Na ostatnie 20 km mieliśmy godzinę czasu, więc zrobiliśmy dodatkowy postój, po którym chyba wszyscy jechaliśmy z jednym wielki uśmiechem na twarzy, bez względu jak bardzo bolały kogoś stopy ścięgna, czy plecy. Most się pod naszym ciężarem nie zawalił, nie zdarzył się też żaden inny kataklizm – dojechaliśmy!

Z 16 kolarzy startujących na cały dystans 700 km, do mety dojechało 12 plus jeden, który miał jechać tylko pierwsze 200 km… to się nazywa spontan 🙂

Wielkie słowa uznania i podziękowania dla sponsorów, obsady wozu technicznego oraz osób które wspierało nas dopingiem.

„Z jazdą rowerem jest jak z seksem, im dłużej tym lepiej, no i trzeba pamiętać o zmienianiu pozycji…” 😉

Dane wycieczki: 705.56 km (0.00 km teren)

czas: 22:04 h avg:31.97 km/h

tekst: Tomasz Bagrowski „Flash”

asfalt=max

dystans=400

kondycja=wysoka

profil=normalny

trud=normalny

m=Puławy

m=Kazimierz Dolny

typ=rowerowy

Posted in Maratony | Tagged , , , | Leave a comment

MTB Trophy 2008 na żywo

3

Dzień 1

Dzien 2

Dzien 0

Gorszych warunków i bardziej wyczerpującego maratonu jeszcze nie doświadczyłem. A to dopiero pierwszy dzień! Po starcie pogoda nawet sprzyjała, nie padało, jedynie gęsta mgła bardzo utrudniała pokonywanie szybkich zjazdów. Widoczność na 10-20 metrów wymagała częstego hamowania, omijania pojawiających 4się znikąd kamieni i innych przeszkód. Na szczęście nie padało. Problem jednak w tym, że cała okolica była regularnie nawadniana przez ostatni tydzień co doprowadziło do powstania niesamowitej ilości błota. Większość podjazdów nie dało się pokonać na rowerze, nogi grzęzły czasem do kostek w błotnistej mazi i ślizgały się na ukrytych pod nią ostrych kamieniach. Zjazdy chyba sami możecie sobie wybrazić… dość często wpadałem w lekką pod- lub nad-sterowność (zarzucało mi przód lub tył). Pomimo tego jest bardzo zadowolony z opon, które wybrałem i widzę, że nawet bardzo ciężkie błotnisto-kamienne zjazdy da się pokonać sprawnie na continentalach explorerach 2.1 Tak więc na zjazdach wyprzedzałem bardzo dużo osób które nawet schodziły z rowerów (aby się ześlizgiwać na butach). Niestety z podjazdami było znacznie gorzej, bo nieprzyzwyczajony do takich przewyższeń znacznie odstaję od reszty zawodników. Co gorsze prawie na początku, na jednym z szybkich zjazdów złapałem gumę przez co wyprzedziła mnie praktycznie cała stawka. Jedynie Qazi poczekał na mnie i dalej kontynuowaliśmy drogę już razem.5 Niestety na Wielkiej Czantorii, gdzie trochę wyprzedziłem Michała, pomyliłem zjazd i wypadłem z trasy maratonu. Zorientowałem się dopiero na dole. Zjazd był bardzo ciężki, wśród kamieni i spływającej z góry tą drogą wody! Dopiero na dole okazało się, że jestem sam i pomyliłem szlak. Musiałem więc udać się ponownie pod górę co też niezwłocznie uczyniłem. Niestety wybrałem szlak turystyczny, który również zgubiłem po kilkuset metrach. Była tak niesamowita mgła, że znaki na drzewach były widocznie jedynie z kilku metrów! Podchodziłem dalej, bez szlaku, ale szeroką i twardą drogą. Jeśli się rozdzielała to wybierałem bardziej strome podejście licząc, że doprowadzi mnie na szczyt. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy nagle ta duża (ok 5 metrów szerokości) droga skończyła się! Nie pozostało mi nic innego jak przedzierać się na azymut w nieznanym terenie, obierając sobie za marszrutę drogę ku górze. To był koszmar, gdyż podejście zrobiło się tak strome, że nie byłem w stanie prowadzić obok siebie roweru. Nogi grzęzły w bagnie i ślizgały się na kamieniach. Testowałem dziesiątki różnych chwytów: a to za siodełko, albo za ramę,  za kierownicę, mostek, rower na ramieniu itp. Ospale i powoli po chyba godzinie czy więcej doszedłem w miejsce, które można było określić szczytem… niestety było tak gęsto porośnięte drzewami, że nie byłem w stanie iść dalej aby powrócić na trasę maratonu. Poza tym nie wiedziałem w którym powinienem iść kierunku. Na dodatek drogę odcinał mi dość duży i górski potok… zrezygnowałem. Zacząłem schodzić na dół aby następnie skierować się szosą w stronę Wisły, a dalej Istebnej. Wyprosiłem organizatorów aby zamiast dyskwalifikacji przydzielili mi ostatnie miejsce…6

Maraton jest EKSTREMALNIE ciężki. Sporo ludzi się wycofuje. Nie mają frajdy z prowadzenia roweru w błocie. Sprzęt strasznie się niszczy… klocki hamulcowe znikają w ciągu jednego dnia! (moje zniknęły). Zjazdy są tak szybkie i grząskie, że aby jechać 30-40 km/h należy MOCNO zaciskać klamki. Rower i tak tańczy na boki, a ostre kamienie ostrzegają co się stanie gdy stracisz chociaż na chwilę koncentrację. Do tego ta mgła.. nie widać po prostu nic, a jechać trzeba i to czasem bardzo szybko. Podjazdy? O nich nie chcę nawet pisać…qazi poczekal na mnie i dalej jechalismy razem

To nie koniec. Po powrocie do bazy należy przygotować rower do kolejnego dnia. Wymiana klocków, czyszczenie, smarowanie, inne naprawy. Później czas na pranie wszystkich ciuchów bo są totalnie zabłocone, a przecież trudno abym kupował na 4 komplety butów po jednym na każdy dzień 🙂 Dzisiaj poczułem namiastkę tego, co przeżywają uczestnicy rajdów takich jak „Dakar”. Nie wystarczy wrócić do bazy, trzeba samemu wszystko wokół siebie zrobić, najeść się, wyspać i być gotowy do startu rankiem następnego dnia.

autor: scoot

Dzień drugi i ostatni.

Gdzieś na 20 km etapu drugiego, gdzie mieliśmy 1000 m przewyższenia i nadal brnęliśmy w błocie pod ostrą górę postanowiłem sobie, że rozpocznę tę relację od wyliczenia czego NIE BYŁO na MTB Trophy 2008, a co powinna być na każdych zawodach MTB

– zabezpieczenie trasy, praktycznie znikome. na bardzo ciężkich zjazdach gdzieś w górach, często po stronie słowackiej nie było nikogo z zabezpieczenia ani… zasięgu telefonii GSM. masakra. najbliższa karetka była 20-30 km dalej na bufetachwiekszosc podjazdow w tych warunkach zamieniala sie w podejscia

– izotoniki, batony i inne fajne rzeczy na bufetach – izotonika napiłem się na pierwszym bufecie, ale na drugim już go nie było. poczęstowano mnie rodzynkami i pomarańczami, i to miało wystarczyć na kolejne 1000 m. przewyższeń

– trasy możliwe do przejechania – tak na prawdę to mogłem jechać bez tylnej przerzutki. płaskich momentów nie było więc albo jechało się ostro pod górę (90% z buta) ale zjeżdżało się zjazdami, na których jeden błąd kosztował cię zdrowie i sprzęt.

– dobre oznaczenia – ludzie często się gubili, strzałki było rozmieszczone nieprecyzyjnie nie było taśm. przez to straciłem pierwszy etap (chociaż w większości winę ponosi zapewne mgła)

Parę słów odnośnie trasy drugiego etapu. Przede wszystkim to 90% podejść z buta, po błocie, kamieniach, korzeniach. Wiele osób sprowadzało rowery na zjazdach, ale ja do nich nie należałem, i stara klifowo-nalewkowa szkoła przyniosła efekty 🙂 żadnego zjazdu nie sprowadziłem i w dodatku wyprzedzałem ludzi. Same zjazdy były różnorodne: był fajny single-track zboczem, z dużą przepaścią po lewej stronie i niesamowitymi widokami, gdyby nie było mgły. Takie zjazdy wszyscy lubimy, jest bowiem trochę podobny do tego na klifach ale… na MTB Trophy cała ścieżka szerokości może 30 cm pokryta była błotem. Co więcej pod błotem co parę metrów czaił się spory kamień lub seria kamieni, a na deser oczekiwały ułożone pod kątem mokre korzenie. Jazda takim czymś sprowadzała się do dokładnej obserwacji drogi i odpowiedniej kontrze rowerem tuż po najechaniu na głaz bądź korzeń. Jeden błąd i leciało się w milutką beskidzką przepaść… Inne zjazdy były „prostsze” bo nie spadało się w przepaść, a leciało na ostre kamienie i gałęzie. Kamienie potrafiły wystawać z błota na 20-30 cm, często widziałem pionowe „słupki” o promieniu może 5 cm i wysokości 30 cm wystające z błota.

Wprowadzenie koła na takie coś przy dużej prędkości to pewny snake (tak jak miałem na 1 etapie). Jeśli jednak wpadniesz w poślizg i walniesz w taki słupek nogą, barkiem, kolanem czy policzkiem… było niewesoło. Hamulce oczywiście starte do końca bo w hamowanie przy 40-60 km/h w takim bagnie musi szybko się skończyć. Tyle o zjazdach. Podjazdy/podejścia były cholernie ostre (jeśli ktoś podchodził Gubałówkę wzdłuż kolejki to może sobie porównać). Wszystko w błocie, często do pół-kostki gdzie buty przy odrywaniu zasysają się.IMGP8080

Na dodatek sporo kamieni i korzeni w takiej ilości, że często nie dało przepchnąć się roweru! I tak przez przez 10 km non-stop… Zakończenie będzie optymistyczne: przez te dwa dni odkryłem nową definicję hardcoru i nic już nie będzie dla mnie ciężkie. Nawet jeśli będę słaby kondycyjnie na jakiejś trasie po TPK to pomyślę „a pamiętasz podejście pod Wielką Raczę?” i sił od razu przybędzie 🙂 Poza tym utwierdziłem się w przekonaniu, że nasza, trójmiejska szkoła zjazdowa jest jedną z najlepszych w Polsce. Może nie mamy gór, ale posiadamy WSPANIAŁE techniczne odcinki, na których ćwicząc możemy wytrzaskać połowę ludzi mieszkających w górach. Jeśli chodzi o technikę jazdy to czułem, że jestem przygotowany na tak cięzkie zawody jak MTB Trophy. Na drugi etap, określany jako masakryczny jechałem bez strachu wiedząc, że technicznie mogę go przejechać. Niestety zawiodła strona kondycyjna…

autor: scoot

Dzień 3  i 4 (autor: Michał z Gdańska, numer startowy 415)

Trzeciego dnia obudziłem się dość mocno obolały. Upadki i uderzenia z poprzednich dni właśnie zaczynały dawać znać o sobie. Butów nawet nie suszyłem, już mi się nie chciało. Trzeciego dnia czekał najdłuższy etap 80 km, a ja poprzedni krótszy jechałem/pchałem przeszło osiem godzin. Trochę się obawiałem czy podołam. Na szczęście nogi oprócz siniaków nie bolały. Wstaliśmy razem całym pokojem, w ubikacji szybko zrobił się istny Mordor także ewakuowałem się na dół na śniadanie. Muszę przyznać, że jedzenie w szkole było całkiem niezłe i w nieograniczonej ilości. Jak tylko się napchałem, poleciałem do pokoju przygotować izotonik do bukłaka, bidon odłożyłem, w błocie i tak się średnio z niego piło. Napchałem do kieszeni bluzy batony i żele, i poleciałem nasmarować rower. Wszystko działało średnio, środkowa tarcza z przodu przestała działać na 10 km pierwszego etapu, także sprawdziłem tylko czy poszczególne biegi wskakiwały i wymieniłem wkłady w v-kach. Na starcie stałem jak zwykle pod koniec w otoczeniu kolegów z BydziaPower. W końcu nastąpił start. Początek asfaltowy, potem pchanie po błocie. Tak naprawdę to gdyby nie tłok to można by podjechać pierwsze błotniste podjazdy. Ogólnie pogoda była znacznie lepsza niż w poprzednie dni. Prześwitywało zza chmur słoneczko i w końcu coś było widać i to z każdą minutą więcej. Jechało mi się dość dobrze, w końcu pojawiły się szutry i było zdecydowanie mniej błota.

Traciłem jak zwykle na zjazdach, niestety to nie jest moja najmocniejsza strona. Jeszcze na szutrówkach jakoś daję radę ale jak tylko pojawią się kamienie i korzenie to niestety tracę. Zjeżdżaliśmy z Javorowego do jakiejś miejscowości w której miał być bufet. Dałem radę utrzymać się na zjazdach za dość dużą grupą i na asfaltach odpoczywałem. Przed samym bufetem przecinaliśmy jakąś większą drogę tunelem dla pieszych i w końcu tankowanie. Na bufecie spotkałem sporo ludzi z którymi męczyłem się dzień wcześniej na trasie. Zamieniliśmy kilka słów, pojedliśmy, popiliśmy, i dalej na rumaka. No i tu zaczął się mój problem, odparzyłem sobie na 2 etapie dość mocno dupsko i chyba przestał działać sudokrem. Parzyło strasznie. No nic wsiadłem z grymasem i pognałem przed siebie. Uczepiłem się pewnej Dunki z dość charakterystycznym tatuażem na nodze. Przejechaliśmy praktycznie całą wiejsko-polną dojazdówke do lasu gdzie rozpoczął się podjazd na jakiś vyrch i na Ostry.

Trasa prowadząca na szczyt była dość szeroką szutrówką, bez błota, kałuż czy tym podobnych wynalazków, które tak mocno dawały się we znaki na dwóch pierwszych etapach. Niestety po jakiś 2 km musiałem zejść z roweru, dupa mnie paliła strasznie. Zacząłem kombinować z ustawieniem pampersa, z pozycja na siodle (tył-przód) aż w końcu udało się tak usiąść żeby nie bolało. Zobaczyłem pana z hiszpańską flagą na kasku i się do niego podczepiłem. Walcząc wspólnie z podjazdem dowiedziałem się, że Gilbert jest Francuzem ale na stałe mieszka w Allicante w Hiszpani. Przypomniało mi się, że koleżanka żony pracuje w Allicante w jakiejś instytucji UE, to nie omieszkałem o tym wspomnieć. Jakież było moje zdziwienie gdy okazało się, że on też pracuje dla UE no i oczywiście zna koleżankę. Uśmialiśmy się z tego faktu. Gilbert opowiedział mi jeszcze o Hiszpańskich górach i że Trophy to najcięższy wyścig który przetrwał, bo już kiedyś musiał się wycofać z IronMana. Oj dobrze mi się jechało, jednak jego tempo było dla mnie trochę za wysokie, pożegnałem się i powoli zacząłem odstawać. Na zakończenie krzyknął jeszcze, że mam zabrać żonę i przyjeżdżać do Hiszpani, ona do koleżanki a ja na rower.

Swoim już tempem dojechałem na pierwszy vyrch. Potem jakoś jechałem bez większych przeżyć, było trochę w górę, trochę w dół, były szerokie szutry, wąskie, leśne przecinki, single, trochę asfaltu przed drugim bufetem, dogonił mnie Wojtek z Sopot Killers, zamieniliśmy kilka słów, i tak aż do około 60km. To co nastąpiło później zapamiętam do końca życia. ZJAZD!!!!!!!

W życiu się tak nie bałem, ostro w dół przez jakieś 2-2,5 km ze 100 metrową asfaltową przerwą. W dół po skałach, kamieniach, korzeniach i to jakich, o matko, czegoś takiego nie doświadczyłem nigdy. Pod koniec zaczęły mnie łapać skórcze w łydki od stania w pedałach. 60 km w nogach, kilka godzin kręcenia i trzeba się było maksymalnie skupić żeby nie popełnić błędu. Nie dałem rady wszystkiego zjechać, w najcięższych sekcjach schodziłem. Z ulgą przywitałem wioskę i asfalty. Potem już praktycznie bez historii do mety, trochę asfaltami, trochę po szutrach, generalnie twardo i sucho. No dopiero po przekroczeniu granicy znowu pojawiło się błoto. Ale dojechałem. Zabrało mi to prawie siedem godzin, ale dojechałem. Potem tradycyjne stanie do karszera, trzeci dzień z rzędu w tym samym towarzystwie, można powiedzieć starzy znajomi. Na zakończenie dnia okazało się, że jeden z mieszkających z nami w pokoju Lajkoników traci do mnie około 1,5 minuty i zapowiedział, że mnie pogoni.

Czwarty dzień to radość, że już prawie koniec. Słoneczko wyszło na całego, było ciepło i przyjemnie. Do końca niewiele ponad 50 km z tego 30 km podjazdu na Skrzyczne. Wystartowaliśmy. Oj czułem niemoc w nogach, krótko asfaltem, potem trochę z buta po błocie, a następnie szutrówki każdego rodzaju. Lajkonik mnie doszedł, ale nie odpuściłem, na zjazdach trzymałem się go jak najbliżej mogłem, na podjazdach starałem się uciekać. Przez jakieś 20 km wszystko szło dobrze, potem niestety zaczęło pojawiać się błoto i problemy. Oprócz bolącego tyłka, zaczęło mnie boleć prawe kolano. Z metra na metr cierpiałem coraz bardziej, ale nie odpuszczałem. Przed samym wjazdem na Skrzyczne pojawiły się bardzo zimne podmuchy wiatru i mgła. Dopiero na szczycie uświadomiłem sobie jak musi być zimno skoro turyści na szczycie mieli poubierane grube kurtki, swetry a niektórzy nawet czapki i rękawiczki. Potem były zjazdy, cały czas trzymałem się za Lajkonikiem. Do pierwszych zwalonych drzew i błota. Chyba mnie ostro przewiało, ponieważ po zejściu z roweru, nie mogłem już na niego wsiąść. Niemoc. Tyłek palił jakby mnie przypiekali, lewe kolano przestało działać, prawe już tez ledwo zipało. Napiłem się, zjadłem batona, i spacerkiem ruszyłem w dół. Jednak chodziło się jeszcze gorzej. Wiedziałem, że do mety jakieś 20 km z czego prawie wszystko w dół. Przemogłem się, wrzuciłem młynek i do przodu. Przede mną szeroka szutrówka, gdzie można było kręcic na blacie, a ja na młynku walczyłem z bólem kolan i tyłka. Najgorsze było jednak to, że jak stawałem w pedały na zjazdach ból był jeszcze większy. A siedzieć też nie szło. No dobra, męczyłem się tak aż do mety. A właściwie do podjazdu przy pałacyku prezydenckim. Tam dostałem jakiejś mocy i trochę uciekłem kilku kolegom. Na zjazdach szybko mnie doszedł jakis Czech na fullu i Duńczyk. Moc mnie opuściła jakieś 3 km przed metą, ale dałem radę utrzymać swoją pozycję, finiszowałem wraz z kolegą Bartkiem koło w koło. Jeszcze zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie, dostaliśmy koszulkę finiszera i do karszera.

Tak mniej więcej wyglądały dwa ostatnie etapy. Były śliczne i miały w sobie wszystko za co kocham MTB. Ostatniego dnia dopisała pogoda i można było podziwiać piękne widoki. Szkoda tych pierwszych dwóch dni, skatowany organizm, skatowany rower, sporo siniaków i ogólnie lekki niesmak.

autor: Michał z Gdańska, numer startowy 415

asfalt=brak

dystans=50

kondycja=wysoka

profil=wysoki

trud=max

szlak=niebieski

obszar=Istebna

typ=rowerowy

Posted in Maratony | Tagged , | Leave a comment

MTB maraton Skandia w Bielawie

3809Od samego początku wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. Pogoda nie napawała optymizmem. Postanowiliśmy jednak zmierzyć się z przeciwnościami jakie zastaliśmy w Bielawie.

Po przyjeździe na miejsce powitała nas piękna pogoda, niestety prognozy na następny dzień nie były już tak dobre. Budząc się w dniu startu za oknem nie było widać słońca, a jedynie strugi deszczu. W miasteczku zawodów oddaliśmy rower Qaziego do serwisu, gdyż poprzedniego dnia pomimo pomocy psa właścicielki (zdjęcie) nie udało się odpowietrzyć hamulców. Do momentu startu czekaliśmy w samochodzie próbując się zmotywować odpowiednią muzyką oraz maściami bengaja. Na starcie zauważyliśmy znacznie mniejszą ilość zawodników niż w Chodzieży. Prawdopodobnie było to spowodowane komunikatami pogodowymi o nadchodzącej nawałnicy z trąbami powietrznymi włącznie. Organizator rozważał odwołanie imprezy. Na szczęście start odbył się zgodnie z planem, chociaż w strugach deszczu. Pierwszych kilka km było honorowym objazdem miasta mającym na celu rozgrzanie zawoidników i propagowanie kolarstwa górskiego wśród mieszkańców. Niestety pogoda odstraszyła kibiców.7832

Po kilkunastu minutach dotarliśmy do zbiornika retencyjnego wokół którego biegła trasa maratonu. Charakterystyczne czerwone błoto natychmiast okleiło nogi wszystkich uczestników dając upiorne wrażenie jazdy we krwi. Nieubłaganie zbliżaliśmy się do największego, kilkunastokilometrowego podjazdu pod Kaletnicę. Podjazd bardzo mocno rozciągnął stawkę pozostawiając sporo miejsca na manewry wyprzedzania. Duże nachylenie stoku oraz błotnista maź pomiędzy kamieniami i korzeniamia powodowała, iż zmuszeni byliśmy jechać na najniższych biegach.

Tuż przed szcztytem Kaletnicy znajdował się pierwszy bufet, za którym następował rozjazd na dystans mini oraz medio i grand fondo. Wielu zawodników startujących na dystansie medio lub grand fondo podejmowało w tym momencie decyzję o skróceniu dystansu wybierając najprostszy wariant „mini”. Po krótkiej przerwie na bufecie pojawił się kolejny ostry podjazd zmuszając większość zawodników do prowadzenia roweru pod górę w błocie. Na szczycie Kaletnicy po minięciu punktu widokowego z wieżą rozpoczął się najtrudniejszy zjazd jakim mieliśmy okazję w życiu jechać. Trudność polegała na tym, że pomimo sporego nachylenia aby jechać w dół trzeba było momentami mocno napierać na korbę na najniższym przełożeniu gdyż koła grzęzły w wielkim błocku, oraz omijać bardzo dużą ilość korzeni i potężnych ostrych głazów. Następne odcinki zjazdu były znacznie szybsze gdyż pozbawione błota i pokryte jedynie kamieniami oraz korzeniami, co wymuszało kurczowe zaciskanie klamek hamulców. Dodatkowo niska temperatura i strugi deszczu powodowały drętniewnie palców.

Przeszkody powodowały, iż na każdym metrze miało się wrażenie, że amortyzatory roweru dobijają do samego końca, co potem okazało się prawdą. Po zjeździe, zdrętwiałe palce Qaziego zmusiły go do poluźnienia uchwytu kierownicy. W połączeniu z dużą szybkością roweru i jeździe po garbie pomiędzy głębokimi koleinami doprowadziło to do nieuchronnej gleby w kałuży. Jak się okazało kałuża ta miała około 0,5 metra głębokości. W chwili upadku Qazi „nabił się” na kierownicę co spowodowało trudności z oddychaniem. W tym momencie Qazi leżał w wodzie nie mogąc złapać tchu, na szczęście przejeżdżający zawodnicy natychmiast wezwali ratowników GOPR, którzy zjawili się na miejscu w kilka minut po zdarzeniu. Usztywnili nogę i zatamowali dużą ilość krwi z mocno rozciętego kolana. Tym razem czerwień na kolanie nie była tylko błotem. Spuchnięty i półprzytomny załadowany został do transportera GOPR, a następnie zwieziony do najbliższej drogi asfaltowej gdzie po chwili przyjechała karetka pogotowia ratunkowego. Ratownicy GOPR zaopiekowali się rowerem, a Qazi trafił do szpitala w Dzierżoniowie.

W tym czasie scoot czekąc na swoich kolegów na mecie usłyszał przekazywany przez megafon komunikat proszący o natychmiastowy kontakt z biurem zawodów kolegów Michała z Gdańska. Obawiając się najgorszego koledzy popędzili do szpitala gdzie na szczęście okazało się, że uśmiechnięty Qazi siedzący na wózku inwalidzkim z zablokowaną nogą, ale w otoczeniu młodych pielęgniarek  opowiadał szeroko gestykulując o swojej tragedii 🙂

Koledzy zaopiekowali się rowerem oraz chwilę później odebrali Qaziego ze szpitala, który wypisał się na własne życzenie.

Natomiast Wojtek „wza” szczęśliwie ukończył maraton, jednak dojeźdżając do mety był niezwykle trudny do rozpoznania (zdjęcie).
Banan nie schodził mu z twarzy sugerując iż przeżył własnie wspaniałą przygodę. Jedyne białe miejsca na jego ciele to zęby oraz białka oczu 🙂

Parę słów od Wojtka:

Po przebudzeniu pesymizm i dupa.
Na starcie pesymizm pogłębił się dwukrotnie.
Ubrany na cebulkę i wysmarowany wieloma warstwami bengaja Wojtek odzyskał pewność siebie.
Chwila startu to nic ciekawego.
Pierwszy podjazd trwał i trwał i trwał, aż się skończył.
Wszystkim zawodnikom zaparowały okulary i zacząłem wyłapywać rzęsami błoto.
Jak maszyna nieubłaganie zmierzałem do mety.
Bardzo trudną technicznie trasę potęgowały ekstremalne warunki atmosferyczne i zdrętwiałe dłonie.
Ale jechałem nieubłaganie zbliżając się do upragnionej mety.
Przed końcem dobiły mnie trochę trawiaste wzniesienia, ale noga nadal podawała.
Po dotarciu na metę nie mogłem rozpoznać siebie ani własnego roweru.
Po jednym dniu starłem nowe klocki hamulcowe i na ostatnich kilometrach hamowałem metalem o metal! Qazi tak samo.
Szczęśliwy ukończyłem maraton na 101 pozycji.7893

Wspólnie przy butelce grzańca spisali: Qazi, wza oraz scoot.

asfalt=brak

dystans=50

kondycja=wysoka

profil=wysoki

trud=max

szlak=niebieski

obszar=Bielawa

typ=rowerowy

Posted in Maratony | Tagged , , | Leave a comment

Skandia MTB Maraton 2008

IMG_0152Końcówka sezonu i mój ostatni start w tym roku w maratonie.

Fajne zakończenie zwarzywszy na fakt iż rozpocząłem jak większość naszej ekipy również na Skandi z tym że w Chodzieży. Tamten maraton z powodu utraty przedniej przerzutki i awarii napędu ukończyłem dobiegając na metę. Skandia w Bielawie zakończyła się wypadkiem, interwencją GOPRu i wizytą w szpitalu.Tym razem chciałem dotrzeć do mety bez takich przygód. Dużym ułatwieniem był fakt iż prawie wszystkie dziury znam na pamięć w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym.IMG_0155

Co ciekawe odkryłem też pewną zależność która miała ustrzec mnie przed awarią sprzętu. Podzielę się nią z Wami: „im mniej pieścisz i dłubiesz przy swoim rowerze tym bardziej jest on niezawodny”.

Na starcie okazało się że przyjechało bardzo dużo wielbicieli MTB. Miałem spore obawy co do początku trasy. Podobnie jak w Chodzieży długi odcinek asfaltowej nawierzchni nie sprzyjał rozciągnięciu stawki. Jak zwykle w takich okolicznościach późniejsze bardziej techniczne odcinki a zwłaszcza zjazdy powodują przymusowe hamowanie.

Irytujące jest to zwarzywszy na fakt iż taki grubasek jak ja tylko tam ma szanse nadrobić starty jakie powstały na podjazdach.IMG_0161

Niemniej jednak pomimo tłoku udało mi się na asfalcie wyprzedzić dość sporą liczbę kolarzy. Zawsze twierdzę że podjazd był udany jeśli wyprzedzę ich więcej niż bikerów mnie. Tym razem tak było. Znajomość trasy ułatwiała mi to w bardzo dużym stopniu.

Tam gdzie ludzie hamowali bojąc się niewiadomej za zakrętem – ja dokręcałem.

Dalej były już tylko leśne dukty. Duża ilość interwałowych podjazdów szybko sprawiła że na każdym kolejnym było mi ciężej.

Przewidując to przed startem zaopatrzyłem się w dużą ilość dopalaczy. Co przyznam bardzo pomogło.

Fajne, szybkie zjazdy obfitujące w dużą ilość ostrych zakrętów pokonywałem z mega prędkością. Zazwyczaj przytulając się do prawej strony niechętnie zajmowanej przez innych z powodu błota. Wiedziałem że tylko tak uda mi się wyprzedzać.P1050470

Zgodzicie się ze mną że wiele zjazdów w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym jest stosunkowo wąskich. I tylko agresywny atak bokiem może przynieść efekt.

Niestety jak to na maratonach. Było wiele momentów gdy ludzie sprowadzali rowery lub zsuwali się bocznym ślizgiem – bo jazdą bym tego nie nazwał. Hamując lub zmuszając do całkowitego zatrzymania zawodników będących za nimi.

Cóż uroki maratonów.

Po około 10 kilometrach dopadł mnie Batik. Oczywiście na podjeździe. Zdopingowałem go kilkoma słowami ale nim skończyłem zniknął mi za kolejnym zakrętem.

Jadąc dalej poczułem na swoich plecach oddech wza. Postanowiłem że tym razem powalczę z Nim. Trzymałem się jego ogona przez kilka ładnych kilometrów.

Ostatnią próbą jaką podjąłem było złapanie go za sztycę na jednym z podjazdów. Nie wiedział że to ja i stwierdził: „o kurcze mam kapcia”.

Jak go puściłem to wystrzelił jak z procy. Więcej go nie widziałem a na mecie miał 6 minut przewagi.

Gdzieś między zawodnikami był też sla, ale pędził tak szybko że mijając mnie ani On ani ja tego nie zarejestrowaliśmy.

Fajnie było słyszeć na trasie od innych zawodników skąd tu te górki, ja pier…, miało być płasko. Myślałem w takich momentach – witamy w TPK!

Dodawało mi to paliwa.

Końcówka trasy to szybki zjazd. Widziałem że wiele osób odpoczywa sądząc że przed metą organizator wymyślił im jeszcze niespodziankę w postaci krótkiego stromego podjazdu. Znajomość trasy i licznik uświadomiła mi że nic takiego nie będzie. Teraz max!

Mam wrażenie że w tym miejscu wyprzedziłem ze 30 osób.

Sam finisz to jazda koło w koło z dwoma innymi zawodnikami.

Ale znów miałem ułatwienie – wiedziałem że muszę złapać skrajnie lewy tor jazdy. Zakręt w lewo i wpadamy z asfaltu na trawę na ostatnią prostą przed metą. Zakręt w lewo sprawił że chcąc czy nie moi konkurenci do „złota” zatoczyli szeroki łuk.

Zbyt szeroki aby mogli mi zagrozić.

Beeeeep i meta. Sekundę lub dwie po mnie wpadło jeszcze z pięciu zawodników. Dobrze że nie zdawałem sobie sprawy z faktu że za moimi plecami trwa taka pogoń.

Uścisk dłoni z kolegą z finiszowego dojazdu i „banan” na gębie sprawiły że poczułem się mega zadowolony.

Mam nadzieję że inni bawili się równie dobrze jak ja.

Do zobaczenie w przyszłym sezonie!

Pozdrawiam „Qazimodo” z Gdańskiej Ekipy Rowerowej.

asfalt=niewiele

dystans=50

kondycja=wysoka

profil=wysoki

trud=max

m=Gdańsk

typ=rowerowy

Posted in Maratony | Tagged , , | Leave a comment

Skandia MTB Maraton

1Po rocznej przerwie ponownie zdecydowałem się wystartować w maratonie. Długo zastanawiałem się jaki wybrać dystans, krążył mi po głowie 92 km, ale juz dzisiaj wiem na pewno, że dobrze wybrałem decydując się na 61 km. Trasa była ciężka i górzysta. To była walka ze skurczami. Na ten dystans zgłosiło się ok. 206 zawodników  Wszyscy wystartowali razem, ale po pewnym czasie peleton zaczął się rwać na mniejsze grupki.  Na samym początku byłem w środku, wiedząc o tym, że i tak ci silniejsi wyprzedzą mnie. Lekko zwolniłem i swoim tempem jechałem  rozkładając2 odpowiednio siły, aby dojechać do mety. To był mój najważniejszy cel. Już na 13-tym kilometrze dojechałem do górki, na którą trudno było wejść pieszo, a co dopiero wjechać. Nikt z otaczających mnie zawodników tego podjazdu nie zaliczył. Pomyślałem sobie: jak tak się zaczęło na początku trasy to co będzie dalej? Ledwo się wgramoliłem na szczyt i zaznałem chwili odpoczynku, ale nie na długo, gdyż po krótkim czasie rozpoczęły się następne podjazdy. A raczej podchodzenia z rowerem na ramieniu. Jeżeli były podjazdy to muszą być również zjazdy. Były, i to jakie! Strach zjechać. Na drzewie widziałem ostrzeżenie w postaci trzech wykrzykników i spore nachylenie chyba ok. 30 procent. Widząc to podskoczyła adrenalina, przyznam szczerze, że miałem pietra… ale zjechałem!!! Nie będę opisywał tu tych wszystkich zjazdów, bo dużo było podobnych. Widziałem jak niektórzy schodzili na pieszo. Wprawdzie nie lubię się chwalić, ale wszystkie zjazdy zaliczyłem i nie miałem ani jednego upadku. Uważam za mój osobisty wielki sukces.3

Na 20-tym kilometrze dwoje młodych ludzi rezygnuje z dalszej jazdy, niestety braki kondycyjne. Dojechałem do pierwszego bufetu to był 22-gi kilometr, tam zastałem 6-ciu bikerów posilających się, ja natomiast skorzystałem tylko z pomarańczy i szybko wystartowałem zostawiając ich z tyłu. Dalej było trochę odpoczynku od tych podjazdów, bo wjechałem na asfalt i tu naciskałem ile sił w nogach. Na liczniku widziałem kątem oka 40km/h. Na szosie nadrobiłem bardzo dużo czasu, aby później znów stracić przewagę na podjazdach. Drugi bufet był (już nie pamiętam dokładnie) na 45-tym kilometrze, na którym tylko zwolniłem pobierając wodę w biegu. Od tego momentu toczyłem samotnie bój, łykając co chwilę jakiegoś marudera. Czyli byli gorsi odemnie 🙂

Dopadłem w końcu faceta, którego nota bene nie mogłem dogonić, ciągle jadąc za nim ok 50m Dojechaliśmy do długiego, ostrego zjazdu oznaczonego trzema wykrzyknikami. Ten jadący pan już na dole zjazdu nie wyrobił zapiaszczonego zakrętu i fiknął przez kierownicę, wstał, czyli nic mu się nie stało, ale musiał szybko zejść na pobocze. Wjechałem na pełnym gazie w ten zakręt wyprzedzając go. Tył lekko mi zarzucił, ale z zakrętu wyszedłem cało bez upadku i już do końca nie dałem mu szans.4

Do mety zostało tylko 13 kilometrów ale tracę tu wiele cennych minut. Skurcze prześladują mnie ostatnio dość często. Niestety zatrzymuję się, aby z plecaka wydobyć tabletkę magnezu. W tym momencie wyprzedza mnie chyba z 7 bikerów. Wsiadam powoli i ruszam, ale znowu ktoś mnie wyprzedza. Rozmasowałem mięśnie… przeszło, więc naciskam mocno na pedały, ale oni odjechali już dość daleko. Trudno, jadę szybkim tempem po dziurach, piaskach aż w końcu coś mi zaczęło piszczeć w rowerze. No tak, jeszcze tego mi brakowało. Piąty kilometr przed metą jest dla mnie tragedią, następny skurcz, ale tak silny, że prawie spadam z siodełka i w tym momencie znowu mnie wyprzedzają. Już mi nie zależało na dobrym miejscu, chciałem tylko dojechać do mety. Po dłuższej przerwie wsiadam… chyba już jest OK. Jak na razie skurcze minęły. Pomyślałem, że dojadę, bo już widzę miasto.

Policja wskazuje mi drogę i tu już naciskam mocno, bo aż do 35km/h. W ten sposób wjechałem na metę prosto w objęcia moich kolegów z GER’u, którzy czekali już tylko na mnie.

Koniec wyścigu… teraz rozdanie nagród za zwycięstwa.

Była również przyznana nagroda dla najstarszego i dla najmłodszego zawodnika. W tym momencie scoot powiedział, że mam szanse. Może bym i miał gdyby nie było pana, który wystartował w maratonie w wieku 79 lat! Więc jestem za młody, aby dostać nagrodę:) Byłem zaskoczony tym zawodnikiem, że on ma na tyle hartu ducha i sił, aby pokonać 30 km trasę, bo na takim dystansie jechał. Najmłodszy jak dobrze pamiętam miał 11 lat, więc chyba nam rośnie drugi Szurkowski:) Nie załapałem się na w/w nagrodę ale przynajmniej wszyscy dostaliśmy nagrody pocieszenia: plecak, medal za udział w maratonie, folder, czapeczka, batony i dwie maszynki do golenia.IMG_8984

Moje refleksje z maratonu:

To był jeden z najbardziej pechowych maratonów, na poprzednich nie miałem nigdy takich problemów. Trasa zaliczam raczej do ciężkich. Atmosfera sportowa jaka panowała na mecie pozwoliła nam zapomnieć o zmęczeniu. Trasa oznaczona super. Brawo organizatorzy!!! Na każdym skrzyżowaniu w lasach byli obecni, strażacy lub ludzie wyznaczeni, aby nikt nie pomylił trasy. Przy wjeździe na szosę ruchem kierowali policjanci. Jednym słowem organizacja super.

I jeszcze jedno: najbardziej obawiałem się słabej kondycji,  na trasie okazało się, że obawa była nie uzasadniona, byłem dobrze przygotowany. Jechało mi się wspaniale, nie odczuwałem wogóle zmęczenia a zawiodły te przeklęte skucze mięśni i nie tylko mnie.

Trochę o sprzęcie:

Były zalecane opony 2,1 z głębokim bieżnikiem, ja niestety uparłem się, że pojadę na oponach Panaracer przednia: Mach SS i tylna Mach SK. Przednia to typowy semislick. To był bardzo dobry wybór, gdyż po piaskach szła jak czołg, przejeżdzałem przez każdą głębokość piasku ani razu nie schodząc z roweru. Obie przerzutki mam XT, spisały się na medal. Ani jednej nawet najmniejszej awarii.

Na zakończenie chciałem podziękować naszym kierowcom: Zbyszkowi i Michałowi.

W transporterze Zbyszka jechały cztery rowery, a u Michała dwa na dachu.

Dziękuję również całej naszej ekipie za wzięcie udziału w maratonie

tekst: Mieczysław Butkiewicz

Relacja z przejazdu Michała „Qazimodo”

Razem z wza postanowiłem dojechać na miejsce dzień wcześniej. Jak się później okazało był to bardzo dobry pomysł. Przenocowaliśmy w super hoteliku za 30zł od osoby. Bezpośrednio po dotarciu pojechaliśmy do „miasteczka zawodów”. Było ono całkiem spore. Niestety panował jeszcze duży bałagan i brak było dobrej organizacji. Po zarejestrowaniu się postanowiliśmy objechać kawałek trasy jutrzejszego maratonu. Dołączył się kolega z Warszawy (pozdrawiamy). Po przejechaniu pierwszych kilku kilometrów prawie non stop asfaltem zacząłem żałować że nie zabrałem mniej agresywnych opon. Miałem bowiem z przodu Nobby Nic 2.1 i tył Racing Ralph 2.1.

Zaraz po dotarciu do lasu i pokonaniu niewielkiego wzniesienia moim oczom ukazał się stromy zjazd z licznymi dziurami i korzeniami. W dodatku prawie cały w piachu !!! Z politowaniem popatrzałem na opony Warszawiaka 1.4 i 1.5 slick J.  Zjazd był bardzo szybki, zaraz za nim identycznie nachylony podjazd. Łącznie tych zjazdów i podjazdów było chyba 6, z tym że każdy następny wydawał mi się o 5% bardziej stromy i 10% dłuższy 🙂 Po ich pokonaniu stwierdziłem że to przesada tak się zamęczać i czas wracać na relax do hotelu. W międzyczasie Wojtek zgubił okulary więc postanowiłem na ostatnim wzniesieniu zrobić małą sesję zdjęciową. Szkoda że zdjęcia spłaszczają – było naprawdę stromo. Kawałek dalej pędziliśmy już po twardej ubitej czarnej nawierzchni. Nagle słyszę przeraźliwy dźwięk mielonego metalu. Rzut oka na napęd – na szczęście to nie mój. Spoglądam na wza. Stoi nic nie mówi, nie rusza się. Podjeżdżam i patrzę a tam olbrzymia ilość zaplątanego drutu na jego korbie kasecie i hamulcach tarczowych. Szok – nie wiem jak on wyhamował i się nie zabił. Po 10min łamania i rozplątywania udało się usunąć ustrojstwo. Kawałek dalej było tego jeszcze więcej – posprzątaliśmy to. Śmiało mogę powiedzieć iż nie wyglądało to na przypadkowe dzieło natury. Na początku objazdu minęliśmy motor z gościem oznaczającym trasę, więc pewnie to była by ofiara druta!!!

Dzień wyścigu zaczął się nerwowo. Brak śniadania, restauracja zamknięta. Kilka kromek Wojtka z kiełbachą na sucho uratowało nam życie. Po spotkaniu z innymi parkujemy auta. Wielki dobrze zorganizowany parking na szkolnym boisku – rewelacja!!! Chłopaki idą się rejestrować, mają trochę ułatwione zadanie bo poprzedniego dnia wzięliśmy ich karty. Uff po mimo małej ilości czasu udaje się. Ustawiamy się na starcie. Jako jedyny z nas stoję w pierwszym sektorze. Zdecydowałem się na start w największym dystansie. Stoję i oczom nie wierzę – co ja tutaj robię. Dookoła mnie same team-y. Nogi ogolone, rowery z karbonu. Czułem się bardzo nieswojo. Okazuje się jednak że startujemy razem z zawodnikami jadącymi dystans medio (średni).

Niestety ale chamstwo na stracie jest straszne, ludzie dopychają się z boku, przeskakując barierki itd.. O innych incydentach nie wspomnę. Ale cóż taka fantastyczna atmosfera że człowiek znosi wszystko.

Start !!!

Ostre tępo, strasznie ciasno, pierwsze gleby słyszę zaraz za mną. Od razu po 20 rowerów. Nie ma czasu jednak patrzeć jadę. Zaraz po starcie wzniesienie i peleton trochę się rozciąga. Po dotarciu do lasu znów dłuższy podjazd. Wyprzedza mnie masa bikerów! Grubi chudzi, mali i duzi – jest ich naprawdę sporo. Ale to nic wiedziałem co zacznie się zaraz za zakrętem. I nie myliłem się. Zjazdy i podjazdy były dla olbrzymiej ilości rowerzystów nie do pokonania. Złapałem lewy tor, choć było bardzo wąsko puściłem hamulce, kręciłem korbą i ile sił w nogach gnam w dół! Nadrabiam straty, wyprzedzam na raz po 20/30 osób, fantastyczne uczucie! Niestety na trzecim zjeździe słyszę że łańcuch mi spada. Załamany zatrzymuję się na dole i patrzę a tu brak wózka przedniej przerzutki. Myślałem że się rozryczę! Dopada mnie wza. Nie jest w stanie mi pomóc więc rzuca „no to cześć”. Podziałało to na mnie jak czerwona płachta na byka. Nie poddam się przecież! Zakładam łańcuch na środkową zębatkę i jazda. Jadę i nawet dobrze mi idzie- tępo w sam raz. Choć powoli czuję że za ostro wystartowałem. Dopalacz i po chwili przechodzi! Pod każdym podjazdem zatrzymuję rower i ręcznie zmieniam przełożenie. Wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy. Na zjazdach mijam ich jednak z „kosmiczną prędkością”. Nie rzadko słysząc „debil” lub gorzej. Treningi na 3miejskich klifach przynoszą rezultaty. Po drodze widziałem setki pełnych bidonów. Cieszyłem się że miałem bukłak i mnie ten problem nie dotyczył. Po jakimś czasie dojeżdżam do serwisu. Jest nadzieja że naprawią mi przednią przerzutkę.

Czekam aż serwisant obsłuży dwie osoby przedemną. Trwało to 9 minut. A wydawało się całą wiecznością. Cały czas mija mnie kolejna grupa rowerzystów. Serwisant w końcu rzuca okiem na mój sprzęt i stwierdza – „nie mam przedniej przerzutki – nie pomogę ci”. Nie miałem czasu złościć się na siebie że nie zapytałem o to na początku! Wsiadłem i ostro dałem za innymi. Na 28 kilometrze widzę przed sobą znajomą sylwetkę. To Andrzej „Scoot”. Nawet nie zauważyłem kiedy mnie wyprzedził. Po chwili pędzimy już razem zmieniając się na przedzie. Do naszego „pociągu” zapraszam jeszcze jednego rowerzystę. Niestety po 10 minutach dzwoni telefon do Scoota. Nie ma czasu czekać, pędzę dalej sam. Kolega też odpada. Za moimi plecami po chwili jadą już następni. Niestety nie chcą się zmieniać i korzystają sobie z mojej siły. Po kilku próbach i namowach stwierdzam że mam ich w d., i ostatkiem sił naciskam mocniej na pedały. Cały czas na środkowym biegu z przodu. Udaje mi się odskoczyć. Po pewnym czasie znów koleje cwaniaczki jadą za mną, znów nie chcą lub nie mają siły na zmianę.

Szybka decyzja i zmieniam na przedzie na największą zębatkę. Tak już zostanie do końca. Niestety co kilka kilometrów nie wiedzieć czemu łańcuch spada mi całkowicie miedzy ramię korby i blat. Blokując się i zmuszając mnie do zejście roweru i ponownej naprawy. Wszystkie kryzysy minęły, skurcze nie dopadają. Jedzie mi się naprawdę dobrze. Wyprzedzam bardzo dużą ilość zawodników. Na ostrych piaszczystych zakrętach słyszę jak krzyczą sędziowie i obsługa maratonu. Zwolnij !!! Nie robię tego. Moje opony trzymają się jak przyklejone. Zjazdy również na pełnym gazie. Przed ostatnim bufetem widzę jak jeden facet frunie fikołka przez kierownicę. Na szczęście jest cały ale dla niego to już koniec wyścigu. Wyjeżdżam z lasu, wpadam na asfalt, dawno już podjąłem decyzję że jadę średni dystans zamiast zakładanego dużego.

Na lekkim ale długim wniesieniu słyszę że do mety 3 kilometry. Na liczniku 34 km/h i rośnie J Rzut oka za siebie, na końcu górki i widzę około 15 bikerów jadących z ścisłym peletonie, szybko zbliżających się do mnie. Myślę – nie dopadniecie mnie już i w tym samym momencie spada mi łańcuch!!! Co zrobić! Zsiadam z roweru i co sił pchając go biegnę do mety. Na śliskim asfalcie mało nie wpadam w poślizg. Plastikowa podeszwa buta nie została stworzona do biegania. Słyszę już szum opon, słyszę jak sapią już za mną. Słyszę pisk tarczowych hamulców na tym samym zakręcie na którym sekundy temu mało nie zaliczyłem gleby. Ludzie zaczynają krzyczeć – dawaj, szybciej! Niesamowicie głośno skandują ewidentnie dopingując mnie. Dobiegam do mety i słyszę długo wyczekiwany dźwięk biiip! To mój czas! Sekundę później słyszę biip, bip, biip, biip, biiiip, bipppp. To peleton J

Udało się jednak! Nie dopadli mnie! Radochę miałem taką że ciężko to opisać. Ludzie składają gratulację za wolę walki. I tak to pierwszy maraton w życiu przejechałem beż przedniej przerzutki, dobiegając do mety a nie dojeżdżając. Frajda niesłychana.

Czas 3h 19 minut, avg 18,30, max speed 55,85, dystans 60,80

tekst: Michał „Qazimodo”

Relacja z przejazdu Andrzeja „Scoot’a”

Na maraton zdecydowaliśmy się przyjechać w dniu startu. Nie było to dla mnie najszczęśliwsze rozwiązanie, ale  skorzystałem z możliwości podróżowania „wesołym busem” Zbyszka, wraz z Mietkiem i Wieśkiem. Pobudka o 5 rano po kilku godzinach snu nie zapowiadała nic dobrego, ale ranne widoki za oknem wstawające pośród mgieł słońce, zrekompensowały wszystkie dolegliwości 🙂

Na miejsce maratonu przyjechaliśmy z opóźnieniem i po wielu perturbacjach (prawie zgubiony portfel Zbyszka i nieodpalający samochód) udało nam się ustawić w boksach startowych. Temperatura była bardzo wysoka i od samego początku zacząłem się obawiać o odwodnienie. Poza tym był to mój pierwszy raz na rowerze od miesiąca i na dodatek w pełnym słońcu, więc organizm trochę odwykł od wysiłku. Qazi z Wojtkiem przestrzegali przed bardzo ostrymi zjazdami, a ja cieszyłem się w duchu, że sporo ludzi znacznie zwolni na tych odcinkach co będzie dla mnie szansą.

Ruszyliśmy. Nie będę opisywał trasy, napiszę tylko że była bardzo urozmaicona i niezwykle malownicza. Jak dla mnie była to czysta forma maratonu MTB i niczego lepszego poza górami po prostu zrobić się nie da. Zjazdy zgodnie z oczekiwaniami były ostre, ale nie tak ostre jak nasze trójmiejskie klify. Spokojnie zjeżdżałem wszystkie na pełnej prędkości wyprzedzając wiele osób. Niestety na podjazdach było znacznie gorzej… przerwa w treningach dała o sobie znać i mocno zostawałem w tyle. Na 30 km wziąłem pierwszego żelka i zaczął się mój mały koszmarek. Nie wiem co było przyczyną, możliwe, że wiele czynników połączonych razem, a może tauryna zawarta w żelu, faktem jest że po wzięciu żela zamiast dostać powera to osłabłem. 10 km dalej wziąłem kolejnego żelka i nastąpiło kolejne odcięcie mocy. W tym momencie dogonił mnie Wojtek, a jakiś czas później Qazi. Do mety jakoś się wlokłem walcząc ze skurczami (pierwszy raz od lat!) i dziękując w duchu za kolejne szybkie zjazdy na których połykałem maruderów. Siły dodał mi ostatni bufet na 12 km przed metą, gdzie zjadłem kilka ciastek i wypiłem 2 kubki czystej wody. Dzięki temu mogłem powalczyć i tuż przed metą wyprzedzić jeszcze 2 zawodników. Na metę wpadłem jednak niezwykle zadowolony. Klimat tej imrezy był naprawdę super! Każdy z uczestników poza torbą upominków otrzymał medal. Można było na talon zjeść bardzo smaczną karkóweczkę, a czas umilała grająca na żywo kapela. Dodam jeszcze kilka słów o zabezpieczeniu trasy. Otóż przy każdym poważniejszym zjeździe (oznakowanym przez organizatora) stało kilku ratowników z deską ortopedyczną i torbą ze sprzętem ratunkowym (R1). Nieopodal stał pojazd, którym po zaplanowanej wcześniej drodze można było szybko przemieścić poszkodowanego do punktu medycznego. Trasa była bardzo dobrze oznakowana, chociaż słyszałem głosy, że niektórzy sędziowie zeszli z posterunków  przez co zawodnicy gubili drogę. Mnie nic takiego się nie przydarzyło i każdy zakręt czy przejazd przez ulicę był wyraźnie sygnalizowany zarówno znakiem jak i machającym ręką sędzią.

Jednym słowem: polecam udział w takich imprezach każdemu bez względu na stopień zaawansowania! To wspaniała przygoda umożliwiająca wchłonienie potężnej dawki rowerowej atmosfery. Nie musicie tam jechać aby się ścigać… po prostu pojedźcie aby poznać moc płynącą z prawie 600 zawodników stojących na starcie. Przy okazji poznacie fantastycznych ludzi i spędzicie sporo czasu wśród znajomych, z którymi dawno nie mieliście okazji porozmawiać. Pomimo różnego rodzaju pecha przytrafiającego się na trasie, takich wyjazdów nigdy się nie zapomina!

Tekst: Scoot

Relacja z przejazdu Zbyszka „Zibek”

Kilka kilometrów przed Chodzieża Michał z Wojtkiem już na nas czekają i na „sygnale” eskortują nas na parking samochodowy dla maratończyków.

Mamy mało czasu więc na zmianę załatwiamy wszystkie formalności zgłoszeniowe, kilka fotek i lecimy po rowery. W między czasie spostrzegam iż nie mam dokumentów samochodu prawa jazdy oraz karty bankomatowej w saszetce do której je włożyłem, nerwowo szukamy zguby w samochodzie i parkingu. Niestety nie ma, atmosfera nerwowa a czas ruszać. Z tego wszystkiego ustawiamy się z Wieśkiem na końcu peletonu. Ruszamy, zanim się spostrzegłem peleton odjechał na dobre paręset metrów. A ja cały czas myślami przy dokumentach, po chwili spoglądam na torebkę narzędziową ,odsuwam zamek i odkrywam leżące papiery. Wstępuje we mnie energia, lecz ogary poszły w las, cisnę i widzę przed sobą tuman kurzu to chłopaki wjeżdżają do lasu. Pomału wyprzedzam kilka osób później znowu kilka. Lecz na tym koniec jadę w peletonie złożonym z kilku rowerzystów , dość różnych wiekowo, kilka pytań z skąd przyjechali i krótkie odpowiedzi bo wszyscy myślą o jednym ,jak najszybciej do mety. O trudnościach na trasie nie będę opisywał gdyż widać je na fotkach Michała i z tego powodu część podjazdów zaliczałem na nogach, oczywiście jako jeden z wielu. Początkowo traktowałem przejazd dość obojętnie na zasadzie aby przejechać lecz duch rywalizacji poganiał do przodu .W pewnym momencie wyprzedziło mnie kilku bilerów i wówczas zdałem sobie sprawę że Grand Fondo kończy wyścig. a ja daleko w lesie, lecz nic dziwnego skoro najlepsi mieli czas powyżej 30km/ h, więc wciągnąłem żelka i do przodu, a tu nic tempo bez zmian zmęczenie i trudność trasy skutecznie mnie wyhamowała. Ogólnie jakoś dojechałem do mety.

Moje wrażenia.

Trasa przepiękna ale dość trudna , do przejechania przez każdego GER’owca . Jestem zadowolony z udziału w tej imprezie. Myślę że 5 pażdziernika GERowcy wezmą szturmem MTB Skandię.

Pozdr.

Zbyszek „Zibek”

Relacja z Przejazdu Wojtka „wza”

Sobota powitała mnie pięknym słońcem i wielką jasnością co nie było tak naprawdę zaskoczeniem po uprzednim maniakalnym sprawdzaniu prognoz na 3 wyspecjalizowanych stronach + onet do tego. Wszamałem śniadanie, dokończyłem pakowanie i pozostało mi oczekiwanie na Michała. Pojawił się, nieco spóźniony, swoją bryką, ze świeżo zamocowanym bagażnikiem pod moją śliczną Konę. Szybkie pakowanie i w drogę! Podróżowało się całkiem dobrze, fura gładko motała na opony wstęgę szosy. Jechaliśmy przez Bydgoszcz, całkiem ładne miasto, szczególnie w taki piękny wiosenny dzień. Tu wysadziliśmy młodego autostopowicza, którego zgarnęliśmy gdzieś po drodze. Zrobiliśmy krótki postój na kawę i loda w Macu i dalej w drogę. Pomyliliśmy zaraz trasę ale ostatecznie z niewielkim opóźnieniem dotarliśmy do Margonina, naszego miejsca noclegu. Motel okazał się całkiem miłym miejscem położonym nad jeziorem. Po krótkim ogarnięciu się, przebrani w ciuchy rowerowe, ruszyliśmy do Chodzieży. Zapewne ze względu na rewelacyjną aurę miasto od razu mi się spodobało. Zarejestrowaliśmy się, otrzymaliśmy gadżety od organizatorów (plecaczek bardzo mi się zaraz przydał) i ruszyliśmy na objazd trasy wraz z nowo poznanym kolegą z Warszawy. Czułem się nie najlepiej ponieważ coraz gorzej znoszę jazdę na długich dystansach samochodem. Tak było i tym razem, mimo, że siedziałem na przednim siedzeniu. Jednak w miarę jazdy rozgrzewałem się i czułem coraz lepiej, Nagle! Spod przedniego koła Quaziego wyskoczył kamień wielkości piłeczki golfowej i uderzył mnie prosto w lewą goleń. Auuuuuuuuu – zawyłem z bólu przeklinając pod nosem. Po chwili pojawił się spory siniak ale poza nim nie miałem na szczęście żadnych poważniejszych dolegliwości. Jedziemy dalej, szybkie zjazdy i interwałowe podjazdy – podobnie jak w TPK. Pod sporym drzewem krótka sesja zdjęciowa. Na następnych zjazdach kask zaczął spadać mi na oczy – wykminiłem, że to dlatego, że nie mam okularów na nosie. Kur… trzeba wracać, koleżeński warszawiak pojechał ze mną, zaś Quazi oczekiwał gdzieś dalej. Okulary były na miejscu ostatniej fotografii więc szybko pognaliśmy w kierunku Michała. Po szybkim zjeździe z rozpadliną pośrodku zatrzymała nas piaskowa ściana. Na jej szczycie siedział Quazi i cykał fotki, dokumentując nasz wysiłek podczas podprowadzania. Jedziemy dalej! Kierujemy się w stronę Chodzieży, nieopodal amfiteatru coś mi się wkręca w tylne koło, miałem już trochę takich sytuacji w swoim życiu i czuję, że to coś poddaje się, więc powoli jadę dalej. Trzeba się jednak zatrzymać. Pokaźny zwój cienkiego drutu oplata kasetę i tylną przerzutkę, która niechybnie zostałaby zmasakrowana. Z pomocą warszawiaka (a może to on z moją pomocą? dzięki!) usuwam problem i można jechać dalej. Ale wjeżdżamy już do miasta, żegnamy naszego towarzysza i wracamy do hotelu o mało nie zrywając balonów naszymi rowerami przy wyjeździe z miasteczka Pana Langa.

W motelu żarcie, przegląd rowerów i sny o zwycięstwie…

Niedziela chyba jeszcze cieplejsza niż sobota, pogoda jak drut! Jemy śniadanie i gorączkowo zwijamy do samochodu. Jedziemy do Szamocina jakieś 6 km dalej i czekamy na resztę ekipy GER. Są! Więc prowadzimy ich do Chodzieży, a tam bardzo pozytywne zaskoczenie – parking pod szkołą dla uczestników maratonu. Nerwowe przygotowania i jazda na start. Tu znowu pomógł nam bardzo warszawiak (oj jak brzydko tak mówić) – bez niego dotarcie do sektorów zajęłoby znacznie więcej czasu.

Stoję w sektorze, ludziska robią foty a ja się zastanawiam jak to będzie.

Start!

Za radą warszawiaka trzymam się czołówki i cisnę ile wlezie, uczucie fajne ale głupota do kwadratu, po 2 minutach mam 200 na budziku – tym od serca. To może jest dobre, ale nie na zimnym silniku. Zdycham po 5 minutach tej masakry, od tej pory muszę rozjechać to co zepsułem. Na asfalcie bierze mnie mnóstwo ludzi, porażka. Koleś w koszulce kellys zwolnił podobnie jak ja, potem będziemy się tasowali na trasie a on będzie ostatecznie szybszy mijając mnie gdy padnę od skurczy. Gdybym zaczął po swojemu, ten leszcz pewnie byłby gdzieś za mną…

A dalej…trasa znana z wczoraj, interwałowe hopy, na szczycie jednej z nich stoi Quazi z rowerem obok. Zawracam, rozwalona przednia przerzutka, Quazi mówi, że rezygnuje, żegnam się…

Krótkie chwile wytchnienia na zjazdach, piaskowe podejście i trasa się trochę zmienia, tętno cały czas się błąka okolicach 180 („jestem pierdolnięty” – takie myśli chodziły mi po głowie). Najwięcej zyskuję na podjazdach i zjazdach, tracę na płaskim i w piasku, gdzie moje RR zamieniają się w dancing ralphy. Na jednym ze zjazdów, na zakręcie, biorę zakosem sporą grupę, manewr ten sprawia mi sporą frajdę ale zaraz ląduję w piaskownicy i żeby nie fiknąć kozła, cofam tyłek za siodło. W efekcie przednie koło traci sterowność i ląduję delikatnie z rowerem na skarpie ograniczającej zjazd z prawej strony. Teraz oni mnie wyprzedzają…od tej pory jadę praktycznie sam.

Zapadł mi w pamięć bardzo fajny odcinek – największy zjazd i podjazd zaczynające się i kończące w jednym miejscu przedzielonym taśmą – duża frajda – tu sporo osób wyprzedziłem. Niestety niebawem, po przecięciu asfaltowej drogi, rozpoczęła się chyba ze 20 kilometrowa płaska, szutrowa sekcja. Jechałem, jechałem, tętno tylko 150 a ja powoli zasypiałem. Tu wyprzedziło mnie tylko kilka osób, nie było więc tak źle. Nagle, pod koniec tego odcinka, na bardzo zapiaszczonym gruncie, zaczęły łapać mnie skurcze. Zaczęło się od lewej łydki i przerzucało się na lewy czworogłowy, no masakra. I zaraz to samo w prawej nodze. Zatrzymałem się i zsiadłem z roweru a noga rzucała się jak zdechła ryba. Czułem się jak popsuta zabawka, albo ofiara czarownika voodoo. Rozmasowywałem to i rozciągałem przez kilka minut po czym wsiadłem na rower. Jechałem bardzo powolutku, dopiero po jakimś kilometrze udało mi się to rozjechać, ufff. Można było jechać dalej. Znów górzysty odcinek z podjazdami i zjazdami. Fotograf na szczycie oznajmił, że zostało już tylko 7 km – oby (gdzie masz te foty?). Niebawem rozjazd na mega i giga, tu mnie poinformowali, że już tylko 3 km. Wjeżdżając do miasta trochę spasowałem ale zobaczyłem za sobą jakiegoś zawodnika, a przed momentem jeszcze nikt przecież za mną nie jechał. Znów więc zacząłem cisnąć i niebezpieczeństwo zaczęło się oddalać, ostatni podjazd i blat na górze, o mało nie rozjechałem gliniarza wskazującego drogę. Sam byłem zdziwiony, że tak szybko zap…. Ostatni zakręt, piknięcie na macie i koniec!

Generalnie superpozytyw, tym bardziej, że wszyscy, łącznie z Quazim, ukończyliśmy zawody.

Czekamy już więc na następne wyzwania 😉

Max 46,7 km/h

Puls: avg 171, max 202

Wojtek „wza”

asfalt=brak
dystans=50
kondycja=wysoka
profil=wysoki
trud=max
szlak=niebieski
obszar=TPK, Gdańsk
typ=rowerowy
Posted in Maratony | Tagged , , | Leave a comment

Relacja z maratonu MTB – Golub-Dobrzyń

IMGP6719.JPG.phpPomysł startu w maratonie Golub-Dobrzyń podrzucił Flash. W niektórych z nas z miejsca zatliła się iskierka rywalizacji i zdecydowaliśmy się wziąć udział w tej imprezie. Przyznam się jednak, że z uwagi na słabą formę pojechałem wyłącznie towarzysko. Przez chwilę miałem nawet zrezygnować, ale widząc mocne zaangażowanie Silvera w  ten wyjazd wpisałem się na listę startową.

Golub-Dobrzyń znajduje się w odleglości ok. 170 km od Gdańska. Wyróżnia się wspaniałym zamkiem krzyżackim oraz licznymi turniejami rycerskimi. http://www.golub-dobrzyn.pl http://www.zamkipolskie.com/golub/golub.htmlIMGP6720.JPG.php

Imprezę organizowało miasto i jego promocję widać było na każdym kroku. Po przyjeździe na start każdy zawodnik otrzymał reklamówkę pełną folderów o Golubiu (w tym dwie płyty CD) oraz koszulkę. Spotkałem kilku znajomych (pozdrowienia: Robin, Flash, Ufo) i czas przyjemnie mijał na rozmowie. Start honorowy rozpoczynał się na rynku skąd ponad setka kolorowo ubranych zawodników ruszyła powoli za prowadzącymi jeźdźcami na koniach. Organizator chyba nie przewidział, że ciągłe wymijanie końskich „min” na drodze spowoduje tak dużo radosnych komentarzy wśród uczestników. Ja osobiście pierwszy raz w życiu czułem na starcie maratonu inny zapach niż maść rozgrzewająca ben-gay 😉

Huknęła armata i wystartowaliśmy. Wiedziałem już wcześniej od Flasha, że trasa jest raczej szybka, płaska i momentami piaszczysta. Mniej więcej na środku dystansu znajdował się podjazd „ściana płaczu” na szczycie którego oczekiwała na pierwszego zawodnika premia w postaci odtwarzacza DVD. Mając już pewne doświadczenie w maratonach wiedziałem że z uwagi na swoją słabą formę muszę jechać bardzo ostrożnie. Nie mogłem dopuścić do „spalenia się” zbyt wcześnie bo na pewno zabrakłoby mi sił na ostatnie kilometry. Wyprzedziłem więc kilka osób i spokojnie podłączyłem się pod grupkę jadącą mniej więcej moim tempem. Trasa sprzyjała tworzeniu „tramwajów” bo na ogół była równa i szeroka, z niewielką ilością single-tracków. Moją strategią na ten maraton było dojechanie do mety na innej pozycji niż ostatnia 😉 Bez wahania wsiadałem na koło każdemu kto jechał niewiele szybciej ode mnie, lecz gdy nadmiernie przyspieszał to decydowałem się wrócić do swojego tempa. Pewnym problemem była temperatura. Przed startem było mi dość chłodno więc wystartowałem w „rękawkach” oraz „nogawkach” mając jeszcze lekką kurteczkę w plecaku (Robin straszył deszczem po południu). Na 10-tym kilometrze zdecydowałem się zrobić postój techniczny i rozebrałem się ze wszystkich ocieplaczy. Jednocześnie podciągnąłem sztycę która miała mi opadać jeszcze ze 3 razy podczas całego maratonu (moje zaniedbanie  – zacisk).IMGP6722.JPG.php

Po zdjęciu ubrania wstąpiły we mnie nowe siły i dość szybko dogoniłem grupę w cieniu której jechałem. Po kolejnych kilku kilometrach zacząłem nawet sam nadawać tempo, a 2 czy 3 osoby pędziły za mną w odległościach nie większych niż 20 centymetrów. Na 20-tym kilometrze wciągnąłem żelka co dodało mi kolejnych sił. W pełni rozgrzany i zaopatrzony w energię zacząłem czerpać z maratonu to co najlepsze: przyjemność z szybkiej jazdy i rywalizacji. Od jakiegoś czasu jechałem z „moją” grupką ludzi wśród których była ambitnie jadąca dziewczyna w czerwonym stroju. Nawet raz podczas mojego wcześniejszego kryzysu podciągnęła mnie kawałek i dzięki temu mogliśmy się schronić w cieniu uciekających. Póki co kryzys mnie już dawno opuścił i jechało mi się naprawdę świetnie. Nawet ciągle przeciekający ustnik od camel’a nie mógł zepsuć mojego dobrego humoru.

Trasa była naprawdę prosta technicznie. Nie liczyłem więc na zbyt trudne zjazdy, ale na widok trzech wykrzykników na drzewie poczułem zastrzyk adrenaliny. Pamietając niektóre w ten sposób oznakowane zjazdy z innych maratonów w ułamku sekundy przygotowałem się na wszystko. Niestety dość szybko euforia zmieniła się w zawód. Zjazd był może dość szybki, ale prosty i kończący się asfaltem.IMGP6746.JPG.php

Jadąc dalej zostałem z tyłu za „moją” grupą gdyż zostałem zmuszony do podciągnięcia do góry siodełka. Jakoś nie mogłem ich dogonić i jechałem nadal swoim tempem. W pewnym momencie w oddali zobaczyłem stromy podjazd z kilkoma rowerzystami idącymi wzdłuż niego. Co ciekawe tuż obok stał Ufo z jakimś dziwnym (nie jego) rowerem mającym całkowicie zmieloną przerzutkę! Zapytałem co się stało. Odkrzyknął tylko, że jego rower pojechał. Nie do końca to zrozumiałem ale widząc, że wszystko jest OK (żadnych śladów wypadku) ruszyłem dalej. Kilkaset metrów po podjeździe udało mi się wreszcie dogonić grupkę z którą jechałem przez większą część trasy. Tu spotkało mnie kolejne zaskoczenie gdyż zrównując się z dziewczyną w czerwonym stroju zauważyłem, że ONA JEDZIE NA ROWERZE UFO! Wszystko stało się jasne… na podjeździe nie wytrzymała jej przerzutka, a jadący w tych samych barwach gentleman Ufo udostępnił swój rower!

Reszta trasy była dość monotonna, aczkolwiek świetnie oznakowana. W ogóle należy przyznać, że organizacja całego maratonu była na 5 z minusem. Minus za 2 miejsca na trasie gdzie jednak zabrakło jednoznacznych wskazówek. Cała reszta trasy pokryta została zarówno strzałkami jak i naprawdę częstymi miejscami w których stała obsługa lub Policja kierująca ruchem. W razie jakiegoś wypadku gwarantowało to dość szybkie (mam nadzieję) dotarcie na miejsce zdarzenia.

Zbliżał się koniec maratonu. Poza standardowymi wynikającymi z braku treningu dolegliwościami (plecy, cztery litery, kurcze w łydkach) jechałem dość sprawnie i nawet wyprzedzałem ludzi. Udało mi się utrzymywać poziom „stałej presji” czyli nie było momentów gdzie całkowicie odpuszczałem i odpoczywałem. Takie momenty zdarzały się u zawodników jadących przede mną, więc powoli przesuwałem się do przodu. Wreszcie wypadłem na szosę która prowadziła bezpośrednio do mety i tu na chwilę odpuściłem. Był to niestety błąd gdyż z miejsca dopędził mnie tramwaj czterech rowerzystów. Wskoczyłem na koło ostatniego i w ten sposób minęliśmy znak „meta 1 km”. Zacząłem się zastanawiać co mam zrobić. Nie miałem sił aby wyskoczyć na lidera więc moją szansą mogło być tylko zaskoczenie. Oceniałem zapasy energii na krótki, 100 metrowy finisz. Sprawa rozwiązała się sama bo jakieś 500 metrów przed metą zawodnik jadący tuż przede mną zaatakował i zaczął wyprzedzać peleton. Jechałem cały czas tuż za nim i zrównaliśmy się z pozostałą trójką ściagających. Docisnęliśmy i wyskoczyliśmy na I oraz II pozycję. Meta była już w zasięgu wzroku lecz niestety kątem oka widziałem jak wcześniejszy lider peletonu wyprzedza mnie powolutku wchodząc na II miejsce. Nie dałem rady i przeciąłem  linię tuż za nim zostawiając chociaż dwóch innych za sobą. I tak będziemy mieli ten sam czas 😉

Na mecie czekał już mocno znudzony Flash, Robin i Silver, a Łukasz przebierał się w samochodzie. Zaczęli troskliwie dopytywać się „czemu tak długo jechałem” i czy „miałem jakąś awarię”. Dziękuję koledzy za troskę. Jeszcze Wam kiedyś pokażę jak się jeździ 😉 Udaliśmy się wspólnie na przygotowane przez organizatorów pieczone prosię (wbrew obiegowym opiniom to jednak nie był ostatni z zawodników na mecie 😉 ). Dodatkowo zostaliśmy poczęstowani naprawdę smacznym makaronem i grochówką. Można też było się zaopatrzyć w banany oraz pomarańcze pozostałe z punktów żywieniowych. Podczas konsumpcji spotkałem Ufo wraz z koleżanką, która jak się okazuje zmieliła jeszcze jedną przerzutkę (w rowerze Ufo) dojeżdzając do mety na kolejnym!! Zajęła I miejsce w K1 za co wielkie gratulacje. Świetnia walczyła na całej trasie. Teraz przed kolejnymi maratonami trzeba jej będzie życzyć „połamania przerzutki” 😉

Robin zajął najbardziej chyba nielubiane 4-te miejsce (o krok od pudła) wyprzedzając o ponad 50 sekund Cezarego Zamanę. Gratulacje!! Flash miał niestety awarię łańcucha oraz złapał kapcia, ale i tak dojechał na 24 pozycji. Silver był 16-ty w M2, a ja 25 w M3. Przeliczając mój czas na M2 byłbym 30. Nie jest źle. Dałem radę.

Podsumowując mogę napisać, że wyjazd był BARDZO udany. Doświadczyłem wszystkiego czego można doświadczyć na maratonach MTB: świetni znajomi, wyczerpująca trasa, adrenalina, rywalizacja, nienajgorsza pogoda (zdążyłem na metę przed deszczem). Ponownie poczułem klimat zawodów i ożył zapomniany bakcyl. Polecam każdemu aby chociaż raz spróbował wystartować w podobnej imprezie i doświadczyć tych wspaniałych emocji.

Andrzej „scoot”

asfalt=brak
dystans=50
kondycja=wysoka
profil=wysoki
trud=max
szlak=niebieski
obszar=Golub-Zdrój
typ=rowerowy
Posted in Maratony | Tagged , | Leave a comment

Maraton Golub-Dobrzyń okiem Oli :)

IMGP6713.JPG.phpScooty pisząc swoją relację, przez wrodzoną skromność nie wspomniał, że maraton nie zakończył się wraz z jego przybyciem na metę, ale że po nim przyjechało jeszcze parę osob, m.in. ja. 😛 Mówi się, że jaki początek, taki i ciąg dalszy. Pierwsza relacje z maratonu przyszło mi pisać z perspektywy jego końca, lata mijają, a perspektywa jakoś nie chce mi się zmienić. Ale porzućmy dygresje i wróćmy do Golubia-Dobrzynia.
W zasadzie nie miałam ochoty się ścigać, doskonale zdając sobie sprawę z moich braków kondycyjnych, ale kiedy okazało się, ze start dla kobiet jest darmowy, postanowiłam potraktować to jako miły wypad towarzysko  turystyczny.IMGP6714.JPG.php

Wyruszyliśmy z Gdanska o 7 rano w dwa auta  ja z Piotrkiem oraz Scooty z moim firmowym kolega Łukaszem. Z powodu lekkiego błądzenia na miejsce dojechaliśmy w ostatnim momencie, na pół godziny przed startem pobierając numery startowe oraz reklamowki z materiałami propagandowymi o G-D. Spotkaliśmy tu też kilku znajomych, m.in. Flasha i Robina. Chwile pozniej razem z innymi zawodnikami krążyliśmy wokół rynku, rozgrzewając się przed startem.

Ustawiłam się w swoim ulubionym sektorze (czyli na samym końcu) i punktualnie o 11:00 ruszyliśmy na rundę honorowa po miasteczku. Była to jedna z najwolniejszych rund honorowych w jakich bralam udzial, prowadzilo ja bowiem kilkunastu jeźdźców na koniach, poruszających się nieśpiesznym kłusem. Zestresowane konie tak gęsto nawoziły asfalt, ze zaczęły pojawiać się nowe teorie na temat sposobu oznakowania trasy maratonu 😉 Stres udzielił się chyba także niektórym bikerom, bo tuz przed ostrym startem cala ich grupa rzuciła się w krzaki.

W końcu na znak startu huknął strzał z hakownicy, konie przysiadły na zadach, a bikerzy wykorzystali błyskawicznie tą okazję i cały zasnuty prochowym dymem peleton runął naprzód. 😉 Zassana przez tłum, szybko osiągnełąm prędkość ponad 40 km/h, ale i tak ciągle wszyscy mnie wyprzedzali. Powoli zaczynam się przyzwyczajać  pomyślałam. Przede mną była dłuuuga prosta szutrowa droga, nad głową miałam szare niebo, a w twarz zimny wiatr. Pedałowałam, podziwiając hektary ornych pól wokół i żałując, ze nie założyłam jednak ochraniaczy na buty, wiatr przeciskał się bowiem przez ich siateczkę, mrożąc mi stopy. Przez dluższa chwilę w zasięgu wzroku mialam jeszcze kilku zawodnikow, ale potem i oni zniknęli. W końcu zostałam sam na sam z pewnym milym, ale strasznie gadatliwym staruszkiem, który zaproponowal, żebyśmy dalej jechali razem. W sumie czemu nie, zawsze to przyjemniej, jak jest do kogo gębe otworzyć na takiej 70 km wycieczce.

W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, ze słyszę tuż za plecami warkot silnika. Odwróciłam się i zobaczyłam karetkę, a za nią jeszcze jakiś samochód. Zjechałam nieco na bok, żeby kolumna mogła mnie swobodnie wyprzedzić, ale kierowcy wcale nie mieli zamiaru tego robić! Zdałam sobie spraw, że jest to kolumna zamykająca wyścig, i że będą nam towarzyszyli na całej trasie! Poczułam podziw dla poziomu bezpieczeństwa zapewnianego przez organizatorow, ale z drugiej strony lekkie zdenerwowanie jak pod taką presją mam zatrzymać się na siku albo zjedzenie batonika??? Po jakimś czasie jednak surrealizm całej sytuacji zaczął mnie bardzo bawić, szczególnie ze liczba wlekących się za nami aut wzrastala chwilami do 4 (karetka, terenówka, bus zbierający osoby kierujące ruchem na trasie i jeszcze jakieś auto).IMGP6725.JPG.php

Pierwsze 20 km trasy wiodło po bardzo przyjemnych, ubitych szutrowych drogach, wśród pól i lasów. Jechaliśmy dość szybko, mialam wrażenie ze jest wyłącznie płasko lub z górki. Staruszek był pełen optymizmu, twierdząc, że ze śpiewem, panienko, ze śpiewem zmieścimy się w czasie (metę zamykano o godz. 16:00). Trasa była bardzo dobrze oznakowana i zabezpieczona, tylu osob kierujących ruchem nie widziałam na żadnym maratonie! Zrobiliśmy krótki popas na pierwszym bufecie, w towarzystwie kierowców i pasażerow z kolumny za nami. Zainteresowanie jednego z nich wzbudził ustnik od mojego camelbacka. Co to jest, tlen???. Ruszyliśmy dalej. Trasa zrobiła się nieco bardziej urozmaicona, prowadząc nas wzniesieniami i doliną rzeki Drwęcy. Na drodze pojawilo się nieco piasku i nawet ze dwa podjazdy. Widoki były piękne, miało się poczucie ogromu otaczającej przestrzeni, szczególnie ze chwilami zza chmur wychodziło słońce, ubarwiając wszystko kolorami jesieni. Przejechaliśmy wzdłuż brzegów dwóch jezior, gdzie rzeźba terenu przypominala mi tu nieco nasze Kaszuby.

Na drugim bufecie nie towarzyszyła nam karetka, od kierowcow terenowki dowiedzieliśmy się, ze pojechali naprzód, bo na zjeździe wąwozem jeden z zawodnikow złamał sobie podobno obojczyk. Ostrzeżeni, ze zdwojoną ostrożnością wjeżdżaliśmy na ten odcinek trasy. Wąwóz sprawial strasznie ponure wrażenie, bo nie dość, ze niebo zakryły ciemne, nisko wiszące chmury, z których zaczął padać deszcz, to jeszcze gęsta kopuła bukowych liści skutecznie tłumiła resztki swiatła. Wpychałam właśnie rower na górską premię, ślizgając się na gliniastej, pokrytej koleinami drodze, kiedy usłyszałam dzwięk SMS-a. Nie chcialo mi się wyciągać telefonu, ale domyśliłam się, ze to Piotrek daje mi znać, ze właśnie wjechał na metę.

Coraz cześciej zaczęłam zerkać na zegarek oraz sprawdzać ilość przejechanych kilometrów. Co prawda staruszek dalej twierdził swoje, że ze spiewem itd., ale ja mialam coraz większe wątpliwości, wyraźnie spadła nam średnia, a i zmęczenie dawało się we znaki. Rozglądając się wokół, zaczęłam rozpoznawać znajome krajobrazy, część trasy powrotnej pokrywała się bowiem z jej początkiem. Na godzinę przed zamknięciem mety poczułam przypływ adrenaliny, nastał czas pościgać się… z czasem! Wycieczka wycieczką, ale trochę głupio byłoby nie zmieścić się w limicie czasu i formalnie nie zaliczyć maratonu. Wysunęłam się na prowadzenie i docisnęłam. Starszy pan wyraźnie zaczął zostawać z tyłu, wąziutkie oponki grzęzły mu w piasku i zaczęły łapać go skurcze. Wyrzuty sumienia nie pozwoliły mi go tak od razu zostawić  poczekałam chwilę i zaczęłam dopingować go do zwiększonego wysiłku. Coraz bardziej zostawał jednak z tylu. Pół godziny i 8 km przez zamknięciem mety ruszyłam w koncu samodzielnie naprzód, usprawiedliwiając się przed sobą, że przecież samego go nie zostawiam, tuż za nim jadą 3 samochody.

Zaczęło lać jak z cebra, cisnęłam ile sil w nogach odkrywając w sobie pokłady energii, o które się nie podejrzewałam. Nerwowo spoglądałam na zegarek, i czułam narastajaca panikę. Spokojnie, przecież na pewno zdążysz! mowiła ta racjonalna część umysłu. Aaaaaaaaaaaa!  mówiła ta druga cześć, i wtedy czułam, że opadam z sił.

Szosa! Już blisko! Zupełnie wykończona, przemoczona i przemarznięta przejechałam linie mety na 15 czy 10 min przed jej zamknięciem. Pojechałam na parking przebrać się w suche i ciepłe cywilne ciuchy, a potem całą ekipą poszliśmy na pieczonego prosiaka i bardzo smaczny, jak na maratonowe standardy, makaron z sosem. Potem już tylko do ciepłych aut (z wyjątkiem Flasha, który rowerem ruszył do Torunia) i do domu, gdzie byliśmy około 20:00.

Szłam spać obolała, ale z poczuciem satysfakcji i dobrze spełnionego obowiązku. Pesymistycznie patrząc na sprawę, dojechałam przedostatnia. Optymistycznie zajęłam 5 miejsce w swojej kategorii 😉 A ogólnie, to po prostu wzięłam udział w fantastyczniej imprezie, i przejechałam całkiem niezły kawał trasy, w, jak to określił Łukasz dzień, w który tak normalnie pewnie nie chciało by nam się w ogóle wychodzić na rower!

Ola Nowakowska

asfalt=brak

dystans=50

kondycja=wysoka

profil=wysoki

trud=max

szlak=niebieski

obszar=Golub

typ=rowerowy

Posted in Maratony | Tagged , | Leave a comment

Bikemaraton – Polanica-Zdrój 09-11.09.2005

polanica_logo

 

Góry Stołowe znam tylko z mapy więc maraton w Polanicy okazał się świetnym pretekstem, aby chociaż przez pół dnia nacieszyć oczy wspaniałymi widokami.

Maraton jak to maraton: miał swój start, przebieg oraz metę. Przejechałem bez awarii i normalnym dla siebie tempem (157 pozycja) lecz trasa jak dla mnie była tak okrutnie mdła, że aż nie mam ochoty zbyt wiele na ten temat pisać. Powiem tylko, że najlepszymi momentami były dwa strome i długie podjazdy na których ponownie poczułem czym jest kolarstwo górskie. Pierwszy zaczął się 6 km po starcie i obejmował 350 metrów przewyższenia przy długości 5 km, drugi zaś to słynny podjazd „pod Hutę” na którym z 450 metrów wjeżdzaliśmy na ponad 850 przy długości zaledwie 4 km. Reszta trasy to zjazdy po upierdliwych kamieniach czego osobiście nie znoszę. Tyle o wyścigu. Ważny był następny dzień bo jak to mamy w zwyczaju dzień po maratonie jest dniem przeznaczonym na zwiedzanie okolicy (i powrót do domu co jest jednak drugorzędne)

Sama Polanica Zdrój zrobiła na nas sympatyczne wrażenie małej, ale ładnej mieścinki. Gorąco polecam jeśli ktoś lubi wieczorne rozmowy w knajpkach na ryneczku oraz ranne rowerowe wycieczki po górach. Naprawdę warto!

Gospodarza u którego mieszkaliśmy pożegnaliśmy ok. 10 rano kierując się w stronę pobliskiego Szczytnika. Stoi tam neogotycki zamek zbudowany w 1832 r. lecz w dniu dzisiejszym funkcjonuje jako zakład opieki społecznej. Po dojechaniu (samochodem) na szczyt okazało się, że dokładnie tą drogą przebiegała trasa wczorajszego maratonu! Oczywiście w ferworze walki nie byliśmy w stanie zarejestrować nawet tak znakomitego miejsca.

Widok z punktu widokowego zapierał dech w piersiach. Zdjęcia nie oddadzą klimatu lecz i tak jedno załączam.

Kolejnym punktem na naszej trasie miał być Szczeliniec Wielki oraz Błędne Skały, do których mieliśmy w planie podróż rowerkami całkiem stromym asfaltowym podjazdem. Niestety na górze okazało się, że dalsza jazda na rowerze jest bezcelowa gdyż szlak zwiedzania Błędnych Skał jest ponoć typowo pieszy. Kazali nam zostawić rowery przed budką z biletami czego oczywiście nie zrobiliśmy. Na szczęście w drodze powrotnej trafiliśmy do otwartej dla zwiedzających jednostki wojskowej ze wspaniałym widokiem na Czechy. Stałem przez chwilę z rowerem na skalnej półce, a przede mną tuż za zardzewiałymi zasiekami z drutu kolczastego rozpościerał się widok na góry i doliny. Czy 15 lat temu któryś z wartowników patrolujących to miejsce z kałachem gotowym do strzału zdołał wyobrazić sobie inny świat, gdzie ubrany w kolorowe ubranka facet na dziwnym rowerze może bezkarnie krążyć po tym terenie?? Może takie właśnie były marzenia tych ludzi?

Zjechaliśmy w zabójczym tempie w dół i obraliśmy kierunek na Wałbrzych. Pierwotnie planowaliśmy wjazd na Szczeliniec Wielki (919 m n.p.m.) lecz wizja 850 schodków skutecznie nas odstraszyła. W spd’ach ciężko się chodzi po schodach….

Naszym następnym celem miał być Chełmiec (851 m n.p.m.) lecz w drodze do niego zdarzyło się coś co spowodowało szeroki uśmiech na twarzach całej ekipy. Otóż przejeżdzając fantastycznymi serpentynami Diablo zauważył kątem oka bardzo ciekawą formację skalną. Zatrzymał samochód i wszyscy wysiedliśmy aby przyjrzeć się z bliska temu cudowi natury. Dla nas nizinnych mieszczuchów i wodnych stworzeń każda skała jest godna uwagi lecz ten twór był naprawdę niesamowity! Sami zobaczcie na zdjęciach. Okazało się, że trafiliśmy do jakby kamiennego lasu! Dla chętnych dalszej eksploracji podaję współrzędne GPS tego miejsca: 50° 28′ 33” N, 16° 23′ 19” E

W fantastycznych humorach ruszyliśmy dalej aby zdobyć Chełmiec. Niestety tym razem szczęście nie stało po naszej stronie gdyż w samym pobliżu góry (a trochę błądziliśmy aby odnaleźć właściwy wjazd) zabrakło nam paliwa! (prawie zabrakło) Zdecydowaliśmy się wrócić do Wałbrzycha i kontynuować drogę powrotną do domu. Jeszcze tu wrócimy 🙂

Jadąc przez Wałbrzych i obserwując mapę okolicy odezwały się wspomnienia z eksploracji Gór Sowich. Te niesamowicie tajemnicze i zarazem piękne góry kryją w sobie wiele kilometrów podziemnych instalacji kompleksu „Riese”. To tutaj w czasie wojny hitlerowcy siłą tysięcy niewolników drążyli w skałach labirynty i komory przeznaczone później najprawdopodobniej do prac badawczych nad nowymi rodzajami broni. Nieopodal w Książu powstawała kolejna kwatera Hitlera z windą umożliwiającą zwózkę ciężkiego sprzętu prosto z dziedzińca zamku aż do podziemi. Totalna profanacja.

Decyzja zapadła bardzo szybko. Jedziemy do Książa!

Zamek Książ powstał najprawdopodobniej ok. 933 roku lecz pierwsze udokumentowane wzmianki można odnaleźć dopiero z okresu 1288 roku. Obecnie prezentuje się wprost fantastycznie z sąsiadującą stadniną koni, pięknym dziedzińcem oraz otaczającym ze wszystkich stron lasem. Gorąco polecam odwiedzenie tego miejsca! Zapewniam, że jest gdzie pojeździć rowerem, ale o tym za chwilę.

Objechawszy dziedziniec (akurat trafiliśmy na jakiś festiwal) zachciało nam się pokazać Michałowi i Tomkowi zamek od nieco innej strony. Ostatnia wizyta tutaj obfitowała w nocne eksploracje terenów podzamkowych. Zgodnie z dokumentacją znalezioną w sieci jest tam sporo śladów potwierdzających hipotezę połączenia zamku z podziemnymi labiryntami kompleksu Riese. Na ślad tuneli nie natrafiliśmy lecz zjeżdzając prawie downhillową trasą w dół do stóp zamku można zauważyć wielkie zawalone gruzem drzwi czy też bramę. Zjedzone zębęm czasu straszą ponuro wyłaniając się z krzaków i zarośli. Po chwili egzystencjonalnej zadumy ruszyliśmy dookoła zamku. Niestety trasa była trudna nawet dla naszych terenowych rowerów. Dość często trzeba było przedzierać się brzegiem rzeki brodząc w pokrzywach i krzaczorach. Sama rzeka też jest ewenementem gdyż jest… żółta! Całkowicie żółciutka. Nie badaliśmy istoty tego zjawiska licząc, że wyziewy nie są dla nas zbyt szkodliwe. Zostaliśmy przecież kiedyś napromieniowani w silosach atomowych Bornego Sulinowa więc żadna żółta rzeka nie jest w stanie nam zaszkodzić.

Objazd zamku kończymy stromym technicznym podjazdem, który najbardziej podobał się Tomkowi. Faktycznie było na co podjechać i co ważne: dało się to zrobić bez zsiadania z roweru. Kolejnym celem naszej wycieczki był niesamowity punkt widokowy na zamek. Niestety posiadaliśmy tylko mój aparat foto-tele-foniczny więc jakość zdjęć jest mizerna. Diablo był bardzo chętny do dalszej eksploracji niżej położonych terenów co jak widać na zdjęciach udało mu się znakomicie.

Pożegnaliśmy Książ kierując się do Gdańska, Wejherowa i Lęborka. Kolejny niezapomniany wyjazd już za nami…

Tekst: Scoot
Zdjęcia: cała ekipa (Tomek, Michał, Diablo, Scoot)

Spis zdjęć:

1) widok ze Szczytnika
2) Szczerbiec Wielki
3,4,5,6,7) ciekawe formacje skalne
8,9,10) zamek przy drodze. nie opisany w tekście
11) Chełmiec
12) Diablo przygotowywuje się do eksploracji dolnych partii na punkcie widokowym w Książu
13) Diablo Diablo i po Diablu……..

asfalt=brak

dystans=50

kondycja=wysoka

profil=wysoki

trud=max

szlak=niebieski

obszar=Polanica Zdroj

typ=rowerowy

Posted in Maratony | Tagged , , | Leave a comment

Liga BikeMaraton Danielki 6.08.2005 r.

 06-08-05_1047Punktualnie o 11 ponad pięciuset rowerzystów wystartowało na trasę maratonu w Danielkach.

Świeciło słoneczko, a na okolicznych drogach nie było ani śladu wilgoci. Jednym słowem – pełnia lata! Po dobrej nocy w pobliskim hotelu czułem się wypoczęty i gotowy do stawienia czoła tej kultowej w światku bikerów trasie. Nawet informacja o jakoby wielkich opadach, które miały spaść na okolicę 2 dni temu nie podkopała mojego morale.

Początek trasy wiódł 5-cio kilometrowym podjazdem po bruku co rozciągnęło stawkę i rozgrzało mięśnie. Tutaj ponoć oddzielają się mężczyźni od chłopców 😉 Nadal bylo sucho więc zacząłem już historię o wielkich opadach wkładać pomiędzy bajki. A jednak nie! Przede mną seria błota i kałuż, a jako, że jechaliśmy wąską leśną ścieżką automatycznie zrobił się korek. Podpórka nogą i chluuup po kostkę w błocku. Brrr… na dodatek zapach z sąsiądującej łąki dawał sporo do myślenia o składzie chemicznym wód, które właśnie obryzgiwały mnie ze wszystkich stron. Tymaczasem zaczęły się jakieś podjazdy lecz niestety błoto nie miało zamiaru ustąpić. Kilometr dalej byłem już całkowicie upaćkany i omijanie kałuż mijało się z sensem. Napęd zaczął głośno rzęzić, a jeden rzut oka wystarczył aby się utwierdzić w przekonaniu, że z wielkiej kupy błota niewiele wystaje mojego łańcucha. Jechaliśmy jednak dalej aż nagle z podjazdu zrobił się całkiem stromy zjazd. Ufff – myślę sobie – nareszcie trochę relaksu, szybkie leśne zjazdy to przecież moja specjalność. Niestety nadzieje spaliły na panewce gdyż okazało się, że peleton został skierowany w dół koryta górskiego potoku. Niesamowite! W takim terenie to jeszcze nie jeździłem. Szerokie na 1 metr koryto, koleiny z błota, po bokach same krzaki, mnóstwo bikerów czekających na swoją kolejkę do upadku na kamieniach kryjących się pod wodą oraz ja 🙂 Dobrze, że chociaż pogoda była niespodziewanie dobra. A miało lać.

Gdzieś w połowie trasy złapał mnie pierwszy kryzys. Regularnie popijałem wodę z glukozą i nawet po pierwszych 10-ciu kilometrach nadal sądziłem, że moje dwa żelki energetyczne dowiozę do Gdańska aby je spożytkować na najbliższym weekendowym rajdzie czarnym szlakiem do Wejherowa. Niestety nie udało się i połknąłem oba prawie jeden za drugim. Wystarczyło z zapasem do samego końca. Z bufetów nie korzystałem poza łykiem wody na jednym z nich lecz był to tylko pretekst do wytrzepania wielkiego kawału błota z lewego oka.

Zbliżając się chyba do 3/4 dystansu zobaczyłem na łące diablowóz, którym przyjechaliśmy na maraton 🙂 Kierowcy w pobliżu nie było więc domyśliłem się, że z powodu wcześniejszej kontuzji żebra wycofał się z trasy i podjechał autem aby robić nam gdzieś z zaskoczenia zdjęcia. Pokonując kolejny przecinający drogę strumyczek usłyszałem nagle coś w stylu „jak cię kopnę to pojedziesz szybciej!” – to oczywiście Diablo zaczajony z aparatem czule motywował swoich kolegów do większego wysiłku.06-08-05_1428

Wysiłek opłacił się gdyż wykręciłem największe swoje tętno (194) i dojechałem 125-ty w open (63 M2). Dla mnie to duży sukces, ale za 3 tygodnie w Krakowie będzie jeszcze lepiej 🙂 Końcowka maratonu prowadziła koszmarnym brukowym zjazdem. Już prawie nie miałem siły trzymać rąk na kierownicy tak mną rzucało, ale przynajmniej wyprzedziłem jakiegoś gościa który najwyraźniej hamował. Następnego doszedłem na asfalcie gdzie patrząc po moich kolegach 65 km/h nie było niczym nadzwyczajnym. Ostatni delikwent spotkał się ze mną na finiszu. Ledwo go doganiałem naciskając ostatkiem sił na pedały, rower przechylał się mocno na boki, a sam byłem zdezorientowany zmęczeniem oraz adrenaliną i jechałem właściwie automatycznie. Nagle widzę, że ten koleś hamuje! „po ptakach” – myślę sobie – „przegapiłem metę!” Jednak prędkość miałem tak dużą, że z impetem wyskoczyłem ze schodków które pojawiły się na drodze i dopiero wtedy ujrzałem matę z czujnikami oraz prawdziwą metą! Ten gość po prostu hamował przed skokiem! „jesteś mój” – widząc, że on nie ma szans na rozpędzenie się w tak krótkim czasie pierwszy przejeżdzam przez metę z charakterystycznym „biiip” systemu zliczającego czas. Nareszcie w domu 🙂06-08-05_1440

Wyprawę na maraton odbyłem w towarzystwie Tomka i Michała, oraz oczywiście naszego kierowcy Diabla. Następnego dnia po wyścigu postanowiliśmy kontynuować rozpoznawanie górskich okolic i wdrapaliśmy się na górę Żar. To prawie 10-cio km podjazd po asfalcie w towarzystwie wyprzedzających nas szosowców. Tuż przed szczytem skręciłem w bok i pojechałem kawalek polną drożką równolegle lecz wyżej od szosy. Wysokość ponad 1000 metrów, dookoła góry, doliny, a ja spokojnie jadę zboczem podziwiając te wszystkie cuda. Amorek podskakuje na kamieniach; wieje lekki wiaterek i świeci słońce. W takim spokoju dojeżdzam na szczyt, a tam zastaje mnie niesamowity widok na całą okolicę. Tuż obok gotowa do startu paralotnia, gdzieś na dole dwa małe lecące punkty: to samolot wyciągający właśnie szybowiec. Dużo ludzi siedzących na trawie i restauracja w centralnym punkcie szczytu. Odpoczęliśmy przez chwilę i chcąc się zrewanżować szosowcom za ciągłe wyprzedzanie w drodze pod górę zjechaliśmy na kręchę w doł! Równoległe do kolejki szynowej biegła mała polna dróżka na którą pierwszy wyrwał się Michał. Blat i ogień! Wspaniały zjazd!

Po solidnym obiadku w górskiej piwnicy wyruszyliśmy do Gdańska gdzie dotarliśmy o ile pamiętam przed 2 rano.
Tekst i zdjęcia: Scoot (rowery.gda.pl)

asfalt=brak

dystans=50

kondycja=wysoka

profil=wysoki

trud=max

szlak=niebieski

obszar=Danielki

typ=rowerowy

Posted in Maratony | Tagged , , | Leave a comment

Intel Powerade BikeMaraton 2005 Gdańsk

 IMG_487916 lipca 2005r odbył się w Gdańsku BikeMaraton. W sumie w tym maratonie wzięło udział ok. 800 kolarzy.Przejazd honorowy rozpoczął się o godz. 11.00 spod ZOO.

Kawalkada mknęła z szybkością 35 km/godz. w kierunku Gdańska. Podobno ktoś tam przemawiał, ale myśmy nic nie słyszeli gdyż nagłośnienie zupełnie zawiodło. Po zakończeniu przemówienia ruszyliśmy w drogę powrotną do Oliwy w pobliże ZOO, gdzie nastąpił ostry start maratonu.IMG_4885

GER wystawił info na temat maratonu lecz na umówione miejsce przyjechały tylko dwie osoby oraz ja z Andrzejem. Widać GER’owców nie interesują tego typu imprezy a szkoda… było super!!!

W tym wielkim tłumie pogubiliśmy się na trasie przejazdu i każdy jechał już na własną rękę. Wystartowaliśmy więc osobno. Nawet dobrze mi się jechało, trzymałem się blisko grupy kolarzy, którzy narzucali dość ostre tempo. Na trasie było dużo podjazdów jak i zjazdów teren był bardzo zróżnicowany. Nie przeszkadzało mi to; z kondycją nie było tak źle. Postanowiłem wyprzedzać… jeden, drugi, trzeci i nagle słyszę „lewa wolna”, więc lekko usunąłem się na prawo, facet przejechał jak burza. Próbowałem go dogonić, ale niestety nie udało się.

Płaskich odcinków było mało, ale jak tylko się ukazały to gnałem z szybkością powyżej 30 km/godz., czasami myśląc, że kierownicy nie utrzymam w rękach. Na szczęście żadnej gleby nie zaliczyłem….o dziwo!IMG_4895

Po takiej terenowej jeździe wyobrażałem sobie mój rowej rozpadający się na czynniki pierwsze… ale nie rozleciał się. Dobry sprzęt.

Jadąc myślałem sobie, że w tak doborowym towarzystwie ze względu na szybkość zabraknie mi niebawem sił….nic bardziej mylnego, parłem do przodu jak szalony i ciągle kogoś wyprzedzałem….teraz już wiedziałem, że kondycję mam dobrą jak na swój wiek i dojadę do mety. Na trasie widziałem bardzo dużo awarii rowerów. Przeważnie łapanie gum i pękanie łańcuchów.

Zjeżdżając z wysokiego nasypu widziałem jak przede mną jeden wywinął orła przez kierę a rower go przykrył. Na szczęście nic mu się nie stało. Przy bufetach w ogóle nie stawałem, picia miałem dość (2 bidony) a jadłem jadąc na rowerze jedynie wówczas trochę zwalniałem. W ten sposób nadrabiałem stracony czas przy robieniu zdjęć. Często jechałem sam, bo doganiałem grupkę wyprzedzałem ich i znów byłem na trasie sam, może to i lepiej. Nikt mi wtedy nie przeszkadzał. Często traciłem trochę czasu na robienie fotek, ponieważ musiałem się zatrzymać na chwilę a ta chwila kosztowała mnie bezlitosne wyprzedzenie przez paru zawodników. Spojrzałem na licznik: 48 km i to była dla mnie informacja, że chyba zbliżam się końca pierwszego okrążenia.

Trochę przegapiłem i pojechałem na drugą pętlę, w pewnym momencie zrobiłem nawrót do mety. Gdzieś kilometr przed metą zadzwonił Andrzej i poinformował mnie, że on już jest na mecie, a ja jeszcze do mety miałem ok. 1 km. Nacisnąłem więc mocniej pedały i przejechałem metę przy oklaskach kibiców.

Andrzej już na mnie czekał i jaki był zdziwiony, że tę trasę pokonałem, pewno był przekonany, że siedziałem już w domu. Byliśmy obaj umorusani w kurzu i błocie ale bardzo szczęśliwi. Na razie po nas zmęczenia nie było widać, ale pewne, że odczujemy ten wyścig dopiero w domu.

Rozpoczęliśmy wędrówkę po wielkim placu szukając znajomych… długo nie trzeba było szukać spotkaliśmy pierwszego umorusanego na twarzy Silvera wraz z Olą następnie spotkaliśmy naszą znajomą z rajdów Ewę z bratem, Szczygła, Ankę, która zajęła 3-cie miejsce! Tomka Flasha i Roberta spotkałem na trasie… tym wszystkim składamy gratulacje. Natomiast nie spotkaliśmy Pawła… nic o nim nie wiemy czy dojechał do mety… I to chyba koniec naszych emocji.

Wnioski: Jest lepiej niż myślałem, zostawiłem za sobą około 120 młodych kolarzy po jednym okrążeniu, którzy są ode mnie sporo (tak ze 2 lub 3 razy) młodsi. Wielkie brawa należą się organizatorom tej imprezy za doskonałe wręcz przygotowanie trasy i doskonale oznakowana. Ciężko było pomylić drogę.

Teraz wiem, że sprawdziłem się na trasie BikeMaratonu… szkoda, że nie pojechałem na drugą pętlę, ale to już może na drugi rok….do zobaczenia na trasie!

Tekst i foto: Mieczysław Butkiewicz

asfalt=brak
dystans=50
kondycja=wysoka
profil=wysoki
trud=max
szlak=niebieski
obszar=TPK
typ=rowerowy
Posted in Maratony | Tagged , | Leave a comment
« Older
Newer »