Po ostatnim udanym rajdzie szlakiem czerwonym, postanowiłem spróbować czegoś trudniejszego. Wybór padł na żółty szlak, który jest o wiele bardziej wymagający. Czeka mnie 46 km samotnej wędrówki, to niezły sprawdzian w zimowych warunkach. Jest 7.45 niedługo będzie świtać, robię pierwsze zdjęcie i w drogę. Pierwsze kilometry idzie się dobrze, ścieżki są w miarę wydeptane, a temperatura nie przekracza – 7C, właściwie liczyłem na większy mróz, zwłaszcza, że zapowiedzi internetowe mówiły nawet o – 17C. Pierwsze 8 km pokonuję w 1.40 minut, spisuję dane i ruszam dalej. 10.00 Matemblewo 12 km, powyżej sanktuarium robię pierwszy postój, aby w końcu coś zjeść. Gorąca herbata, kanapki, batony i od razu jest lepiej.
Dalej szlak wiedzie w kierunku Matarni, przecinam ulicę Słowackiego i wchodzę w las. Idzie się ciężej, gdyż śnieg jest tutaj znacznie głębszy. Robię kilka zdjęć i zostawiam na śniegu napis GER, aby było wiadomo że grupa nie zapadła w zimowy sen. Pierwszych ludzi spotykam dopiero na drodze Węglowej, która jest bardziej uczęszczana, dlatego idzie się znacznie lżej. Można trochę przyspieszyć, niestety nie trwa to długo, bo szlak skręca i znów brnę w ciężkim śniegu. Dochodzę do Wzgórza Marii, robię kolejny postój, aby się posilić i wypić gorącej herbatki z małym wzmocnieniem.
Po dojściu do doliny Ewy, natrafiam na napisy GER 10.05 Mario, to informacja dla mnie którą zostawili moi koledzy Wiesiek i Zibek, którzy wybrali się na małą eskapadę. Tak chcieli wesprzeć mnie duchowo wiedząc o moich zamiarach przejścia szlaku. Miło wiedzieć, że ktoś o tobie myśli, zwłaszcza że w okolicach 20-tego km zacząłem odczuwać samotność. Za doliną Ewy, idąc tylko z własnymi myślami pokonuję najbardziej strome podejście na szlaku.
Docieram do ulicy Spacerowej i w końcu do Gołębiewa, drogowskaz podaje że pozostało 20 km do celu, miło że jestem już za półmetkiem. Kilka łyków napoju energetycznego i w drogę. O 15.25 dochodzę do Źródełka Marii, dłuższy postój w celu uzupełnienia kalorii, których na takiej trasie i o tej porze roku traci się bardzo dużo. Zaczyna się ściemniać, a gdy docieram do drogi na Karwiny wszystko spowija już mrok. Pokonując kolejne kilometry wsłuchuję się w odgłosy lasu, żaden szmer nie jest w stanie człowiekowi umknąć gdy idzie się w pojedynkę. To niesamowite doznanie, zwłaszcza że cały czas idę bez włączonej czołówki, sięgam po nią dopiero na górze Donas, na której jestem o godzinie 17.00. Jeszcze tylko, czy aż 11-naście km, znów odczuwam głód, dobrze że zabrałem odpowiednią ilość jedzenia, bo czeka mnie jeszcze kilka niezłych podejść, na których potrzeba mi będzie dużo energii. Na razie fizycznie i psychicznie czuję się dobrze, zniknęło gdzieś uczucie samotności.
Przemierzam kolejne kilometry raz wąskimi to znów szerokimi ścieżkami, czasem drogę tarasują zwalone drzewa i gałęzie. Chwilami mam wrażenie jakby obserwowały mnie jakieś oczy, pewnie to zwierzęta. Mijam Dolinę Kaczy i docieram do drogowskazu, Gdynia 6 km, zatrzymuję się na ostatni posiłek, zaczynam odczuwać pierwsze objawy zmęczenia. Jest 19.00.
Samotna wędrówka dostarcza kolejnych wrażeń, gdy szlak biegnie skrajem lasu przy płocie cmentarza witomińskiego. Wyłączam czołówkę, aby poprawić klimat, palące się znicze, cienie nagrobków i drzew, to sceneria niczym z horroru, jak dobrze że nie należę do ludzi bojaźliwych. Końcówka szlaku to kilka ciężkich podejść, ale dzięki kijkom pokonuję je całkiem sprawnie. Wreszcie upragniona meta, dochodzę do ostatniej tablicy, jest godzina 20.25,
jestem zmęczony, ale bardzo szczęśliwy, że się udało. Spoglądam na pulsometr i widzę, że kosztowało mnie to 5600 kalorii to naprawdę niezły wydatek energetyczny. Teraz już tylko powrót kolejką i ciepłe łóżeczko. Pięknie jest żyć, gdy człowiek ma w sobie odrobinę szaleństwa.
Podziękowania dla mojego brata Zbyszka za współpracę autorską.
Ps. Pozdrowienia dla brata i chłopaków Jeża, Wieśka i Zibka, oraz pozdrowienia i buziaki dla fajnej blondynki, która wspierała mnie duchowo.