Total light – elektrownie wodne

IMG_0018Na start przyjechało 19 osób, wiadomo ciekawa trasa, która miała przebiegać przeważnie drogami szutrowymi jak również duktami leśnymi.Wystartowaliśmy wałem obok Traktu św. Wojciecha, po pierwsze: mieliśmy wyznaczony azymut na Pruszcz Gdański, a po drugie: tam miał do nas dołączyć nasz stary GER’owiec Marek „uboot” Nie odjechaliśmy daleko gdy usłyszałem za sobą AWARIA!!! Okazało się, że Kasia złapała kapcia i musieliśmy zrobić przymusowy postój.IMG_0021

Po załataniu dętki ruszyliśmy dalej do Pruszcza Gdańskiego. Po drodze „zgarnęliśmy” ubot’a, który przejął „pałeczkę „ode mnie i pociągnął nas do sklepu, aby zrobić zapasy.

Krótka przerwa i nastąpił start do pierwszej elektrowni w Pruszczu, która została zbudowana w 1921r nad rzeką Radunia, turbina o mocy 100kw, spad wynosi 2,69m. Następnym celem do zwiedzania jest kościół parafialny św Jacka w Straszynie, oraz przykościelny cmentarz. Równocześnie w tej miejscowości znajduje się elektrownia wodna zbudowana w 1910r o mocy 2411kW, natomiast spad wyosi 13,8m.IMG_0061

Odwiedzamy również małą elektrownię w Prędzieszynie jest ona małym obiektem hydrotechnicznym o poziomie piętrzenia 3,70 m. Teren Elektrowni ma powierzchnię 0,178 ha. Zlokalizowany jest na nim budynek elektrowni, trzy jazy, zapora, upust denny i kanał odpływowy. Uruchomiono ją w 1937r

Jest elektrownią przewałową pracującą w ścisłym powiązaniu z elektrownią w Straszynie, to znaczy cała woda zrzucana w przekroju Straszyna musi przejść przez stopień w Prędzieszynie.IMG_0031

Krótki odpoczynek, parę fotek i ruszamy dalej do następnej elektrowni w Bielkowie. Elektrownie Wodną Bielkowo zbudowano w 1925 roku jako czwartą elektrownie wodną na Raduni. Jej moc to 7200kW, spad 44,8m a wybudowano ją w latach 1923-1925

Cztery elektrownie zaliczone, więc czas się zbierać w kierunku Gdańska. Po drodze przed Bąkowem „zatankowaliśmy” bidony i mieliśmy ruszać gdy się okazało, że Kasia złapała drugiego kapcia. Ktoś zdjął oponę, którą ja z Adamem postanowiliśmy dokładnie sprawdzić. Adam zauważył bardzo małe szkiełko, które prawdopodobnie nie zostało usunięte poprzednim razem, bo Kasia po drodze dwa razy dopompowywała. Oponę jednak należy dokładnie sprawdzać.

Nareszcie jedziemy, ale tym razem bez żadnych niespodzianek. Dojechaliśmy w końcu szlakiem zielonym do Otomina i tu w zasadzie rajd się zakończył. Tu nas pożegnał „uboot”, bo bliżej mu było do domu. Odłączyło się jeszcze kilka osób. Resztę poprowadziłem w kierunku Auchan i dalej szlakiem zielonym do Matemblewa, a stąd szlakiem żółtym do obrzeży miasta.

Trasa typowo interwałowa, te podjazdy i  zjazdy dawały znać o kondycji, na szczęście, że nie było piasków. Natomiast w nagrodę mieliśmy trochę korzeni. Pola i lasy to był nieodłączny atrybut naszego rajdu i o to chyba chodziło.IMG_0068

Generalnie rzecz biorąc to trasa była w zasadzie bardzo krótka, ale intensywna.

Na liczniku miałem 66 km

Korzystając z okazji bardzo dziękuję wszystkim uczestnikom naszej wycieczki.

Tekst: Mieczysław Butkiewicz

asfalt=niewiele

dystans=100

kondycja=normalna

profil=niski

trud=niski

m=Pruszcz Gdański

m=Straszyn

m=Prędzieszyn

m=Bielkowo

m=Otomino

szlak=zielony

atrakcja=rzeka

typ=rowerowy

Posted in Relacje | Tagged , , , , , , | Leave a comment

Z biegiem Raduni

radunia_logo

Mimo późnej zapowiedzi oraz upalnej pogody na starcie czekało kilku chętnych. Mieliśmy tego dnia do pokonania około 80km z motywem rzeki Raduni w tle. Przed dziesiątą wyruszyliśmy razem z szosowcami sprzed molo w Gdańsku. Jednak przy pierwszej okazji uciekli nam na asfalt, jeszcze tylko mignęli nam gdy skręcaliśmy w stronę Oliwy.

Początek trasy przebiegał w szybkim tempie, głównie asfaltami z drobnymi wyjątkami jak podjazd do Owczarni lub płyty w okolicy Osowy i Rębiechowa. Dodatkowo popychał nas wiatr. Dopiero w Żukowie gdy zjechaliśmy na niebieski szlak była drobna odmiana w postaci drogi gruntowej. Tu także po raz pierwszy ujrzeliśmy wody Raduni, które miały nam towarzyszyć do Straszyna. Chcąc się trzymać możliwie najbliżej rzeki opuściliśmy szlak i udaliśmy się znowu asfaltami do Niestępowa. Następnie skręciliśmy na Widlino. Droga dla odmiany była betonowa, co chwila się wznosiła na pagórki, by po chwili chować się w dołkach.

W Widlinie skręciliśmy na starą brukowaną drogę do Łapina, niektórym dobrze znaną, bo łączy się z czarnym szlakiem. W Łapinie, krótki odpoczynek przy sklepie i kilka fotek nad zalewem elektrowni wodnej. Dalej kilka obrotów korbą i jesteśmy w Kolbudach. Tu wskakujemy na zielony szlak i żegnamy się z twardym podłożem. Można było chwilkę odpocząć od upału w cieniu drzew i wilgoci od rzeki.

W końcu pniemy się pod górę, mijamy ostatnie zabudowania Kolbud i skręcamy w dziki teren jadąc mocno zarośniętą drogą. Mimo wysokiej trawy jedzie się nie najgorzej, trzeba jednak uważać, bo nie widać co jest pod spodem. Można trafić na koleinę lub inny dołek. Nie obyło się bez drobnych przypadków. Na zjeździe koło wpadło w jakąś nierówność i wyskakiwałem przez kierownicę. Na szczęście ucierpiała jedynie duma. Inną atrakcją był krzak róży, który sięga pędami po ramiona nieostrożnych podróżnych. Potem żartowaliśmy, że będzie można rozpoznać kto z nami nie jechał.

W końcu wyjechaliśmy w okolicach Bielkowa gdzie lekko zboczyliśmy z głównej trasy, żeby obejrzeć jeden z budynków zespołu elektrowni wodnych na Raduni. Zamek wodny (tak stało na tablicy) nie był zbyt piękny, ale cień budynku oraz wiatr pozwalały się ochłodzić. Z wysokości brzegu sztucznego jeziora widoki na okolicę były wspaniałe.

Z pod budynku wychodził wał z rurą doprowadzającą wodę do elektrowni w Bielkowie. Udaliśmy się do kolejnego obiektu na trasie – wieży kompensacyjnej. Niestety do samej elektrowni nie było dobrego dojazdu (płot, skarpa, krzaki) więc pojechaliśmy dalej w stronę jeziora Straszyńskiego.

Gdy dojechaliśmy do jeziora, zrobiliśmy mały skok w bok, żeby odpocząć nad samą wodą. Następnie droga prowadziła wzdłuż wody, aż do elektrowni, gdzie zrobiliśmy kilka fotek. Tu pożegnaliśmy się z rzeką i udaliśmy przez Prędzieszyn, Jankowo i Otomin do Gdańska z kilkoma błędami w nawigowaniu.

Sądząc po pożegnalnych komentarzach, wycieczka się udała. W tym wariancie trasa nie była zbyt trudna, tylko słońce dawało się we znaki.

tekst: Marek Kwiatkowski „Bono”

asfalt=niewiele

dystans=100

kondycja=normalna

m=Owczarnia

m=Osowa

m=Rębiechowo

m=Zukowo

m=Niestępowo

m=Lapino

m-Kolbudy

typ=rowerowy

atrakcja=rzeka

Posted in Relacje | Tagged , , , , , , , , , , , , | Leave a comment

Jak podróżować po Norwegii?

IMGP5642Kilka dni temu zakończyła się moja trzecia wizyta w Norwegii. Pierwsze dwie odbyłem na rowerze odwiedzając Narvik, Nordkapp, Lofoty oraz centralną część kraju wraz ze znanym z folderów reklamowych fiordem Geiranger i drogą Trolli.Tym razem pojechałem wraz z żoną (dwoma rowerami i pontonem 🙂 ), samochodem, kierując się do Bergen i południowo-zachodniej części Norwegii.IMGP5762

Ten piękny kraj urzekł mnie do tego stopnia, że postanowiłem pojechać tam kolejny (i mam nadzieję, że nie ostatni) raz. Już podczas pierwszego wyjazdu oceniłem Norwegię jako miejsce idealne do podróżowania każdym możliwym środkiem transportu. Świetnej jakości drogi wijące się górskimi serpentynami aż zachęcają aby wsiąść na rower i z całym dobytkiem na bagażniku włóczyć się miesiącami wśród fiordów. Są to również drogi przyjazne innym pojazdom, chociażby motocyklom, których jest w Norwegii znacznie więcej niż rowerów. Duże, obładowane sakwami maszyny przemierzają tysiące kilometrów aby poczuć prawdziwą wolność na szerokich, prawie pustych, krętych górskich drogach. Jednak w zdecydowanej większości spotkać można zwolenników turystyki samochodowej, poczynając od załadowanych po dach „kombiaków”, poprzez różnego rodzaje doczepiane przyczepy turystyczne, a kończąc na specjalnych dedykowanych busach zdolnych przewieźć i nocować całą rodzinę.

Na rowerze z sakwami czujesz się zupełnie wyzwolony od wszelkich zdobyczy techniki i zdany wyłącznie na własne mięśnie. Dojedziesz wszędzie, chociaż często mozolnie prowadząc rower pod 25% podjazdy. Ten rodzaj podróżowania wymaga najwięcej samozaparcia oraz czasu, gdyż odległości w Norwegii nie są małe. Rowerzysta w Norwegii czuje się komfortowo. Wszystkie trasy, nawet te górskie na wysokości 1400 m n.p.m. są asfaltowe i równe. Ruch samochodowy nie jest duży; na większych turystycznych arteriach osiąga natężenie porównywalne do tego jaki można spotkać w środku nocy na trójmiejskiej obwodnicy. Żadko się zdarza aby samochody jechały w kolumnie jeden za drugim. Najczęściej są to pojedyncze pojazdy oddalone od siebie o minutę czy dwie, a i to tylko na najbardziej ruchliwych drogach (oczywiście mam na myśli drogi widokowe, a nie autostrady). Wjeżdżając na mniej znane ścieżki, nie opisane w przewodnikach, ruch samochodowy maleje często do zera. Można spokojnie usiąść na poboczu, zjeść śniadanie, a żaden spalinowy pojazd nie zepsuje nam apetytu.

IMGP5766

Kultura kierowców w Norwegii jest bliska ideału. Piszę te słowa z pełną świadomością i bagażem doświadczeń, gdyż po drogach Norwegii przemierzyłem już prawie 6 tysięcy kilometrów (pół na pół rowerem i samochodem). Każde ograniczenie prędkości jest respektowane. Kierowcy zwalniają widząc z daleka znak i utrzymują prędkość zgodną z limitem. Jazda jest bardzo płynna, zakręty (nawet te ostre) są pokonywane szybko i sprawnie, bez zbędnego hamowania. Odległości pomiędzy pojazdami nawet na autostradach sięgają 10-20 samochodów. Rowerzyści czy piesi są wyprzedzani poprzez zjechanie na przeciwległy pas (a nie tak jak u nas zostawienie 0,5 metra marginesu). Jednocześnie warto dodać, że limity prędkości bardzo dobrze odzwierciedlają warunki na drodze. Często przed wjazdem do wsi nie ma znaku „teren zabudowany”, lecz jest ograniczenie do 60 km/h gdyż wioska ta nie posiada zbyt wielu przejść dla pieszych, szkoły itp. Nie ma więc potrzeby zwalniać do 50. Jak jest u nas – wiadomo: mała mieścinka długości 200 metrów, przed którą stoi Policja z radarem opierając się o znak „teren zabudowany”. Poza terenem zabudowanym na ogół jeździ się 80 km/h i chociaż bardzo lubię kręte, szybkie drogi powiem Wam, że ciężko byłoby pokonywać ich zakręty z prędkością  o 20 km wyższą. W niektórych sytuacjach można spotkać znaki ograniczenia do 30, lecz jest to w pełni uzasadnione gdyż na przykład zbliżamy się do zwężenia drogi przez które przejedzie tylko jeden pojazd. Wszelkie znaki drogowe, zarówno prędkości jak i pierwszeństwa czy numery dróg są bardzo często powtarzane. To wszystko sprawia, że na drogach Norwegii wszyscy uczestnicy ruchu czują się bardzo bezpiecznie. Jeszcze jeden przykład: jadąc zgodnie z przepisami (80 km/h poza terenem zabudowanym) jestem w stanie osiągnąć średnią prędkość 80 km/h na dystansie wielu setek kilometrów. Sprawia to, że spalam o wiele mniej paliwa oraz, że docieram do miejsca przeznaczenia szybciej niż w Polsce gdzie jak wiadomo rozwijamy ZNACZNIE większe prędkości chwilowe, ale również znacznie mniejsze średnie.

Tak jak wspomniałem wcześniej drogi Norwegii są idealne do podróżowania rowerem, motorem czy samochodem. Jednak sama droga nie wystarczy. Zaplecze turystyczne Norwegii jest specyficzne i nie podobne do żadnego innego kraju w którym byłem. W Europie jest wiele przepięknych miejsc do których warto pojechać dowolnym środkiem transportu, często jednak te miejsca są do tego stopnia skomercjalizowane, że szybko tracimy chęć dłuższego ich kontemplowania. Tłumy turystów prowadzone przewodnikami turystycznymi oraz dziesiątki pobliskich sklepów odstraszają od wielu niesamowitych regionów. Weźmy dla przykładu nasze Tatry. Szlaki są zatłoczone i zaśmiecone. Nawet na cięższych podejściach nie ma możliwości oderwania się od cywilizacji i w spokoju przeżywania pięknych gór. Zawsze słychać głosy, płacz dzieci, albo czuć smród papierosów. Naturalnie są szlaki trudne, gdzie dzieci nie słychać, ale na pewno trudno określić wędrówkę nimi jako „samotną”. W Norwegii jest inaczej. Wydaje mi się, że udało się tam osiągnąć idealny kompromis pomiędzy budowaniem turystycznej mekki, a całkowicie dziką przyrodą.IMGP5881

Dla porównania opiszę jak wyglądają trasy parku narodowego Jotunheimen. Cytując przewodnik Pascal: „Jotunheimen Nasjonalpark należy do najchętniej odwiedzanych parków narodowych Norwegii. W tym najwyższym masywie północnej Europy wznosi się ponad 250 szczytów przekraczających wysokością 1900 m n.p.m., w tym najwyższe góry Skandynawii (2469 m n.p.m). Wysokie partie gór są pokryte czapami lodowców, których jest łącznie 60. Można tu spotkać duże stada reniferów, a także łosie, rosomaki, jelenie i rysie. W większości jezior występują pstrągi”. Brzmi pięknie prawda? Już widzicie oczyma wyobraźni tłumy ludzi na szlakach, dziesiątki zaparkowanych samochodów na parkingach i powiewające przy nich flagi „MacDonalds”. Nic z tych rzeczy! A może widzicie całkowicie dziką przyrodę, niedostępne drogi wytyczone tylko dla wytrawnych wspinaczy, brak zasięgu GSM co uniemożliwia wezwanie pomocy? Również nie. W Norwegii znaleziono złoty środek. Przez Jotunheimen prowadzi wspaniała, asfaltowa, równa jak stół droga. Można wjechać samochodem na 1400 m n.p.m. Przy drodze jest wiele miejsc parkingowych wyposażonych w toaletę z prądem i ciepłą wodą. Nie zapomniano również o inwalidach, którzy mają osobną kabinę. To wszystko bez żadnego nadzoru i za darmo. Naturalnie bez problemu można zadzwonić do rodziny i pochwalić się, że właśnie patrzy się na lodowiec. Jeśli masz ochotę na odrobinę więcej komfortu to istnieje możliwość noclegu w jednym z wielu pensjonatów czy schronisk umiejscowionych przy drodze. Nie znajdziesz jednak ani MacDolanda, ani innych sklepów. Czasami na Campingu będzie „Kiosk” z pamiątkami, lecz na ogół jest to mały budynek wielkości naszego kiosku, w którym przy okazji zaopatrzysz się w darmowe foldery dotyczące obszaru w którym jesteś. Często przy takim kiosku znajduje się duża mapa oraz propozycje najciekawszych miejsc wraz z ich zdjęciami. Co więcej, schodząc lub zjeżdżając z drogi chociaż o 100 metrów zanużasz się w prawdziwie dzikiej przyrodzie! Nie widać już drogi,  najbliższy camping jest za 20 km, a Ty możesz rozstawić namiot i w spokoju obserwować góry. Jeśli nie zrobisz tego w okolicy parkingu to zapewniam, że przez kilka dni nie spotkasz żywej duszy. Dysponując dobrą mapą możesz wybrać się na jeden z wielu pieszych szlaków o zróżnicowanym stopniu trudności. My byliśmy na 40-sto minutowej przechadzce pod ramię lodowca. Trasę taką może pokonać każdy nawet z małym dzieckiem na ręku. Tłumów nie było. Często wędrowaliśmy sami. Istnieje także możliwość udania się na znacznie dłuższe szlaki, po 8 czy więcej godzin. To prawdziwa esencja gór i możliwość bliskiego obcowania z dziką naturą. Niestety nie chodziłem po norweskich górach lecz z tego co widzę na większości szlaków możesz nie spotkać żywej duszy.

Brzmi fantastycznie prawda? Wydaje mi się, że ten fenomen ma swoje źródło w kilku rzeczach. Po pierwsze Norwegia nie jest w Unii. Możliwe więc, że jako miejsce turystyczne jest traktowana niszowo (znalazłem chyba tylko jedną wycieczkę i to autokarową za dość duże pieniądze). Wydaje się, że przy tak bogatym kraju nie musi mu zależeć na turystyce. Chociaż z drugiej strony będąc tam odnosisz wrażenie, że wszystko jest dla Ciebie otwarte. Możesz wszędzie wejść, nikt Cię nie kontroluje, nie ma zakazów czy ograniczeń, a jeśli są to bardzo uzasadnione. Punkty informacyji turystycznej służą fachową pomocą i można takie punkty spotkać nawet w malutkich miejscowościach. Do tego piękne trasy samochodowe czy autokarowe z mnóstwem parkingów i darmowych kibelków…  Po drugie Norwegia straszy swą aurą. Pogoda jest bardzo zmienna, a różnice temperatur w środku lata sięgają 20 st. C. Będąc w górach mieliśmy +5, a zjeżdżając do doliny było już 25. Ze śniegu prosto w pełnię zielonego lata. To fantastyczne – ale nie dla każdego. Po trzecie w Norwegii nie ma atrakcji turystycznych do jakich przyzwyczajona jest zachodnia cywilizacja. Nie ma tu parków wodnych, wielkich sal kinowych, koncertów na tysiące osób czy przepełnionych centrów handlowych. Oczywiście część z tych dóbr znajdziesz w Oslo czy innym większym mieście, ale wśród fiordów na próżno jest szukać AquaParku 🙂 To wszystko sprawia, że Norwegią interesują się przeważnie ludzie starsi. Jest sporo busów campingowych z Niemiec, Holandii czy Skandynawii, prowadzonych przez starszych ludzi, zapewne tak spędzających emeryturę. Młodzieży w górach nie widać. Jest przez to smutno, ale i cicho oraz czysto 🙂

Jak dojechać do Norwegii? Kiedyś funkcjonowała linia promowa DFDS z Gdańska przez Kopenhagę do Oslo, niestety istniała tylko 1 sezon. Można za to płynąć z Gdyni do Karlskrony lub z Gdańska do Nynashamn, a później samochodem lub promem do Oslo. Ten prom jest dość drogi, więc warto zabrać samochód lub rower, którym dojedziesz na fiordy. Dystans z Karlskrony do Oslo to około 700 km, a do Bergen kolejne 300. Istnieje oczywiście możliwość skorzystania z połączenia lotniczego wprost do Bergen i innych większych miast Norwegii.

W Polsce trudno o dobrą mapę Norwegii. Udało mi się kupić w Empiku atlas Norwegii w skali 1:400000 lecz było to wszystko co mogłem dostać. Mapy drogowe w skali 1:800 tysięcy czy 1:miliona nie sprawdzą się przy stylu podróżowania jaki preferuję i do jakiego wszystkich namawiam: czyli do tzw. „tułaczki” 🙂 Możliwe, że uda się coś sprowadzić bądź wyszukać na Allegro, ale ja tego szczęścia nie miałem i często brakowało nam dokładniejszej mapy. Będąc w Oslo zaopatrzyłem się w dwie mapy Jotunheimen w skali 1:50000 z oznaczonymi szlakami pieszymi. Będzie na przyszły rok 🙂

Ludzie w Norwegii są bardzo życzliwi, chociaż dość skryci. Pomagają bardzo chętnie i praktycznie wszyscy mówią po angielsku. W Norwegii nie ma zwyczaju zamykania samochodu, podnoszenia szyb czy nawet wyciągania kluczyków ze stacyjki gdy idzie się do sklepu (dotyczy górskich miejscowości, a nie większych miast!). Po kilku dniach daje to poczucie niesamowitej wolności i bezpieczeństwa niespotykanego w innych krajach Europy. Wszędzie jest bardzo bezpiecznie chociaż w ogóle nie widać Policji. Na jednym z parkingów zobaczyliśmy samochód z pootwieranymi na oścież drzwiami, który pozostawili właściciele aby nie zagrzał się od upału. Sami zniknęli na szlaku którego przejście zajmuje conajmniej 40 minut… Inny świat, prawda?

Słowo o trasach rowerowych. Zarówno kolarz szosowy jak i podróżnik z sakwami czy pasjonat MTB znajdzie dla siebie coś dobrego. To, że Norwegia jest rajem dla szosówek i sakwiarzy wiemy od wielu lat. Teraz jednak przekonałem się, że jest to również raj dla osób lubiących górskie podróże na lekkim rowerze bez bagażu. Dziesiątki tras wijących się serpentynami ostro w górę i niesamowite, często 20-sto kilometrowe zjazdy zapadają na długo w pamięci. Nie mam własnych doświadczeń z tymi szlakami, ale spotkałem na campingu ekipę Cyklo-Trampa (firma, która organizuje wyjazdowe wycieczki MTB po Europie) i wszyscy zgodnie twierdzili że trasy są niesamowite. Dodając do tego wolność i bezpieczeństwo o którym pisałem, oraz zaplecze turystyczne otrzymujemy niesamowitą możliwość wielodniowych rajdów po górach. Wystarczy dobra mapa i osoba z samochodem, która podjedzie do nas po zakończeniu odcinka.Na zakończenie trochę goryczy, gdyż nic nie może być idealne. Ceny w Norwegii są kosmiczne. Butelka wody mineralnej może kosztować 7 PLN, a wielkie szczęście mieliśmy kupując napoje z promocji w cenie ok. 2.5 PLN. Jedzenie typu pasztety, szynki, serki kosztują po 8 PLN za sztukę (porcje takie jak u nas, w małych pudełkach). Chleb można znaleźć dość tani, za 3 lub 4 PLN, ale najwięcej jest takich po 8 i więcej. Noclegi na campingach to koszt od 30 zł za osobę z namiotem i samochodem. W Oslo znacznie drożej, bo około 60-70 zł. Bardzo drogie jedzenie w knajpach: za dużego hamburgera z frytkami w Oslo trzeba zapłacić około 60 zł! Pizza w cenie już od 50 zł. Domki w górach w cenach 300-400 zł za noc (2 osoby). Przejazdy autostradami są płatne od 8 do 12 zł. Jadąc do Oslo i dalej w stronę Bergen płaciłem chyba 3x. Paliwo w cenie ponad 5 PLN za litr 95. Diesel droższy. Jakość paliwa raczej wyższa niż u nas. Dzięki płynności jazdy i jakości paliwa jadąc z załadowanym samochodem udało mi się osiągnąć rekord spalania na trasie długości 700 km, więc koszt jednego kilometra kosztuje prawie tyle samo co w Polsce pomimo różnicy w cenie za litr.
Podsumowując cieszę się, że Norwegia jest droga, trudnodostępna i z bardzo chwiejnym klimatem. Gwarantuje to brak tłumów turystów jakie spotkać można w innych europejskich górach. Jednocześnie życzę wszystkim pasjonatom podróży aby dane im było odwiedzić ten wspaniały kraj. W miarę możliwości odpowiem na pytania dotyczące podróżowania po Norwegii. Jeśli jest ktoś zainteresowany wyjazdem proszę o kontakt. Ja będę tam na pewno już za rok 🙂

autor: Andrzej Butkiewicz (scoot /at/ wp.pl)

Posted in Artykuły | Tagged , , , | 2 Comments

Rajd szosowy Pętla Kaszubska

Na spotkanie przy dworcu we Wrzeszczu przyjechałem jak zwykle na styk, zwiększając swą obecnością liczebność uczestników rajdu o 50% : )  Jak, że rano sporo padało, było mokro, co być może niektórych zniechęciło. Tempo wahało się między spacerowym, a regeneracyjnym. Na Spacerowej postanowiłem zrobić zdjęcie moim towarzyszom, jednak baterie w aparacie odmówiły posłuszeństwa… na szczęście miałem zapasowe. Wymiana troszkę trwała, więc koledzy i uciekli… dając pretekst do chwili ostrzejszej jazdy…. Chwaszczyno – Kielno – Kamień – Szemud – Głazica… a w Głazicy pierwsza planowana przerwa,która troszkę się przeciągnęła,aby mógł nas spokojnie dogonić Batik, który wyjechał za nami z Osowej… i tu uwaga, na swojej szosówce, nowiutkiej, nowsza nic moja 🙂 Oczywiście nie obyło się na chwile wzdychań… aczkolwiek ja skupiam się nadal na swoim „dziecku” 😉

W okolicach Częstkowa łapie nas deszcz, ale nie robi on na nikim wrażenia. Chwilę dalej spotykamy grupkę kolarzy jadącą w przeciwnym kierunku.

Przed Strzepczem (jechałem sam z tyłu) miałem miałem starcie z blachosmrodową rodzinką. Jechałem normalnie goniąc kolegów, gdy nagle kierowca mnie nie wytrąbił… więc pokazałem mu co o nim myślę… pięścią z wysuniętym jednym (przypadkowym) palcem 😉 … Synalek, najwyraźniej powiedziało tym ojcu, który zwolnił do 25-30 km/h, co nie ukrywa, że mi przeszkadzało,mimo iż było cały czas lekko pod górkę. Docisnąłem do czterdziestki i zamachnąłem pięścią w kierunku jego lusterka, co chyba gościa wystraszyło, bo wcisnął gaz do dechy i odjechał, po drodze przejeżdżając niebezpiecznie blisko Batika.W Strzepczu łapie nas ulewa podobna do tej z maratonu w Puławach, więc przedłużyliśmy postój… zresztą na słońce wcale nie trzeba było długo czekać 🙂
. i jakoś tam dojechaliśmy do Kartuz, a od Kartuz (przez Żukowo) już z wiatrem. Od Żukowa jadę już sam, chociaż i od Kartuz tak po części było. Na Armii Krajowej nie schodzę poniżej 50 km/h, ale tez nie przekraczam 60. Do domu przez Ujeścisko i Orunię… po drodze zahaczając o stację na której pracuję 🙂

Dane wycieczki:

123.84 km (0.01 km teren)

czas: 04:05 h

avg:30.33 km/h

tekst i zdjęcia: Tomasz Bagrowski „Flash”

asfalt=max

dystans=100

kondycja=niska

profil=niski

trud=niski

m=Chwaszczyno

m=Kielno

m=Kamień

m=Szemud

m=Glazica

obszar=kaszuby

atrakcja=jezioro

typ=rowerowy

Posted in Relacje | Tagged , , , , , | Leave a comment

Saaremaa na rowerze, czyli perła w

1030Estońska wyspa Saaremaa leżąca we wschodniej części Bałtyku najbardziej znana jest polskim żeglarzom płynącym w kierunku Rygi, Tallina i Helsinek. Inni moi znajomi słysząc tę nazwę przypuszczają, że kraina ta znajduje się
w… dalekich egzotycznych stronach.

Od czterech lat razem z Włodkiem Amerskim i Ryszardem Krawczykiem odwiedzamy na rowerach kolejne wyspy bałtyckie. Byliśmy już na Gotlandii, Alandach i Olandii. Teraz przyszła pora na Saaremę. Celem kolejnej wyprawy będzie Bornholm. Plan wizyt na pięciu wyspach nazywamy naszą „Koroną Bałtyku”. Brzmi to górnolotnie, ale „objechanie” największych wysp sprawi dodatkową satysfakcję.

Z Polski w kierunku Saaremy jedziemy samochodem z rowerami na bagażniku. Po noclegu u naszego przyjaciela w gościnnym i magicznym domu nad Wigrami, przejechaniu Litwy, nocujemy w Ventspils na Łotwie. Stąd następnego dnia odpływa prom m/s Scania na Saaremę. Samochód zostaje na parkingu strzeżonym.1124

Przez sześć dni „objeżdżamy” zachodnią część wyspy. Dzienne odcinki mają od 50 do 70 km, a na mecie licznik pokazuje 376 km.

1. dzień

Po południu m/s Scania przybija do nabrzeża w Mõntu, na półwyspie Sörve (Sõrve poolsaar). Robię pamiątkowe zdjęcie z podniesioną furtą dziobową promu w tle
i wyruszamy do latarni morskiej w Sääre, a następnie w kierunku klifu Ohessaare.

Po drodze naszą uwagę zwraca kamienna plaża, na której są setki kopczyków. Tak bardzo dużej ich ilości, w jednym miejscu, nigdzie nie widziałem. Nie mają one jednak żadnego związku z dawnymi wierzeniami czy praktykami rytualnymi.
Są jedynie formą zabawy i rodzajem sztuki zwanej „rock balancing”. A może
to również urokliwe miejsce powoduje, że odwiedzający je turyści chcą zostawić świadka swoich doznań i emocji? Dokładam „swój” kamień na najwyższy kopiec,
aby patrzył na inne z góry… Niedaleko kamienistej plaży natrafiamy na kolejną atrakcję – dobrze zachowany pojedynczy stary wiatrak. Na całej wyspie jest ich znacznie więcej, dlatego Saaremaa nazywana jest „wyspą wiatraków”. Współczesnym elektrowniom wiatrowym, które mijamy, brakuje romantyzmu, ale są kontynuacją wiekowej tradycji.

Większość dróg na wyspie ma nawierzchnię szutrową. Mankamentem są tumany wapiennego pyłu ciągnące się za każdym samochodem. Zanim wjadę w ciągnącą się za autem białą chmurę, nabieram dużo powietrza i czekam, aż się nieco przerzedzi. Całe szczęście, że ruch samochodowy jest niewielki. Ze względu na nawierzchnie szutrowe, przed wyjazdem, zakładam opony Author Betele Juice Kevlar. Wcześniej wypróbowałem je podczas maratonów MTB. Są lekkie i mają niski opór toczenia. Okazały się bardzo przydatne zwłaszcza podczas jazdy po zalanej deszczem szutrowej nawierzchni oraz krętymi, często podmokłymi, duktami leśnymi.

Wieczorem, jesteśmy we wsi Salme. „Wieczór” to określenie dosyć umowne, bo na początku lipca zmrok zaczyna zapadać dopiero około 22.30. W miejscowym sklepie uzupełniamy prowiant. Jest dobrze zaopatrzony i czynny we wszystkie dni tygodnia. Ceny są zbliżone do polskich, tylko w niektórych wypadkach nieco wyższe.1128

Pierwszy nocleg na wyspie – Kamping Tehumardi w pobliżu Salme – namiot rozbijam blisko kuchni, bo jestem już głodny. Pełne wyposażenie (garnki, talerze, sztućce) ułatwia i przyspiesza przygotowanie posiłku.

2. dzień

Od rana zaczyna padać. Po kliku godzinach jesteśmy nie tylko mokrzy, ale
i kompletnie zachlapani błotem. Mamy szczęście, po drodze, spotykamy Maarikę Tomel, która pracuje w organizacji turystycznej promującej aktywny wypoczynek
i dziedzictwo kulturowe Saaremy. Maarika poleca hostel w Kihelkonna i telefonicznie zapowiada nasz przyjazd.

W przerwie między kolejnymi opadami deszczu objeżdżamy okolicę. Kościół z XIII wieku w Kihelkonna jest jednym z największych i najstarszych obiektów sakralnych
w całej Estonii. Właśnie trwają prace konserwatorskie. Spod delikatnie zeskrobywanych warstw farb ukazują się dawne zdobienia. Z wieży kościoła rozciąga się widok na otaczające wieś lasy i odległą zatokę. Wiele obiecujemy sobie po wizycie w znajdującym się niedaleko małym porcie. Niestety, przy nabrzeżu stoją stare obiekty przetwórni ryb i zdewastowane instalacje do ich transportu bezpośrednio z kutra. Okazuje się, że wszystkie jednostki pływające są w morzu.

3. dzień

Schronisko, w którym spędziliśmy noc nie ma stałej obsługi, dlatego przed wyruszeniem w dalszą drogę odwiedzamy Maarikę, aby oddać klucze. Korzystamy
z zaproszenia na kawę i ciasto. Naszą uwagę zwracają flądry suszące się
na sznurze w ogródku. Pokrojone w paski są miejscową przekąską do piwa. Przy okazji uczymy się prawidłowego wymawiania estońskich nazw i imion – podwójne samogłoski – jak np. aa w imieniu Maarika wymawia się jako długie „a”.

Celem etapu jest leżący na północnym-zachodzie półwysep Harilaid na terenie Parku Narodowego Vilsandi. Na samym cyplu znajduje się krzywa latarnia morska Kiipsaare. Około 3 kilometry przed latarnią zmotoryzowani muszą zostawić swoje pojazdy na parkingu i dalszy odcinek pokonać pieszo. Mamy małą satysfakcję,
że jesteśmy szybsi, ale do czasu… kiedy zacznie się totalny piach i rowery bierzemy na „pych”. Zza wydmy widzimy już latarnię. Jest nieczynna, stoi w wodzie około kilkunastu metrów od brzegu. A jeszcze w 1997 roku była na plaży. Pochyla się
z szacunkiem w kierunku morza, które odebrało jej ląd. Wybudowana w 1933 roku stała 25 metrów od brzegu. Przekonujemy się o potędze sił natury.

4. dzień

Po lekkim śniadaniu wyruszamy w drogę. Pierwszy przystanek wypada po kilkunastu kilometrach w porcie Veere, gdzie zjadamy obiad. W menu są dania podobne
do takich jak w Polsce – kotlet wieprzowy, smażona flądra i kiełbaska z frytkami.

Dalsza trasa prowadzi zachodnim brzegiem Zatoki Tagalaht i następnie przez Mustjala do Tagaranna. Ponad 50 km asfaltem sprawia, że cel osiągamy „przed czasem”. Jest to doskonałą okazją do spokojnego objechania cypla Ninase. Czas
na spacer po klifie, zbudowanie kamiennego kopczyka na pobliskiej plaży
i oddychanie bałtycką bryzą. W okolicy jest wiele domków letniskowych, które prawdopodobnie zaludniają się tylko w weekendy – generalnie jest dosyć pusto. Nocujemy w namiotach na kampingu Ninase Puhkeküla. Jesteśmy, oprócz małżeństwa zajmującego jeden z kilkunastu domków, jedynymi jego gośćmi.

5. dzień

Jedziemy drogą wzdłuż morza po zachodniej stronie półwyspu, brzegami zatok Kugalepa, Lõuka i Tagalaht. Trasa jest bardzo urozmaicona. Czasami prowadzi drogą gruntową, czasami skrajem kamienistej plaży lub obok bagna
z kałużami sięgającymi niemal do suportu. Jazda brzegiem morza oraz piękne widoki są najlepszą nagrodą za nudne odcinki asfaltu. Po kilkunastu kilometrach, już
w lesie, zza zakrętu wyłania się Citroën Berlingo ze znaczkiem PL na tablicy rejestracyjnej. Podróżuje w nim czteroosobowa rodzina wracająca z Finlandii.
Są jedynymi ludźmi jakich spotykamy na odcinku ponad 20 kilometrów. Po kilku kilometrach trafiamy na biwak z namiotem naszych znajomych, ze stojącym obok bukietem leśnych kwiatów w puszce po piwie… Żubr.

Miejsca przeznaczone do biwakowania, oznaczone na mapach, często są wyposażone w wiatę lub zadaszony stół oraz stalowe palenisko do grillowania. Podczas naszej podróży nie korzystamy z nich, ale warto o nich pamiętać, gdy zajdzie potrzeba noclegu z dala od osad ludzkich podczas np. załamania pogody.

Bar na kampingu nad Jeziorem Karujärv jest miejscem odpoczynku. Jezioro Niedźwiedzie, bo tak się zwie, wymieniane jest w informatorach, jako jedna z atrakcji turystycznych wyspy. Prawdopodobnie, zdecydował o tym jego wiek, określany na ponad osiem tysięcy lat, oraz legendarna walka siedmiu niedźwiedzi o, położone wśród lasów, miejsce. Niczym innym nie da się tego wytłumaczyć…

Noc w stolicy wyspy Kureesaare spędzamy w schronisku młodzieżowym. Wcześniej przejażdżka do mariny, wokół zamku biskupiego i główną ulicą Lossi. Właśnie tutaj
w kawiarnianych ogródkach, niedaleko ratusza, koncentruje się wieczorne życie towarzyskie. Miasto jest zadbane, czyste, a jego wygląd niepodobny do wcześniej odwiedzanych, prowincjonalnych miasteczek.

6. dzień

Targ w samym centrum Kureesaare ułatwia poznanie codziennego życia jego mieszkańców. Można tam kupić m.in. owoce, warzywa, odzież i świeże ryby.
Są również wyroby miejscowego rękodzieła wykonane głównie z drewna – łyżki, cebrzyki oraz różnego rodzaju podstawki i deski. Typowe pamiątki dla turystów mają wypalone charakterystyczne dla wyspy wiatraki, latarnie morskie i żaglowce.

Najważniejszym zabytkiem w Kuressaare jest były zamek biskupi pochodzący
z końca XIV wieku. Na przełomie XIV i XV wieku, został otoczony 625 metrowym murem o wysokości 7 metrów, którego część zachowała się do dzisiaj. Dostępu
do warowni broni również fosa i znajdujące się nad nią cztery bastiony. Jest to jeden z lepiej zachowanych, w Krajach Bałtyckich, średniowiecznych zamków. W jego wnętrzach znajduje się muzeum z ekspozycjami opowiadającymi m.in. o historii wyspy (od czasów prehistorycznych do odzyskanie niepodległości 20 sierpnia 1991 roku), etnografii i przyrodzie.

Po zwiedzeniu zamku na dziedzińcu, spotykamy przemiłą warszawiankę
z dorastającym synem. Są w trakcie wyprawy samochodowej dookoła Bałtyku. Rowery wiozą na bagażniku, aby ułatwić sobie poruszanie się po okolicy. Dzięki wspólnej rowerowej pasji i chęci ulżenia w pedałowaniu, dostajemy propozycję przewiezienia nas samochodem wraz z rowerami na metę kolejnego etapu. Niewiele brakowało, a skorzystalibyśmy z okazji, ale dzięki zdecydowanej postawie Rysia, opieramy się urokowi nowo poznanej koleżanki i wyprawa rowerowa zostaje uratowana. Na „własnych” kołach pokonujemy ostatnie 50 km i w ten sposób zamykamy „pętlę” Saaremy. Podczas wieczornego podsumowania dnia i całej podróży w barze obok latarni morskiej Sääre, uroczyście nadajemy Rysiowi przydomek „Twardziel”.

Ostatni nocleg spędzamy w namiotach, jako jedyny podczas całej wyprawy,
na „dziko”.

7. dzień

O świcie budzą mnie krzykliwe mewy, dlatego idę na spacer po plaży. Uwagę zwracam na kamyczki z otworkami i wgłębieniami. Może to być spowodowane zarówno wietrzeniem wapiennych kamyków jak i obecnością tzw. skałotoczy –organizmów żywych, które szukając schronienia drążą jamki w skałach. Nietypowe okazy zabieram na pamiątkę, aby oprócz wspomnień mieć w domu „kawałek” wyspy.

Z Sääre do przystani promowej w Mõntu jest tylko 9 kilometrów. m/s Scania
od wczoraj czeka na pasażerów. A nas, czekają jeszcze 4 godziny rejsu, 8 godzin samochodem i z powrotem jesteśmy w gościnnym, magicznym domu nad Wigrami. Magicznym, bo jest tam m.in. skrzypiąca drewniana podłoga i piec kaflowy w kuchni, na którym sypia gospodarz.

SAAREMAA – druga co do wielkości wyspa na Bałtyku (po Gotlandii) ma powierzchnię 2673 km2. Położona jest we wschodniej części Morza Bałtyckiego
u ujścia Zatoki Ryskiej. Na Saaremie mieszka ponad 36 000 osób, z czego około 16 000 osób w stolicy wyspy Kuressaare. Estończycy stanowią 98% mieszkańców, Rosjanie 1,2%, reszta to m.in. Finowie i Ukraińcy. Wyspa zbudowana jest z wapieni, ma charakter nizinny (średnia wysokość ok. 25 m.n.p.m.), lasy zajmują około połowę powierzchni. Klimat umiarkowany morski, średnia temperatura w lecie +19 st. C, zimą -1 st. C. Najwięcej osób zatrudnionych jest w przemyśle cementowym
i budownictwie, ale rozwija się również w rolnictwo i rybołówstwo. Coraz większego znaczenia nabiera turystyka. Co roku wyspę odwiedza ponad 200 000 tysięcy turystów, 30% stanowią obcokrajowcy – głównie Skandynawowie, Niemcy oraz mieszkańcy Krajów Bałtyckich.

Warto wiedzieć

Prom m/s Scania między Ventspils (Łotwa) i Mõntu na Saaremie kursuje tylko
od 30 maja do 31 sierpnia. Rejsy nie są codziennie, dlatego warto to sprawdzić. m/s Scania ma 74 m długości i prawie 17 metrów szerokości. Zabiera 300 pasażerów
i 60 samochodów. Podróż trwa około 4 godziny. Na promie jest restauracja, samoobsługowe bistro oraz sklepik z pamiątkami, słodyczami i napojami. W kasie można dokonać wymiany walut – Euro na Korony Estońskie (EEK) oraz waluty Krajów Bałtyckich. W stoisku informacyjnym są aktualne katalogi i mapy Saaremy.

autor : Wojciech Choina

foto: Włodzimierz Amerski, Wojciech Choina

Posted in Wyprawy | Tagged , , , , , , , | Leave a comment

Sobota-Zielonym szlakiem do oporu

xc_logoBył to chyba jeden z najkrótszych rajdów, na którym przyszło mi uczestniczyć. Warunki pogodowe takie jak wczorajsza burza i ulewa w nocy chyba ostraszyły większość uczestników.  A może to jednak konkurencyjny rajd na Grunwald? 🙂

Relacja XC

Zabawna sytuacja

Wydarzyło mi sie dziś jak zwykle małe fo pa:) Wza zgolił wąsiska! A zupełnie go nie poznałam, gdy tak stał koło mnie na PKP to myslałam że to jakiś nowy uczestnik . I jak chciałam do WZA zadzwonić zapytać czy się spóźni, bo miał być a go nie ma to by byla beka gdyby odebrał telefon. Niestety zamiast zadzwonić wyraziłam opinie głośno i sprawa wśród gromkich śmiechów sie wyjasniła 🙂

Start

Moja grupa XC liczyła ze mną 6 osób, Grupa MTB  Mietka jeżeli się nie mylę z Mietkiem 4. Chwilę po 10:15 grupa MTB ruszyła ” z kopyta” niebieskim szlakiem spod PKP w Sopocie Kamiennym Potoku. My ruszyliśmy powoli,  rozgrzewkowo zielonym. Celem było dotrzeć przed Mietkiem nad jezioro „Wróbla Staw”.

mtb_logo

Warunki na trasie

Niestety pierwszy podjazd od razu zweryfikował nadwyrężone czwartkowym objazdem trasy przyczepy w kolanie, więc jechałam powoli, tym bardziej że dzień był duszny i pot obficie zalewał nam oczy. Jakimś cudem szlak nie zamienił się w bagno a droga była całkowicie przejezdna. Jedyny minus to trochę ślisko na podjazdach plus co kilka metrów kałuża do omijania. Wza wyprzedził mnie z prędkością 30km na jednej z nich, i miałam maseczkę z błota az do samego końca rajdu. Na nasze szczęście deszcz nas nie zmoczył a burza wisiała w powietrzu!!

Gdy nogi nam się  rozkręciły, ale równym, spokojnym tempem kontynuowaliśmy trening.  Nasza grupa podzieliła się co prawda na dwie grupy, ale na szczęscie odległość między nami nie była duża i na postojach fotograficznych udawało nam się znowu spotykać. Niestety kilka podjazdów nie udało się tym razem wjechać = błoto + za dużo powietrza w oponie. Tu miejsce na wnioski do wyciągnięcia 🙂

Atrakcje rajdu

Specjalnie dla mojej grupy dokonalam pewnych modyfikacji trasy, aby zaliczyć kilka ciekawych technicznie zjazdów. Jeden zjazd puściłam na kreskę z Pachołka (zaraz za wieżą  na godzinie 12stej). Wjeżdza się na niego schowanym w krzakach cieniutkim singlem, potem pod kątem 90 stopni pokonuje się zdewastowane schody i dalej ile fabryka dała w dół na kreske aż do Spacerowej + znowu schody na końcówce. Kolejny wniosek – brak rękawiczek z długimi palcami…W upale gołe palce ślizgają sie na klamkach hamulcowych, co wpływa na komfot  jazdy np. w dość ostrym, pionowym skręcie. Na szczęście zahamowałam nogą tuż przed powalonym drzewem. Paweł coś zamarudził i zrobił niegroźne OTB w tym miejscu. Reszta zrobiła mi lekką przykrość i chyba wybrała inną opcję zjazdową …Gdy czekaliśmy z Pawłem na dole trzech uczestników wyjechało z innych krzaków…

A człowiek tu nie śpi po nocach i trasy układa.. eh….

Co do zjazdów to zaliczyliśmy jeszcze dwie małe hopki! ( tylko jedna już w drodze powrotnej).  Kolejna modyfikacja to zjazd „Korzonki” i objazd pionowej wspinaczki na tzn. „Przecinkę” . Po wyjechaniu na poligon przecieliśmy motocross i już nie po szlaku, lecz po zielonym wale zajechaliśmy nad jeziorko. Mietka grupa znajdowała się tam już w stanie „rozkładu” , sielonkowo brodząc w jeziorze czym wkurzając łabędzie z młodymi.

Spotkanie nad jeziorem

Myślę.,że gybyśmy nie kręcili filmów na „Korzonach” istniałaby szansa na dojechanie w tym samym czasie!    Nie wiem kiedy Mietek wysłał mi sms-a , czy od razu po przybyciu czy nie.

Było tak gorąco, że nikomu nie śpieszyło się do rozpalenia ogniska, zatem zjedliśmy surową kiełbasę zagryzając ją suszoną śliwką. Ponieważ ja byłam kontuzjowana ( gleba na podjeździe i stłuczone kolano) a  godzina była drastycznie młoda, (aż po godz.  12)  Mietek przejął dwu-osobową część mojej grupy. Ja z Pawłem wróciłam zielonym, niebieskiem do Matemblewa a potem już tylko mi znanymi ścieżkami XC-DH przez Pachołek do Sopotu, Paweł opuścił mnie na czarnym szlaku, a ja zapiełam blat i ruszyłam by nakarmić kota, który został sam w domu.

Wszystkim dziękuje za udział, co złego to nie ja:)

Aga Szor „Agabikerka”

Relacja MTB

W tym roku po raz pierwszy postanowiliśmy zorganizować krótki rajd dwu grupowy. Zabawa miała polegać na tym, że każda grupa jedzie innym szlakiem a spotkanie zostało wyznaczone na małym jeziorku na poligonie na Morenie.(miało być ognicho, ale nie było)

Grupa XC jechała szlakiem zielonym a grupa MTB niebieskim. Oba szlaki rozpoczynają swój bieg w Sopocie Kamiennym Potoku. I stąd wystartowaliśmy razem.

Po tych 89 ostatnich komentarzach zrozumiałem, że zainteresowanie tym rajdem jest duże……..nic bardziej mylnego. A pogoda była wymarzona trudno o lepszą.

Mimo, że było nas w grupie MTB tylko czworo w tym nasza koleżanka Ela…..pozdrawiamy !, to jednak to już jest w pewnym sensie grupa, więc wystartowaliśmy.

Pierwszy długi 1 km podjazd był nieco utrudniony, ponieważ nawozili nową ziemię i grunt był bardzo miękki, czyli odbywał się remont drogi. Dalej niestety było dużo korzeni, na które należało umiejętnie czyli pod odpowiednim kątem najeżdżać. Generalnie rzecz biorąc po tych opadach to błota właściwie nie było prawie wcale, ale korzenie były mokre i stąd to wynikało niebezpieczeństwo ze spotkaniem z matką glebą.

Przejechaliśmy ul. Reja i dalej niebieskim szlakiem w kierunku Matemblewa.

Przed większym podjazdem zatrzymaliśmy się, aby złapać oddech i to był jedyny krótki odpoczynek. Muszę przyznać, że grupa była dość mocna, nikt nie zostawał w tyle, wszyscy zwarci jechaliśmy razem. Prawie wszstkie podjazdy atakowaliśmy razem. (no oprócz tych trzech pod które każdy osobno wchodził.

Za dworkiem Oliwskim(jak pomyliłem nazwę to proszę mnie poprawić) skręciliśmy w lewo i wjechaliśmy na szlak niebieski. Przed nami wyrósł podjazd nie do podjechania, jeden z kolegów próbował, ale dojechał tylko do połowy. I tak trzy podjazdy jeden po drugim a raczej podejścia z buta.

W końcu te podejścia się skończyły i rozpoczęły się serpentynki na których trochę poszalałem.Tu dość mocno naciskałem na pedały, te wszystkie zakręty „wybierałem” praktycznie bez hamowania.

W Matemblewie, wsiedliśmy na szlak żółty, który doprowadził do asfaltu i nastąpił ostry zakręt w prawo na płyty betonowe, którymi dojechaliśmy do jeziora. Tu jednak nie było nikogo z naszych konkurentów, czyli przybyliśmy jako pierwsi przed naszymi „orłami” i to nam dodało otuchy.

Wysłałem (tak umawialiśmy się) SMS’a do Agi jak już byłem nad jeziorem, że dotarliśmy do mety.

Długo nie czekaliśmy na nich ok. 20min jak rozdarta grupa dotarła do mety. Następnie przybył jeden a później następny. Jak słyszałem tempo mieli mocne i dlatego grupa się porwała.

Poobijani, ale szczęśliwi, całe szczęście, że dotarli w jednym kawałku:) Chyba kilka osób przywitało się z matką glebą, ale o tym to niech sami opowiedzą

Oba szlaki miały po ok 30km, tak wynikało z liczników, które porównaliśmy z ich licznikami, także szanse co do kilometrów były równe, no ale ich trasa była zdecydowanie cięższa.

Zasłużony odpoczynek. Siedzieliśmy….aha a po tych przeżyciach już nikomu nie chciało się rozpalać ogniska. Obie grupy miały podjazdy jedni mniej drudzy więcej, w każdym bądź razie ja również nie miałem ochoty na szukanie gałęzi na ognicho.

Kiełbaskę miały tylko dwie osoby, Ela i Marcin, więc wciągnęliśmy po małym kawałku na zimno……też smakowało.

Po jednogodzinnym odpoczynku postanowiliśmy wracać, ale nie z grupą XC, bo oni mieli inne plany.

My natomiast postanowiliśmy objechać jezioro Jasień, nie wiedząc o tym, że dookoła go sie nie da przejechać, więc ruszyliśmy, ale jak się okazało całego jeziora nie można objechać, bo nie ma żadnej ścieżki, także dojechaliśmy tylko do połowy.

Tu zresztą okazało się, że Ela zgubiła swój licznik od roweru, więc wracamy.

Niestety dojechaliśmy do Auchan a licznika nie znaleźliśmy………szkoda.

Wracaliśmy od Auchan szlakiem zielonym a gdy wjechaliśmy do lasu to coś mi odbiło naciskając mocno na tych zjazdach (35km/h) i w końcu wpadłem na zakręcie w jakiś dół z błotem, koło wpadło w poślizg i……leciałem prosto w błotko(trochę było śmiechu), szybko wygramoliłem się i pojechałem dalej a za mną dwóch pozostałych tj Marcin a tego drugiego kolegi nie zapamiętałem imienia..

Małe posumowanie:

35km po lesie

Wyjechaliśmy z Sopotu ok godz 10:10 a na mecie byliśmy o 12:15

Moja max wyniosła 39,3km/h

Chciałem tu wszystkim uczestnikom podziękować za wzięcie udziału w naszej zabawie. I tu chciałem szczególnie podziękować naszej Eli, której oddech cały czas czułem za mną, zwłaszcza na tych szybkich serpentynach.

Mieczysław Butkiewicz „sot”

asfalt=brak

dystans=50

kondycja=normalna

profil=niski

trud=niski

m=Sopot

m=Matemblewo

atrakcja=jezioro

typ=rowerowy

Posted in Relacje | Leave a comment

Gotlandia – woda, wiatr i słońce

DSC07267Ta szwedzka wyspa jest wprawdzie mniej znana wśród polskich turystów niż duński Bornholm, ale równie interesująca. Wyspę zamieszkałą, na co dzień, przez blisko 58 tys. osób, co roku odwiedza bez mała milion turystów. Przyciągają ich tutaj małe przycupnięte na brzegu osady rybackie, nieskażona surowa przyroda oraz panujący wokoło spokój. Tutaj można godzinami wsłuchiwać się w szum fal rozbijanych o kamienne brzegi lub poleżeć na piaszczystej plaży.DSC07295

Razem z dwoma kolegami postanowiliśmy odwiedzić tę wyspę. Ze względu na wspólne zamiłowanie do aktywnego wypoczynku, wybieramy rowery jako środek lokomocji. Dzięki temu zobaczymy to, co dla zmotoryzowanego turysty jest niedostępne, będziemy mieli dużo ruchu i nieograniczony kontakt z przyrodą. W Gdańsku wprowadzamy rowery na prom m/f „Scandinavia” i wypływamy w podróż. Rowery wyposażone są w sakwy z ekwipunkiem biwakowym i niewielkim zapasem prowiantu. Następnego dnia, po przesiadce w Nynashamn na prom Destination Gotland, docieramy do Visby. Przed nami siedem dni „rowerowania” i czas na poznanie atrakcji i zakątków wyspy.

Visby – stolica Gotlandii jest fascynującym miastem pełnym urokliwych kamienic, tajemniczych zaułków i wąskich uliczek. Wieczorami rozbrzmiewa gwar dobiegający z rozświetlonych knajpek i tawern, a w powietrzu unosi się zapach pieczonej jagnięciny – specjalności miejscowych kucharzy. Szczególnego kolorytu miasto nabiera tylko w jedynym tygodniu (32) w roku – tradycyjnie na początku sierpnia odbywa się tam „Tydzień Średniowiecza” – właśnie to zadecydowało o wyborze terminu naszej podróży. Z tej okazji na wyspę przybywają licznie zastępy rycerskie, właściciele kramów oraz grupy muzykantów i kuglarzy. Przez cały tydzień odbywają się turnieje, zawody strzeleckie oraz biesiady i pląsy. Wiele osób przebranych w średniowieczne stroje paraduje ulicami niczym na pokazie mody. Małe dzieci w zgrzebnych koszulkach śpią w drewnianych wózkach ciągniętych przez podobnie ubranych rodziców. Średniowieczne szaty nie przeszkadzają oczywiście w korzystaniu z telefonów komórkowych i wyciąganiu pieniędzy z bankomatu, a nie sakiewki.

Zabytkowe miasteczko otoczone jest blisko 3,5 kilometrowym murem o wysokości 11 metrów z trzema okazałymi bramami i 36 wieżami. Fortyfikacja ta miała chronić mieszkańców zarówno przed najeźdźcami z zewnątrz jak i, w razie potrzeby, przed buntującą się ludnością zamieszkującą wyspę. Wszędzie widać czasy świetności tego hanzeatyckiego miasta, którego najstarsze budowle i ruiny pochodzą z XII i XIII wieku. Wewnętrzna część miasta została wpisana na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO.

Po zwiedzeniu Visby, kupieniu pamiątek na „średniowiecznym” targowisku i obejrzeniu turnieju strzelania z łuku udajemy się wzdłuż zachodniego wybrzeża na północ. Niezbyt ruchliwe asfaltowe drogi oraz szutrowe trakty zachęcają do uprawiania turystyki rowerowej. Często spotykamy podobne grupki cyklistów i wymieniamy przyjazne „Hey!”.

Po dwóch dniach jazdy i biwakach spędzanych w malowniczych wioskach rybackich (okolice osad Ireviken i Ar) docieramy do Farosund. Stąd przez wąską cieśninę o takiej samej nazwie przeprawiamy się promem na wyspę Faro. Krajobraz tej małej wysepki, zwanej też Owczą, jest bardziej surowy. Są tam niewielkie lasy sosnowe, karłowate krzewy oraz rozległe pastwiska, na których pasą się stada owiec. Charakterystyczny widok to także wiatraki i kamienne mury ułożone na granicach posiadłości. Zapewne swoiste piękno okolicy i klimat tajemniczości zdecydowały o wyborze osady Hammars przez Ingmara Bergmana na miejsce letniego domu.

Wybrzeże Faro jest bardzo zróżnicowane. W okolicy Sundersand znajdują się jedne z piękniejszych w Szwecji piaszczyste plaże, a „wybrukowane” kamykami brzegi rozciągają się w okolicy latarni morskiej Faro fyr. Właśnie w jej pobliżu decydujemy się rozbić namioty na nocleg. Usypia nas, dobiegający z oddali, jednostajny szum fal, który przypomina przejeżdżające pociągi. Kolejny dzień przynosi nowe wrażenia. Cudem natury są kilkunastometrowe wapienne ostańce w kształcie maczug, znajdujące się w rezerwacie Langhammars na północnym cyplu Faro. W innym rezerwacie w okolicy Gamlahamm wyrzeźbione przez wiatr i wodę kamienne posągi wyglądają niczym zamarłe w bezruchu prehistoryczne stwory.

W drodze powrotnej z Faro do Visby jadąc wschodnim wybrzeżem zwiedzamy w Bunge niewielki skansen – rodzaj gospodarstwa, gdzie pokazano życie tutejszych mieszkańców między XVII i XIX wiekiem. W małym porcie w Slite polecamy wizytę w barze rybnym. Nam udało się trafić na pyszne i pięknie pachnące flądry prosto z wędzarni.DSC07442

Jeszcze jeden nocleg na brzegu malowniczej zatoki w okolicy Vike i zaczynamy kierować się do Visby. Przejeżdżamy przez centralną część wyspy, która jest całkiem inna niż ta na północy. Czasami przypomina polski krajobraz z polami buraków cukrowych i stadami pasących się krów. Ostatni nocleg spędzamy w miejscowości Romakloster w hoteliku typu bed&breakfest, aby na zakończenie zaznać nieco luksusu. Pomimo to, nie wysypiamy się, brakuje nam wieczornego szumu morza i promieni porannego słońca wpadających do namiotu.

Ostatniego dnia jedziemy do Visby, zaglądając po drodze do kilku kościołów. Na wyspie jest ich ponad dziewięćdziesiąt. Budowano je w latach 1100 -1350. Do 1250 roku w stylu romańskim, a następnie gotyckim.Pierwsze drewniane kościoły budowano po dotarciu Chrześcijaństwa na wyspę w XI wieku, aby w dwunastym stuleciu rozpocząć budowę, stojących do dziś, obiektów z kamienia. Dopiero po ponad 600 latach przerwy – w 1960 roku – wybudowano pierwszy nowy kościół w Slite. W 1984 r. powołano do życia fundację mającą na celu konserwację i opiekę nad wszystkimi obiektami sakralnymi na wyspie.

Po siedmiu dniach i objechaniu rowerami północnej części wyspy ponownie jesteśmy w Visby. Na zakończenie „Tygodnia Średniowiecza” oglądamy na błoniach finałowe walki i pokazy rycerzy, a wieczorem bierzemy udział w wielkiej biesiadzie na rynku Starego Miasta. Za stołami zasiadło prawie 700 osób i popijając winem pieczoną jagnięcinę oglądamy historyczne widowisko, okraszone występami skąpo ubranych tancerek i „połykaczy” ognia. To wszystko w rytm muzyki, którą z czasów swojej świetności dobrze pamiętały zabytkowe kamienice i budowle otaczające rynek. Po trwającej prawie całą noc zabawie, wsiadamy na prom i po przesiadce w Nynashamn wracamy do Gdańska. Ze sobą przywozimy bagaż wrażeń i wspomnień oraz prawie 450 kilometrów w „nogach”.DSC07539

Gotlandia – największa wyspa na Bałtyku ma powierzchnię 3140 km2, położona jest w odległości 90 km na wschód od półwyspu skandynawskiego. Ma 176 km długości i 56 km szerokości. Długość linii brzegowej, łącznie z wyspą Faro, wynosi 800 km. Najwyższe wzniesienie – 83 m n.p.m. Ludność zajmuje się głównie rybołówstwem, rolnictwem i rękodziełem. Największa w Szwecji liczba słonecznych dni zachęca Szwedów z lądu nie tylko spędzania wakacji. Ślady osadnictwa pochodzą sprzed 7000 lat. Przez wieki panowali tu wikingowie, po nich Niemcy i Duńczycy, a od 1645 roku wyspa należy do Szwecji

Uczestnicy wyprawy:

Włodzimierz Amerski,

Wojciech Choina,

Ryszard Krawczyk.

autor : Wojciech Choina

foto: Włodzimierz Amerski, Wojciech Choina

asfalt=max

dystans=400

kondycja=normalna

profil=niski

trud=niski

m=Visby

m= Gamlahamm

m=Nynashamn

atrakcja=morze

typ=rowerowy


Posted in Wyprawy | Tagged , , , | 1 Comment

Wyprawa rowerowa do Turcji

W sierpniu 2008 roku pojechaliśmy rowerami przez Półwysep Bałkański do Azji Mniejszej (ekipa: Karolina Fari, Adam Piotrowski, Adam Zwarra, Janek Kruszewski). Kraje jakie odwiedziliśmy po drodze to: Węgry, Rumunia, Bułgaria, Grecja i Turcja. Cały wyjazd zajął nam 4 tygodnie, w czasie których przejechaliśmy około 2200km.

Węgry: spotkanie wszystkich uczestników w Budapeszcie. Spędziliśmy parę dni w stolicy, zwiedzając między innymi Wzgórze Zamkowe, Wzgórze Gellerta, Parlament, Wyspę Małgorzaty i kilka innych miejsc, próbując lokalnych specjałów. Z Budapesztu do Szeged na południu kraju pojechaliśmy pociągiem. Tam zaczęła się nasza rowerowa przygoda. Z Szeged do granicy z Rumunią nie było daleko, a po drodze spotkaliśmy nawet ścieżkę rowerową, jak się później okazało jedną z nielicznych na naszej trasie.

Rumunia: na powitanie nas w kraju Dacii i dziurawego asfaltu ktoś podpalił pole tuż za przejściem granicznym. To zaowocowało ogromną ścianą dymu, którą musieliśmy przekroczyć, by poznać inne dziwactwa tego unijnego (!!?!) kraju. Zwiedziliśmy miasto Temesvar nazwane przez Rumunów Timisoara. Można by przytoczyć pewną ciekawostkę, jak to Rumuni chwalą się jakością węgierskiego piwa, ale nie ma tu na to miejsca. Inną interesującą sprawą była rozmowa w sklepiku w wiosce Tarmac, wiosce oddalonej o kilkanaście kilometrów od jakiejkolwiek innej cywilizacji, wiosce gdzie kończy się asfalt a domy wyglądają jakby miały się za chwilę zawalić, wiosce gdzie 2/3 samochodów to stare Dacie a przynajmniej połowa mieszkańców to Cyganie (swoją drogą co druga wioska tak wygląda). Spotkaliśmy tam jedyną w Rumunii osobę mówiącą płynnie po angielsku. Nie trzeba chyba nadmieniać, że była to Węgierka a nie Rumunka.

Wioska Tarmac (z ang. asfalt) długo pozostanie nam w pamięci jako motyw końca asfaltu, który powtarzał się niejednokrotnie i to nie tylko na bocznych drogach, a na głównych krajowych szosach. Apropo nawierzchni, to jeżeli już jakaś była, to albo były koleiny, czasami tak wysokie, że można o nie oprzeć rower, albo ilość łat przekraczała ilość oryginalnego asfaltu a mimo to dziur było więcej niż na drogach w powiecie Wejherowskim.

Jednak trzeba również powiedzieć o gościnności rumuńskich mieszkańców, nie jeden raz nocowaliśmy u kogoś w domu albo ogrodzie, a najlepsza była chyba ucieczka przed burzą (jedynym deszczem podczas tych 4 tygodni). Jechaliśmy sobie spokojnie boczną szosą, gdy nagle zaczęły się zbierać chmury, niby nic, zaczęło silnie wiać i grzmieć. Jechaliśmy na otwartej przestrzeni, liście i mniejsze gałęzie latały nam między kołami. Nadlatujące chmury miały kolor bardziej zbliżony do czarnego niż szarego. Silny i porwisty wiatr zrzucał nas na środek szosy, którą od czasu do czasu pędziły trąbiące Dacie lub inne klekoczące samochody. Z nielicznych drzew spadały gałęzie, a my w oddali widzieliśmy już jakąś wioskę. Wpadliśmy do wioski, pytając jedyną niecygańską istotę w tej wiosce o jakąś możliwość schronienia przed burzą. Udało się.

Kolejnym elementem przejazdu przez Rumunię było przebicie się przez nie tak wysokie, aczkolwiek pozbawione asfaltowych dróg góry. Zaliczyliśmy dwie przełęcze, których nazw nie pamiętam, a może nie istnieją. Zjazdy były wyboiste i pewnie przez nie musiałem wymienić ze 3 szprychy. Następny etap był to przejazd wzdłuż przełomu Dunaju. Jakże malowniczy i zaskakujący. Droga czasami była tylko półką wykłutą w skale, a czasami wspinała się na okoliczne pasma. W każdej zatoczce jakiś samochód i wędkarze. Ku naszemu zaskoczeniu Rumuni preferują dzikie kempingi, a czasami rozbijanie namiotu na poboczu szosy – pół metra od pędzących samochodów. W nocy straż graniczna wypatrująca uciekinierów przekraczających na malutkich łodziach Dunaj, stanowiący granicę między Serbią a Rumunią. Czasami asfalt, czasami szutr, czasami nowiutkie barierki, czasami przepaść wprost do Dunaju. Chyba nic więcej ciekawego w Rumunii nie widzieliśmy.

Bułgaria: przepływamy do niej promem. Pierwsze miasto tuż za granicą to Vidin, wszędzie wielkie sypiące się blokowiska, zniknęły już Dacie. Zaspa i Przymorze to dzielnice willowe. Na szczęście były to tylko złe dobrego początki. Ceny w sklepach kosmicznie niskie, szczególnie w małych wioskach. Krajobrazy z każdym kilometrem ciekawsze i coraz bardziej pustynne. Temperatury niestety też. Pokonujemy przełęcz, a za nią serpentyniasty zjazd, niezliczona ilość zakrętów i zrobionych zdjęć, jedna wyprzedzona ciężarówka, czego niestety taśma nie uwieczniła. Później przejazd doliną rzeki Iskar, strome czerwono- skaliste zbocza, w dole rzeka. Knajpka gdzie piwo chłodzone jest wodą z wodospadu. Nieliczne małe domki na skarpie, niczym z jakiejś makiety tuż pod nimi wyjeżdża z tunelu pociąg. W takich klimatach docieramy do Sofii.

Przedzieramy sie przez blokowiska, i później przez „starówkę” by dotrzeć do naszej bazy- węgierskiej ambasady. W Sofii poza zwiedzaniem miasta, ja mam wizytę u dentysty a Adam i Janek problemy z żołądkiem. Spędzamy więc w stolicy Bułgarii o 1 noc więcej niż planowaliśmy i wyjeżdżamy z miasta główną krajową drogą nr 1, która jest brukowana – czyżby jakieś rumuńskie akcenty?

Następny cel to Rilski Monastir, klasztor wysoko w górach, no nie tak wysoko bo tylko trochę powyżej 1100m npm. Jedak podjazd zaliczony jest jako jeden z 1000 największych podjazdów Europy, więc jak moglibyśmy go ominąć (nie był taki stromy, ale 20km non stop w górę). Sam klasztor bardzo ładny i pstrokaty, górskie położenie i widoki też całkiem fajne, ale ta masa turystów. Oglądamy conieco i zjeżdżamy tą samą drogą, bo innej nie ma. Na koniec odbijamy jeszcze do Stobskich Piramid.

Dalej przemieszczamy się na południe i nadmienić warto by jedynie jeden z noclegów. A mianowicie śpimy jakiejś pięknej nocy nad przepaścią, a jak ją znaleźliśmy? Najpierw celem znalezienia fajnej miejscówki zjechaliśmy z szosy gdy ta przebijała tunelem górę, na starą okrężną drogę, którą już nic nie jeździ. Później mimo, że było już ciemno wypatrzyliśmy malutki most linowy, przeszliśmy więc na drugą stronę po chwiejącej się konstrukcji i wspieliśmy się kilkanaście metrów kamienistą ścieżką, a tam: cisza, bo szosa schowana w tunelu, piękna trawka, przepaść i kran z wodą, czego więcej chcieć? Można by wyłączyć wyjące w nocy zwierzęta.

Przed opuszczeniem Bułgarii jeszcze raz wspieliśmy się w góry, tym razem okolice Melnika, Melnickie Piramidy i  Rożeński Monastir, kompletnie inny niż poprzednio odwiedzony, łączy je jedynie górskie położenie i to, że podjazdy do obydwu znajdują się na tajemniczej liście tzsiąca. Wspinaczka krótsza ale stromsza, klasztor opustoszały i spokojny, jedynie z kaplicy dobiegają jakieś śpiewy. Rosną tu winogrona i brzoskwinie a widok z kibla jest prosto na piękne niezamieszkałe góry.

Po chwili zadumy mkniemy w dół niekoniecznie najlepszą szosą, ale szosą. Mijamy odludne tereny. Już po zmroku przekraczamy granicę Grecką.

Grecja: początkowo góry, później pustynia. Upał, upał i upał. Od południa na 2-3 godziny robimy przerwy na mrożoną kawę lub lody i kąpiel w morzu. No właśnie, morzu, woda dużo bardziej słona niż w Batyku, a przede wszystkim cieplejsza, dużo cieplejsza. Plaże czasem piaszczyste, czasem kamieniste, a czasem skały. Wszędzie drzewa oliwne. Sklepy pozamykane w ciągu dnia.

Polubiliśmy nocowanie na plażach, w zasadzie prawie codziennie znajdujemy sobie ”swoją” plażę: raz za wioską pełną palem, dyskotek i kolorowych straganów, innym razem po przebyciu 15 kilometrów pustkowia docieramy do morza, a tam dziki kemping, pełno przyczep i tymczasowych domków, „szef kempingu” zaprasza nas na plażę, śpimy za ostatnią łodzią, tuż obok jakichś skał. Było też Lagos Beach i sporo innych ciekawych loalizacji, gneralnie Grecy są fajni. W ciągu dnia wszyscy tak jak my odpoczywają i piją Frappe. To właśnie w Grecji, gdy spytaliśmy sie o toaletę na stacji benzynowej, ktoś bezinteresownie dał nam zimne napoje, a żeby było ładnie dodał kolorowe słomki. Spotkaliśmy też tutaj żółwie i rozjechane na szosie dzikie węże. Szyszki w Grecji są jeszcze większe od tych we Włoszech. Odwiedziliśmy Amfipoli z ogromnym lwem, Kavalę, z wielkim akwedukem i wzgórzem pełnym malutkich domków jak na jakiejś makiecie, było też Xanti z wielkim sklepem rowerowym, Porto Lago z suchymi bądź słonymi jeziorami, Komotini z wielkim centum pełnym zachęcających do opoczynku kawiarni, Alexandroupoli z resturacjami tuż nad brzegem morza i pewnie jeszce coś.

Turcja: Granicę przekroczyliśmy autostradą, ale na pewno nie w autostradowym tempie, w sumie przeszliśmy około 4-5 kontroli. Pierwszym większym miastem jest Kesan, było to pierwsze miasto gdzie przyczepił się do nas tłum dzieciaków, pierwsze miasto gdzie dostaliśmy Colę dla wszystkich za darmo, miasto gdzie Janek zjadł pierwszy raz prawdziwego tureckiego kebaba, i pewnie wiele innych rzeczy, ktore później zdarzały się na codzień.

Przejechaliśmy przez półwysep Galipoli, objechaliśmy Eceabat oraz pobliski Kalidibahir z ogromną twierdzą, tyle jeśli chodzi o Europę, płyniemy promem do Azji i lądujemy w Canakkale. Dalej do Troi, zobaczyc konia i ruiny fundamentów. Jakoś specjalnie nam nie przypadły do gustu, aczkolwiek w Troi wypadły w tym roku moje urodziny. Następna była Alexandria, gdzie akurat archeolodzy odkopywali jakieś kamienie, a po drugiej stronie szosy, na polach pomiędzy kolczastymi krzaczorami stały sobie jakieś opuszczone i zapomniane ruiny, które zrobiły na nas całkiem spore wrażenie, z pewnością większe niż następująca po Alexandrii odludna pustynia.

Szosy tureckie są delikatnie mówiąc chropowate, z powodu panujących upałów asfalt turcy posypują żwirem, który wtapia się w czarną masę tworząc jedną wielką tarkę.

W klimatach pustynnych jadąc wąską drogą w zasadzie wzdłuż wybrzeża docieramy do Assoss, kolejnego magicznego miejsca. Ruiny jakiejś świątyni położone na wzgórzu, ludzi jak na lekarstwo. Kolumny zecydowanie wyróżniają się z krajobrazu. Piękna panorama na morze, zatoczki i skaliste plaże. Dalej wciąż pustynia i to się chyba już nie zmieni. Odwiedziliśmy jeszcze Ayvalik z widokiem na okoliczne wysepki i nieopodal wybija nam 2000km po drodze do Bergamy. Wtoczyliśmy się tam na kosmiczne wzgórze a w zasadzie na początku podjazdu zatrzymał się jakiś Turek traktorem i się spytał, czy jedziemy na górę i podrzucił nas na szczyt, gdzie w nagrodę za to że nas podwiózł dostaliśmy jeszcze melona, a nawet 2. Największe wrażenie zrobił na nas chyba teatr na pół wzgórza z niewyobrażalną panoramą na okolicę. Resztę świątyń, schodów czy podziemi z tego miejsca przedstawiają zdjęcia. Zjazd też był niczego sobie.

Z Bergamy do Izmiru było już niedaleko, a Izmir to nasza meta rowerowa. Po drodze jeszcze poznaliśmy całkiem śmiesznego Turka, gdy to nocowaliśmy obok stacji benzynowej na zielonej i równitkiej trawce. Wieczorem gadaliśmy z nim mimo, że on nie znał angielskiego a nasz turecki opierał się na książeczce- rozmówkach. Rano zanim wstaliśmy dostaliśmy typową turecką herbatkę, której wszędzie pełno. A około południa byliśmy już w Izmirze i czekaliśmy na spotkanie z tureckim kolegą, którego poznaliśmy już w Polsce rok wcześniej i u którego mieliśmy nocować i który pokazał nam miasto i okolicę.

Zaparkowaliśmy rowery na podwórzu i pozwiedzaliśmy Izmir. Późnym popołudniem zjedliśmy obiad w postaci Pity, która była delikatnie mówiąc ostra. Wieczorem pojechaliśmy do miejsca, które długo pozostanie nam w pamięci, jako symbol tureckiej gościnności. Była to restauracja w imprezowym cenrum Izmiru, spotkaliśmy się tam z kolegami Kamila i zakosztowaliśmy tureckich specjałów. Szczególnie przypadła nam do gustu Raki, którą pije się pół na pół z wodą, z dodatkiem lodu, wtedy nabiera białego koloru. Był to też dobry sposób na odreagowanie problemów z kupnem biletów na powrót z Izmiru do Istambułu, skąd niebawem odlecieć miał nasz samolot. Na koniec miłego spotkania okazało się, że mieszkańcy tego dwumilionowego miasta tak bardzo lubią spędzać w tej dzielnicy wieczory, że około północy jest tuaj korek.

Kolejnego dnia pojechaliśmy z Kamilem do Efezu i pobliskich wzgórz, ktróre uznane zostały za ostatnie miejce pobytu Marii. Efez kosmos, tyle dobrze zachowanych ruin w 1 miejscu tworzy w zasadzie całe antyczne miasto. Turystów też całkiem sporo, odwiedziliśmy też 1 z cudów świata- pozostałości po świątyni Artemidy, niestety, co tu dużo mówić, świątynia aktualnie znajduje się w British Museum. Byliśmy w drodze powrotnej jeszcze na jakiejś plaży oraz regiolnych przekąskach, a na koniec w Ikei po kartony i darmowy papier do opakowania rowerów przed transportem.

Przejazd z Izmiru do Istambułu był całkiem miły, gdyby nie to, że nie mogliśmy kupić biletów a gdy już się udało nikt nie potrafił nas zapwnić, że nasze rowery też zmieszczą się do autobusu. Spakowaliśmy rowery w jak najmniejsze paczki- wrzuciliśmy je do samochodu i pojechaliśmy na dworzec, autobus był około 1 czy 2 w nocy i o dziwo musieliśmy tylko troszeczkę dopłacić i miejsce na rowery się znalazło, mimo, że autobus był wypełniony w 100%.

Rano byliśmy w Istambule, z powrotem po europejskie stronie. Wszyscy twierdzili, że jazda rowerem z sakwami po Istambule to będzie masakra, ale gdy mikrobus który miał zawieźć nas na docelowy dworzec okazał się pełny, jazda rowerem stała się rzeczywisością. Poza tym, że wszyscy na nas trąbili to nie było żadnych problemów a jazda była całkiem miła i przyjemna i kilkanaście kilometrów pokonaliśmy nawet bez błądzenia. Zostawiliśmy rowery na bazie, odpoczeliśmy trochę po podróży i przystąpiliśmy do zwiedzania Istambułu, co zajęło nam w sumie dwa dni i dwie noce. Zobaczyliśmy Niebieski Meczet, Hagię Sofię, Grand Bazar i wiele wiele innych miejsc, nie pomijając zaułków.

Na koniec jeszcze tylko 50km do lotniska położonego za miastem, pakowanie rowerów w nocy w kartony, mała drzemka i o 4:40 odlatujemy do domów, a w zasadzie do Bratysławy, skąd Adam Z. i Janek jadą pociągam do Gdańska, a Karolina i ja do Budapesztu, gdzie już następnego dnia zaczynam rok akademicki na mojej nowej uczelni.

Adam Piotrowski

Posted in Wyprawy | Tagged , , , , | Leave a comment

Test roweru Titus MotoLite

titus0-300x131Rower zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Solidny czterozawias z ogniwem Horsta, wyposażony w amortyzację Fox’a (dumper Fox float RP2 oraz widelec Talas 32 R). Do tego hydrauliczne hamulce Juicy 3 Avida oraz gruuube opony Kenda (2.35).  Wsiadając na taki zestaw zaczynasz marzyć o niekończących się górskich serpentynach szpikowanych wielkimi jak telewizory kamieniami.

Nadszedł jednak czas rzetelnego testu i aby nie było za słodko zacznę od negatywów.

Wsiadam na MotoLite’a, ruszam i na pierwszym lekkim podjeździe… ktoś mi zrzuca łańcuch na niższą zębatkę z tyłu. Okazało się, że winę ponosi manetka SRAM X7, której projektanci muszą chyba posiadać specjalnie powyginane palce.  Człowiekowi z normalną dłonią zbyt często udaje się przypadkowo zrzucić bieg… Nie przejmując się tym jadę jednak dalej. Rower jest bardzo zwrotny, ale to zapewne również kwestia rozmiaru ramy (M). W zakręty wchodzi bardzo zwinnie, lecz podjazdy nie są jego mocną stroną. Bujanie jest naprawdę spore. Włączam system pro-pedal i odczuwam pewną ulgę, ale nadal buja! Niestety nie ma blokady widelca więc mogę jedynie zmniejszyć skok do 100 mm lub przesiąść się na sztywniaka.

Rower spisuje się rewelacyjnie i na zjazdach połyka każdą nierówność. Naprawdę czuję, że mam fulla! Czas się wreszcie zatrzymać. Naciskam klamkę tych wspaniałych hydraulików i staję w miejscu. A gdzie modulacja? Klamka pierwszą  połowę swojego ruchu jest „pusta”, a dopiero przy końcu zaczyna ostro łapać. Ja rozumiem, że na szybkich zjazdach jest to niezbędne aby uzyskać wypłatę odszkodowania za leczenie urazów („ja naprawdę cały czas hamowałem!”), ale jednak wysoka cena roweru do czegoś powinna zobowiązywać.

Rzut oka na konstrukcję. Ops… wycieka olej z prawej goleni widelca. Amortyzator za ponad 3 tysiące i cieknie… nie wiem ile przejechał ten rower, ale na pewno nie tyle ile mój stary, 5-cio letni bomber mx comp coil. Olej zmieniałem w nim 2 razy (średnio co 2,5 roku) i nie wyciekło do tej pory nic. Nie czepiam się, może to wina egzemplarza?

Po tygodniu testów zabieram rower na sesję zdjęciową obok mojego miejsca zamieszkania. Wsiadając na niego zauważam, że dumper dobija prawie do końca. Zeszło powietrze!  Może to właśnie jest cena za delikatną pracę sprężyny powietrznej, a może znów wina egzemplarza?

Chcę rower wnieść po schodach i tu kolejny problem. Roweru nie da się założyć na ramię! Po prostu nie ma takiej możliwości ze względu na konstrukcję mocowania dumpera. Może ja mam pecha i na maratonach trafiam na przeszkody gdzie rower nosi się na plecach… takie przeszkody znajdują się nawet na naszych trójmiejskich klifach. Niestety MotoLite’a trzeba wciągać przed sobą do góry co nie zawsze jest wygodne. To dla mnie duży minus.

A teraz wrażenia z jazdy w dół. Ten rower jest do tego stworzony! Niestety nie miałem możliwości testów w górach lecz nawet na mniejszych zjazdach czuję, że żyję. Zawieszenie wybiera wszystko. Ustawienie tłumienia w dumperze jest proste i działa bardzo precyzyjnie. Możliwa jest szybka zmiana skoku dumpera poprzez zmianę jego mocowania (wykręcenie jednej śruby czyli 30 sekund pracy) Regulację skoku widelca można wykonać podczas jazdy (ja zawsze miałem 140 mm aby się nacieszyć). Rozpędzając rower nawet na niezbyt technicznym zjeździe czujesz niesamowitą chęć drastycznego zwiększenia prędkości i jazdy pionowo w dół. Każda mulda czy dziura to przyjemność, zwłaszcza, że słychać jak pracuje dumper. „puffff” – właśnie wybrałem dużą gałąź. Chwila regulacji (podczas jazdy) zanim wpadnę na bardzo nierówny teren i już mamy „puf puf puf puf” – dumperek pracuje szybko radząc sobie z serią małych nierówności. Ciekawiej będzie gdy usłyszysz przed sobą ujadanie rządnego twojej krwi psa zakończone charakterystycznym „pufffff” 🙂

Rower jest lekki i zwinny, aż się prosi o jazdę z obniżonym siodełkiem. Dołączając do tego mocne hamulce mamy wspaniałą maszynę do zabawy zarówno na podwórku obok domu jak i w dużych górach.

Na testowanym egzemplarzu odbyłem nawet jeden płaski rajd długości 90 km. Muszę przyznać, że pomimo dość miękkiego zawieszenia jechało mi się bardzo dobrze. Niestety rower sam szukał zjazdów i mając do wyboru dwa szlaki: w górę czy dół kierownica prawie bez mojej zgody kierowała się w stronę tego drugiego. Kto wyprowadzał na smyczy dużego, pełnego temperamentu zwierzaka wie o czym piszę 🙂

Mając taki rower zaczynasz wpisywać w google rzeczy, których nigdy wcześniej nie szukałeś. Pojawiają się hasła „ekstremalna jazda na rowerze” albo „sporty grawitacyjne”. Zaczynasz także szukać drugiej pracy, najlepiej w zawodzie górskiego, rowerowego przewodnika turystycznego, a sąsiedzi nie mówią ci „dzień dobry” na klatce schodowej gdyż nawet tam zjeżdżasz swoim MotoLitem 🙂

Cena roweru na ramie aluminiowej zaczyna się od ok. 10 tysięcy złotych i rośnie w zależności od osprzętu.

Posted in Artykuły | Tagged , | Leave a comment

MTB Bike Tour Gdańsk, relacja z drugiej edycji

007W sobotę 21 czerwca 2008 roku odbyła się druga edycja BT w Gdańsku organizowana przez MOSiR. Chciałbym podzielić się wrażeniami z tej imprezy.

Chęć startu zakiełkowała już pod koniec kwietnia kiedy przypadkiem dowiedziałem się, że w okolicach Matemblewa odbyła się pierwsza edycja. Czas mijał bez specjalnych treningów, a ja o jakiś czas sobie przypominałem, że czeka mnie impreza.  Dopiero na początku czerwca postanowiłem w wolnej chwili zbadać okolice przyszłych zawodów (dolina Samborowo). I tu nastąpiło pierwsze zwątpienie. Po kilku szybszych kilometrach w lesie zaczynało mi brakować tchu i ja chcę wystartować w zawodach?

Drugie zwątpienie miałem w czwartek przed zawodami na objeździe trasy. Na drugim kółku (nie do końca po trasie, bo mapka za mało dokładna) oddech został na podjeździe, a ja miałem uczucie, że zaraz spadnę z roweru. I znowu myśli, gdzie ja się pcham do tych przecinaków?

W końcu nadeszła sobota i trzeba było się zdecydować. Rano jeszcze ostatnie przygotowania roweru i przed 10 wyruszyłem na zapisy. Na miejscu (koniec ul. Abrahama) było już trochę ludzi, ale kolejki nie było. Na liście widziałem tylko kilka osób. Odebrałem numer startowy 247 i pojechałem zapoznać się z trasą .

Na początek podjazd w stronę Niedźwiednika długi i stromy, ale da się podjechać, choć kosztuje sporo wysiłku. Na szczycie skręt w lewo i po chwili mknie się w dół z prędkością 40km/h. Na dole czekały korzenie i wjazd na trawiastą polankę. Następnie trochę pod górkę i w prawo, by po chwili znowu zjechać. Ostry skręt w lewo i kolejny podjazd. Chwilka po płaskim i po skręcie w lewo trasa znowu prowadzi w dół. Potem skręt w prawo i zielonym szlakiem trzeba się wdrapać na Niedźwiednik. Jeszcze trochę piasku i chwila wytchnienia po płaskim. Następnie lekko w dół i skręt w prawo w stromy zjazd. Tym razem jednak nie można było się rozpędzić, wąsko i miękki grunt. Potem w lewo i łagodniejszy zjazd, krótki ostry podjaz i w prawo wzdłuż doliny na metę.

Ponieważ do startu miałem jeszcze ponad trzy godziny, wróciłem relaksować się do domu. Niestety około południa przeszła ulewa i się ochłodziło. Człowiek od razu zaczyna się zastanawiać czy warto wracać i się męczyć, jak się ubrać żeby nie zmarznąć, a za razem nie przegrzać. Na szczęście przestało padać i wyszło słońce, więc już bez większych rozterek wyruszyłem na start. Na miejscu akurat trwała dekoracja Mastersów, a na trasie w połowie dystansu byli Juniorzy.

Niestety w między czasie pogoda nie dopisywała i kilka razy spadł deszcz. Część zawodników rozgrzewała się jeżdżąc po Abrahama inni kryli się pod namiotem organizatorów przed deszczem i wiatrem. W końcu przyszedł czas na nas. Jeszcze sprawdzenie obecności i w strugach deszczu ruszyliśmy.

Na starcie uplasowałem się gdzieś w środku stawki, ale na pierwszym podjeździe kilka osób mnie wyprzedziło. Na kolejnym widzę już tylko plecy czołówki chowające się za wzniesieniem. Za plecami kilka osób na dole i jedna bliżej. Zjazd i oddalam się, aby na kolejnym podjeździe znowu poczuć oddech rywala. Niestety uślizg tylnego koła i trzeba ruszyć z buta, a przeciwnik minął mnie młynkując. Na szczęście przed najtrudniejszym zjazdem udało mi się wyprzedzić i miałem wolną drogę. Ścieżka nieco rozjeżdżona, ale opony dobrze trzymały. Wjazd na ostatnią prostą i PAAAAC przywaliłem w niską gałąź. Kask sunął się na tył głowy, a mokre liście rozmazały wodę na okularach. Poprawiając kask zaczynam drugie okrążenie praktycznie nic nie widząc. Końcówka podjazdu z buta i na górze szybko przecieram okulary i ruszam w dół. Pod koniec zjazdu ktoś mnie wyprzedził. Na podjeździe pytam „Dubel?” i otrzymuję twierdzącą odpowiedź. Ech, a łudziłem się, że dopiero w połowie się zacznie. Lider wciągnął żelka i tyle go widzieli. Tym czasem dogonił mnie bezpośredni rywal i niestety był szybszy. Kolejny podjazd i znika mi z oczu.

Samotnie dojechałem do trudnego zjazdu, a tu masakra. To co było rozjeżdżoną glebą stało się rozdyźdanym błotem. Rower niestabilny, strach zacisnąć mocniej hamulce. Po kilku metrach drobny błąd i leeecę przez kierownicę. Szczęśliwie o nic nie przyhaczyłem i lądowałem na nogi mając tylko jedną myśl – złapać to drzewko, to nic, że cienkie jak gałązka, ale chwycić się czegokolwiek! Inaczej zjadę na sam dół! Na szczęście wyhamowałem na krzaku. Ja cały rower cały, więc jadę dalej, ale rower nadal tańczy. W końcu zjechałem na trawę gdzie odzyskałem panowanie nad rowerem, pomimo licznych nierówności. Obok przejechał kolejny z czołówki.

Ostry wjazd na ostatnią prostą też już rozjeżdżony, więc wykonuję efektowny power slide. Pamiętając o gałęzi mocniej się pochylam i tym razem bez problemu ją mijam.

Trzecie kółko i przestaje padać, ale znowu trzeba się wdrapać na wzniesienie. Już tylko do połowy,  reszta z buta. Dochodząc na szczyt słyszę quada organizatorów. Na zjeździe się mijamy, widzę kogoś z tyłu z rowerem. Jednego mniej myślę, oby tylko awaria sprzętu, a nie wypadek. Jadę dalej, błotnisty zakręt, wzniesienie, zjazd. Chwila dekoncentracji przy dohamowaniu i zagrzebuję się w piasku o mało co nie lądując na ramie. Dopompowany adrenaliną pokonuję podjazd bez zsiadania. Jeszcze tylko zjazd i kończę okrążenie.

Na pierwszym zjeździe mijam kogoś siedzącego na poboczu, próbuje wyszarpać zaklinowany łańcuch. I znowu góra, dół, błotem w lewo i w górę. Na kolejnym zjeździe zmęczenie daje znać o sobie. Zaczynam ostrożnie, zbyt ostrożnie, rower zaczyna tańczyć, ale udało mi się opanować. Zakręt po piasku tym razem gładko i zaczynam ostatni podjazd. Idzie sprawnie, aż nagle… Widzę kogoś przed sobą, to bezpośredni rywal. Wygląda na zmęczonego, ledwo się posuwa do przodu. Przypływ sił i znowu pokonuję wzniesienie bez zsiadania i zyskuję jedno miejsce. Dalej spokojnie na zjeździe i nawet słońce wyszło.

Ostatnie okrążenie (5 z 6) już ledwo podjeżdżam, nawet nie ma połowi i muszę pchać rower. Zjazd, podjazd, zjazd i gleba na błotnistym zakręcie. Tym razem nie obyło się bez bólu – noga się zaplątała w ramę. Boli jak diabli, ale trzeba jechać, jeszcze trochę rozmasowałem nogę na podejściu i ból się uspokoił. Reszta pętli była spokojna, żadnego przeciwnika nie widziałem od okrążenia. Jeszcze kilka machnięć korbą i jestem na mecie z 9 miejscem na 14 startujących i z jednym okrążeniem straty. Czołówka właśnie schodziła z podium z medalami, a co kilka minut meldowali się ostatni zawodnicy na trasie.

Wszyscy w około byli zadowoleni i uśmiechnięci, skończyła się męka. Kałuże i rowerzyści parowali w promieniach słońca. Chwila odpoczynku i trzeba było jechać dalej dopingować znajomych na trasie „8H na okrągło”.

Trasa była oznakowana bardzo dobrze, nie sposób było zgubić trasy. Najciężej się jechało dwa pierwsze okrążenia. Było mokro i chłodno. Potem się rozgrzałem i przestało padać. Ostatnią pętlę jechałem ze spokojem wiedząc, że to już koniec męczarni i do tego nikt mnie nie gonił. Co jeszcze można napisać na podsumowanie? Chyba to, że te zawody to najszybszy trening panowania nad rowerem jaki przeszedłem. Adrenalina i pewien przymus szybkiej jazdy, pomagają poszerzyć granice umiejętności oraz przełamać bariery, które przy wycieczkach wydają się nieprzekraczalne.

zdjęcie pobrano ze strony: http://www.mosir.gda.pl/pl/galeria/1mtb2008/1mtb2008_4

tekst: Marek Kwiatkowski „Bono”

asfalt=brak

dystans=50

kondycja=wysoka

profil=wysoki

trud=max

szlak=niebieski

obszar=TPK

typ=rowerowy

Posted in Maratony | Tagged , | Leave a comment
« Older
Newer »