Relacja z maratonu MTB – Golub-Dobrzyń

IMGP6719.JPG.phpPomysł startu w maratonie Golub-Dobrzyń podrzucił Flash. W niektórych z nas z miejsca zatliła się iskierka rywalizacji i zdecydowaliśmy się wziąć udział w tej imprezie. Przyznam się jednak, że z uwagi na słabą formę pojechałem wyłącznie towarzysko. Przez chwilę miałem nawet zrezygnować, ale widząc mocne zaangażowanie Silvera w  ten wyjazd wpisałem się na listę startową.

Golub-Dobrzyń znajduje się w odleglości ok. 170 km od Gdańska. Wyróżnia się wspaniałym zamkiem krzyżackim oraz licznymi turniejami rycerskimi. http://www.golub-dobrzyn.pl http://www.zamkipolskie.com/golub/golub.htmlIMGP6720.JPG.php

Imprezę organizowało miasto i jego promocję widać było na każdym kroku. Po przyjeździe na start każdy zawodnik otrzymał reklamówkę pełną folderów o Golubiu (w tym dwie płyty CD) oraz koszulkę. Spotkałem kilku znajomych (pozdrowienia: Robin, Flash, Ufo) i czas przyjemnie mijał na rozmowie. Start honorowy rozpoczynał się na rynku skąd ponad setka kolorowo ubranych zawodników ruszyła powoli za prowadzącymi jeźdźcami na koniach. Organizator chyba nie przewidział, że ciągłe wymijanie końskich „min” na drodze spowoduje tak dużo radosnych komentarzy wśród uczestników. Ja osobiście pierwszy raz w życiu czułem na starcie maratonu inny zapach niż maść rozgrzewająca ben-gay 😉

Huknęła armata i wystartowaliśmy. Wiedziałem już wcześniej od Flasha, że trasa jest raczej szybka, płaska i momentami piaszczysta. Mniej więcej na środku dystansu znajdował się podjazd „ściana płaczu” na szczycie którego oczekiwała na pierwszego zawodnika premia w postaci odtwarzacza DVD. Mając już pewne doświadczenie w maratonach wiedziałem że z uwagi na swoją słabą formę muszę jechać bardzo ostrożnie. Nie mogłem dopuścić do „spalenia się” zbyt wcześnie bo na pewno zabrakłoby mi sił na ostatnie kilometry. Wyprzedziłem więc kilka osób i spokojnie podłączyłem się pod grupkę jadącą mniej więcej moim tempem. Trasa sprzyjała tworzeniu „tramwajów” bo na ogół była równa i szeroka, z niewielką ilością single-tracków. Moją strategią na ten maraton było dojechanie do mety na innej pozycji niż ostatnia 😉 Bez wahania wsiadałem na koło każdemu kto jechał niewiele szybciej ode mnie, lecz gdy nadmiernie przyspieszał to decydowałem się wrócić do swojego tempa. Pewnym problemem była temperatura. Przed startem było mi dość chłodno więc wystartowałem w „rękawkach” oraz „nogawkach” mając jeszcze lekką kurteczkę w plecaku (Robin straszył deszczem po południu). Na 10-tym kilometrze zdecydowałem się zrobić postój techniczny i rozebrałem się ze wszystkich ocieplaczy. Jednocześnie podciągnąłem sztycę która miała mi opadać jeszcze ze 3 razy podczas całego maratonu (moje zaniedbanie  – zacisk).IMGP6722.JPG.php

Po zdjęciu ubrania wstąpiły we mnie nowe siły i dość szybko dogoniłem grupę w cieniu której jechałem. Po kolejnych kilku kilometrach zacząłem nawet sam nadawać tempo, a 2 czy 3 osoby pędziły za mną w odległościach nie większych niż 20 centymetrów. Na 20-tym kilometrze wciągnąłem żelka co dodało mi kolejnych sił. W pełni rozgrzany i zaopatrzony w energię zacząłem czerpać z maratonu to co najlepsze: przyjemność z szybkiej jazdy i rywalizacji. Od jakiegoś czasu jechałem z „moją” grupką ludzi wśród których była ambitnie jadąca dziewczyna w czerwonym stroju. Nawet raz podczas mojego wcześniejszego kryzysu podciągnęła mnie kawałek i dzięki temu mogliśmy się schronić w cieniu uciekających. Póki co kryzys mnie już dawno opuścił i jechało mi się naprawdę świetnie. Nawet ciągle przeciekający ustnik od camel’a nie mógł zepsuć mojego dobrego humoru.

Trasa była naprawdę prosta technicznie. Nie liczyłem więc na zbyt trudne zjazdy, ale na widok trzech wykrzykników na drzewie poczułem zastrzyk adrenaliny. Pamietając niektóre w ten sposób oznakowane zjazdy z innych maratonów w ułamku sekundy przygotowałem się na wszystko. Niestety dość szybko euforia zmieniła się w zawód. Zjazd był może dość szybki, ale prosty i kończący się asfaltem.IMGP6746.JPG.php

Jadąc dalej zostałem z tyłu za „moją” grupą gdyż zostałem zmuszony do podciągnięcia do góry siodełka. Jakoś nie mogłem ich dogonić i jechałem nadal swoim tempem. W pewnym momencie w oddali zobaczyłem stromy podjazd z kilkoma rowerzystami idącymi wzdłuż niego. Co ciekawe tuż obok stał Ufo z jakimś dziwnym (nie jego) rowerem mającym całkowicie zmieloną przerzutkę! Zapytałem co się stało. Odkrzyknął tylko, że jego rower pojechał. Nie do końca to zrozumiałem ale widząc, że wszystko jest OK (żadnych śladów wypadku) ruszyłem dalej. Kilkaset metrów po podjeździe udało mi się wreszcie dogonić grupkę z którą jechałem przez większą część trasy. Tu spotkało mnie kolejne zaskoczenie gdyż zrównując się z dziewczyną w czerwonym stroju zauważyłem, że ONA JEDZIE NA ROWERZE UFO! Wszystko stało się jasne… na podjeździe nie wytrzymała jej przerzutka, a jadący w tych samych barwach gentleman Ufo udostępnił swój rower!

Reszta trasy była dość monotonna, aczkolwiek świetnie oznakowana. W ogóle należy przyznać, że organizacja całego maratonu była na 5 z minusem. Minus za 2 miejsca na trasie gdzie jednak zabrakło jednoznacznych wskazówek. Cała reszta trasy pokryta została zarówno strzałkami jak i naprawdę częstymi miejscami w których stała obsługa lub Policja kierująca ruchem. W razie jakiegoś wypadku gwarantowało to dość szybkie (mam nadzieję) dotarcie na miejsce zdarzenia.

Zbliżał się koniec maratonu. Poza standardowymi wynikającymi z braku treningu dolegliwościami (plecy, cztery litery, kurcze w łydkach) jechałem dość sprawnie i nawet wyprzedzałem ludzi. Udało mi się utrzymywać poziom „stałej presji” czyli nie było momentów gdzie całkowicie odpuszczałem i odpoczywałem. Takie momenty zdarzały się u zawodników jadących przede mną, więc powoli przesuwałem się do przodu. Wreszcie wypadłem na szosę która prowadziła bezpośrednio do mety i tu na chwilę odpuściłem. Był to niestety błąd gdyż z miejsca dopędził mnie tramwaj czterech rowerzystów. Wskoczyłem na koło ostatniego i w ten sposób minęliśmy znak „meta 1 km”. Zacząłem się zastanawiać co mam zrobić. Nie miałem sił aby wyskoczyć na lidera więc moją szansą mogło być tylko zaskoczenie. Oceniałem zapasy energii na krótki, 100 metrowy finisz. Sprawa rozwiązała się sama bo jakieś 500 metrów przed metą zawodnik jadący tuż przede mną zaatakował i zaczął wyprzedzać peleton. Jechałem cały czas tuż za nim i zrównaliśmy się z pozostałą trójką ściagających. Docisnęliśmy i wyskoczyliśmy na I oraz II pozycję. Meta była już w zasięgu wzroku lecz niestety kątem oka widziałem jak wcześniejszy lider peletonu wyprzedza mnie powolutku wchodząc na II miejsce. Nie dałem rady i przeciąłem  linię tuż za nim zostawiając chociaż dwóch innych za sobą. I tak będziemy mieli ten sam czas 😉

Na mecie czekał już mocno znudzony Flash, Robin i Silver, a Łukasz przebierał się w samochodzie. Zaczęli troskliwie dopytywać się „czemu tak długo jechałem” i czy „miałem jakąś awarię”. Dziękuję koledzy za troskę. Jeszcze Wam kiedyś pokażę jak się jeździ 😉 Udaliśmy się wspólnie na przygotowane przez organizatorów pieczone prosię (wbrew obiegowym opiniom to jednak nie był ostatni z zawodników na mecie 😉 ). Dodatkowo zostaliśmy poczęstowani naprawdę smacznym makaronem i grochówką. Można też było się zaopatrzyć w banany oraz pomarańcze pozostałe z punktów żywieniowych. Podczas konsumpcji spotkałem Ufo wraz z koleżanką, która jak się okazuje zmieliła jeszcze jedną przerzutkę (w rowerze Ufo) dojeżdzając do mety na kolejnym!! Zajęła I miejsce w K1 za co wielkie gratulacje. Świetnia walczyła na całej trasie. Teraz przed kolejnymi maratonami trzeba jej będzie życzyć „połamania przerzutki” 😉

Robin zajął najbardziej chyba nielubiane 4-te miejsce (o krok od pudła) wyprzedzając o ponad 50 sekund Cezarego Zamanę. Gratulacje!! Flash miał niestety awarię łańcucha oraz złapał kapcia, ale i tak dojechał na 24 pozycji. Silver był 16-ty w M2, a ja 25 w M3. Przeliczając mój czas na M2 byłbym 30. Nie jest źle. Dałem radę.

Podsumowując mogę napisać, że wyjazd był BARDZO udany. Doświadczyłem wszystkiego czego można doświadczyć na maratonach MTB: świetni znajomi, wyczerpująca trasa, adrenalina, rywalizacja, nienajgorsza pogoda (zdążyłem na metę przed deszczem). Ponownie poczułem klimat zawodów i ożył zapomniany bakcyl. Polecam każdemu aby chociaż raz spróbował wystartować w podobnej imprezie i doświadczyć tych wspaniałych emocji.

Andrzej „scoot”

asfalt=brak
dystans=50
kondycja=wysoka
profil=wysoki
trud=max
szlak=niebieski
obszar=Golub-Zdrój
typ=rowerowy
Posted in Maratony | Tagged , | Leave a comment

Maraton Golub-Dobrzyń okiem Oli :)

IMGP6713.JPG.phpScooty pisząc swoją relację, przez wrodzoną skromność nie wspomniał, że maraton nie zakończył się wraz z jego przybyciem na metę, ale że po nim przyjechało jeszcze parę osob, m.in. ja. 😛 Mówi się, że jaki początek, taki i ciąg dalszy. Pierwsza relacje z maratonu przyszło mi pisać z perspektywy jego końca, lata mijają, a perspektywa jakoś nie chce mi się zmienić. Ale porzućmy dygresje i wróćmy do Golubia-Dobrzynia.
W zasadzie nie miałam ochoty się ścigać, doskonale zdając sobie sprawę z moich braków kondycyjnych, ale kiedy okazało się, ze start dla kobiet jest darmowy, postanowiłam potraktować to jako miły wypad towarzysko  turystyczny.IMGP6714.JPG.php

Wyruszyliśmy z Gdanska o 7 rano w dwa auta  ja z Piotrkiem oraz Scooty z moim firmowym kolega Łukaszem. Z powodu lekkiego błądzenia na miejsce dojechaliśmy w ostatnim momencie, na pół godziny przed startem pobierając numery startowe oraz reklamowki z materiałami propagandowymi o G-D. Spotkaliśmy tu też kilku znajomych, m.in. Flasha i Robina. Chwile pozniej razem z innymi zawodnikami krążyliśmy wokół rynku, rozgrzewając się przed startem.

Ustawiłam się w swoim ulubionym sektorze (czyli na samym końcu) i punktualnie o 11:00 ruszyliśmy na rundę honorowa po miasteczku. Była to jedna z najwolniejszych rund honorowych w jakich bralam udzial, prowadzilo ja bowiem kilkunastu jeźdźców na koniach, poruszających się nieśpiesznym kłusem. Zestresowane konie tak gęsto nawoziły asfalt, ze zaczęły pojawiać się nowe teorie na temat sposobu oznakowania trasy maratonu 😉 Stres udzielił się chyba także niektórym bikerom, bo tuz przed ostrym startem cala ich grupa rzuciła się w krzaki.

W końcu na znak startu huknął strzał z hakownicy, konie przysiadły na zadach, a bikerzy wykorzystali błyskawicznie tą okazję i cały zasnuty prochowym dymem peleton runął naprzód. 😉 Zassana przez tłum, szybko osiągnełąm prędkość ponad 40 km/h, ale i tak ciągle wszyscy mnie wyprzedzali. Powoli zaczynam się przyzwyczajać  pomyślałam. Przede mną była dłuuuga prosta szutrowa droga, nad głową miałam szare niebo, a w twarz zimny wiatr. Pedałowałam, podziwiając hektary ornych pól wokół i żałując, ze nie założyłam jednak ochraniaczy na buty, wiatr przeciskał się bowiem przez ich siateczkę, mrożąc mi stopy. Przez dluższa chwilę w zasięgu wzroku mialam jeszcze kilku zawodnikow, ale potem i oni zniknęli. W końcu zostałam sam na sam z pewnym milym, ale strasznie gadatliwym staruszkiem, który zaproponowal, żebyśmy dalej jechali razem. W sumie czemu nie, zawsze to przyjemniej, jak jest do kogo gębe otworzyć na takiej 70 km wycieczce.

W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, ze słyszę tuż za plecami warkot silnika. Odwróciłam się i zobaczyłam karetkę, a za nią jeszcze jakiś samochód. Zjechałam nieco na bok, żeby kolumna mogła mnie swobodnie wyprzedzić, ale kierowcy wcale nie mieli zamiaru tego robić! Zdałam sobie spraw, że jest to kolumna zamykająca wyścig, i że będą nam towarzyszyli na całej trasie! Poczułam podziw dla poziomu bezpieczeństwa zapewnianego przez organizatorow, ale z drugiej strony lekkie zdenerwowanie jak pod taką presją mam zatrzymać się na siku albo zjedzenie batonika??? Po jakimś czasie jednak surrealizm całej sytuacji zaczął mnie bardzo bawić, szczególnie ze liczba wlekących się za nami aut wzrastala chwilami do 4 (karetka, terenówka, bus zbierający osoby kierujące ruchem na trasie i jeszcze jakieś auto).IMGP6725.JPG.php

Pierwsze 20 km trasy wiodło po bardzo przyjemnych, ubitych szutrowych drogach, wśród pól i lasów. Jechaliśmy dość szybko, mialam wrażenie ze jest wyłącznie płasko lub z górki. Staruszek był pełen optymizmu, twierdząc, że ze śpiewem, panienko, ze śpiewem zmieścimy się w czasie (metę zamykano o godz. 16:00). Trasa była bardzo dobrze oznakowana i zabezpieczona, tylu osob kierujących ruchem nie widziałam na żadnym maratonie! Zrobiliśmy krótki popas na pierwszym bufecie, w towarzystwie kierowców i pasażerow z kolumny za nami. Zainteresowanie jednego z nich wzbudził ustnik od mojego camelbacka. Co to jest, tlen???. Ruszyliśmy dalej. Trasa zrobiła się nieco bardziej urozmaicona, prowadząc nas wzniesieniami i doliną rzeki Drwęcy. Na drodze pojawilo się nieco piasku i nawet ze dwa podjazdy. Widoki były piękne, miało się poczucie ogromu otaczającej przestrzeni, szczególnie ze chwilami zza chmur wychodziło słońce, ubarwiając wszystko kolorami jesieni. Przejechaliśmy wzdłuż brzegów dwóch jezior, gdzie rzeźba terenu przypominala mi tu nieco nasze Kaszuby.

Na drugim bufecie nie towarzyszyła nam karetka, od kierowcow terenowki dowiedzieliśmy się, ze pojechali naprzód, bo na zjeździe wąwozem jeden z zawodnikow złamał sobie podobno obojczyk. Ostrzeżeni, ze zdwojoną ostrożnością wjeżdżaliśmy na ten odcinek trasy. Wąwóz sprawial strasznie ponure wrażenie, bo nie dość, ze niebo zakryły ciemne, nisko wiszące chmury, z których zaczął padać deszcz, to jeszcze gęsta kopuła bukowych liści skutecznie tłumiła resztki swiatła. Wpychałam właśnie rower na górską premię, ślizgając się na gliniastej, pokrytej koleinami drodze, kiedy usłyszałam dzwięk SMS-a. Nie chcialo mi się wyciągać telefonu, ale domyśliłam się, ze to Piotrek daje mi znać, ze właśnie wjechał na metę.

Coraz cześciej zaczęłam zerkać na zegarek oraz sprawdzać ilość przejechanych kilometrów. Co prawda staruszek dalej twierdził swoje, że ze spiewem itd., ale ja mialam coraz większe wątpliwości, wyraźnie spadła nam średnia, a i zmęczenie dawało się we znaki. Rozglądając się wokół, zaczęłam rozpoznawać znajome krajobrazy, część trasy powrotnej pokrywała się bowiem z jej początkiem. Na godzinę przed zamknięciem mety poczułam przypływ adrenaliny, nastał czas pościgać się… z czasem! Wycieczka wycieczką, ale trochę głupio byłoby nie zmieścić się w limicie czasu i formalnie nie zaliczyć maratonu. Wysunęłam się na prowadzenie i docisnęłam. Starszy pan wyraźnie zaczął zostawać z tyłu, wąziutkie oponki grzęzły mu w piasku i zaczęły łapać go skurcze. Wyrzuty sumienia nie pozwoliły mi go tak od razu zostawić  poczekałam chwilę i zaczęłam dopingować go do zwiększonego wysiłku. Coraz bardziej zostawał jednak z tylu. Pół godziny i 8 km przez zamknięciem mety ruszyłam w koncu samodzielnie naprzód, usprawiedliwiając się przed sobą, że przecież samego go nie zostawiam, tuż za nim jadą 3 samochody.

Zaczęło lać jak z cebra, cisnęłam ile sil w nogach odkrywając w sobie pokłady energii, o które się nie podejrzewałam. Nerwowo spoglądałam na zegarek, i czułam narastajaca panikę. Spokojnie, przecież na pewno zdążysz! mowiła ta racjonalna część umysłu. Aaaaaaaaaaaa!  mówiła ta druga cześć, i wtedy czułam, że opadam z sił.

Szosa! Już blisko! Zupełnie wykończona, przemoczona i przemarznięta przejechałam linie mety na 15 czy 10 min przed jej zamknięciem. Pojechałam na parking przebrać się w suche i ciepłe cywilne ciuchy, a potem całą ekipą poszliśmy na pieczonego prosiaka i bardzo smaczny, jak na maratonowe standardy, makaron z sosem. Potem już tylko do ciepłych aut (z wyjątkiem Flasha, który rowerem ruszył do Torunia) i do domu, gdzie byliśmy około 20:00.

Szłam spać obolała, ale z poczuciem satysfakcji i dobrze spełnionego obowiązku. Pesymistycznie patrząc na sprawę, dojechałam przedostatnia. Optymistycznie zajęłam 5 miejsce w swojej kategorii 😉 A ogólnie, to po prostu wzięłam udział w fantastyczniej imprezie, i przejechałam całkiem niezły kawał trasy, w, jak to określił Łukasz dzień, w który tak normalnie pewnie nie chciało by nam się w ogóle wychodzić na rower!

Ola Nowakowska

asfalt=brak

dystans=50

kondycja=wysoka

profil=wysoki

trud=max

szlak=niebieski

obszar=Golub

typ=rowerowy

Posted in Maratony | Tagged , | Leave a comment

Ucieczka – relacja z czerownego szlaku (2007.09.30)

OLYMPUS DIGITAL CAMERAProlog – Sobota

Pędziłem rozcinając wilgotne, leśne powietrze. Wystartowałem godzinę wcześniej, aby przyjrzeć się w jakim stanie jest czerwony szlak i zorientować się w zmianach jakie wprowadzono na jego trasie. Pogoda była wspaniała, a ja rozkoszowałem się szybkimi zjazdami, których na szlaku nie brakuje. Nagle świat diametralnie zmienił swoje położenie i poczułem tępy ból w udzie.

Nie trudno było się zorientować, że przyczyną upadu było połączenia śliskiego korzenia i szybkiej jazdy. Gdy dodamy do tego szczyptę zbyt agresywny zjazd, to wynik był łatwy do przewidzenia. Już podnosząc rower przeczuwałem, że coś nie jest tak jak powinno. Pewności nabrałem przyglądając się nienaturalnie wygiętej tylnej przerzutce. Był to prawdziwy pech, bo następnego dnia miałem prowadzić grupę ucieczki, a teraz wszystko stanęło pod znakiem zapytania. Czyżby jakaś klątwa zawisła nad tym rajdem? Najpierw Mietek oddaje mi prowadzenie rajdu, a teraz i ja mogę być zmuszony szukać zastępstwa…OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Niedziela 8.31

Za pięć minut powinienem być na miejscu zbiórki, ale nawet na Sopockim odcinku szlaku spora część trasy przykryta była, mocno utrudniającą jazdę, warstwą błota. Wreszcie dotarłem na miejsce. Łukasz i Sławek już grzeją opony szykując się do jazdy, a Quazi raz po raz dzwoni aby dopytać się o szczegóły rajdu. Reszta „uciekinierów” najwidoczniej przestraszyła się trasy lub formy rajdu, bo o 9.03 wyruszamy w trzy osobowym składzie. Cóż, można tylko dziękować za ten niespodziewany handicap, przynajmniej grupę było łatwiej utrzymać w ryzach. Z tego wszystkiego zapomniałem patetycznej przemowy do mojej grupy mówiącej o naszym nieustraszonym duchu, o woli zwycięstwa, o naszych przeciwnikach (przecinakach) i ich generale Flash’u Laughing

Start

Tempo narzuciłem słuszne, czyli na tyle szybkie aby się nie wlec, lecz jednocześnie oszczędzające nasze siły, co potem okazało się zbawienne. Błoto towarzyszyło nam od samego początku trasy, jednak prawdziwa zabawa zaczęła się za Karwinami, gdzie grzązkiej, mokrej ziemi i niezmierzonych połaci błota przybywało z każdym przejechanym kilometrem. Tempo wyraźnie spadło, a ja mogłem pocieszać się tylko tym, że grupa pościgowa będzie jechać tą samą trasą. Przez Kaczą, która jakby trochę opadła od poprzedniego dnia, przejechaliśmy bez większych problemów i sprawnie ruszyliśmy w kierunku Chwarzna. Dzięki rekonesansowi z poprzedniego dnia obyło się bez błądzenia a ja mogłem radować się sprawnością z jaką mój nowy rower pokonywał nierówności terenu.

Nowa trasa szlaku OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Tuż za Chwarznem rozpoczyna się fragment szlaku, gdzie na mapie poziomice nierzadko na siebie zachodzę. Gdy dodamy do tego trudny teren, to powstaje obraz trzech rowerzystów, którzy walczyli o każdy przejechany metr. Tu także rozpoczyna się nowa trasa szlaku, a jej preludium pokazuje jak celna była decyzja o tej zmianie. Zamiast trudnego technicznie zjazdu z grzbietu wzniesienia otrzymujemy nie mniej karkołomny, lecz trzykrotnie dłuższy fragment trasy, który dodatkowo zapewnia wspaniałe widoki. Czysta adrenalina. Myli się jednak ten, kto myśli, że to wszystko co oferuje nowa trasa. Autorzy zmian postąpili zgodnie z hasła A. Hitchcock’a, czyli akcja ma zaczynać się wybuchem wulkanu, a potem napięcie ma nieustannie rosnąć. Po chwili spokojnej jazdy docieramy do schodów. Tak, w środku lasu zbudowano schody, a to świadczy jak strome musi być to zbocze. Wzdłuż schodów widać wyraźne ślady rowerzystów zjeżdżających po tej stromiźnie. Powiem szczerze, że ja nie miał bym na to odwagi. Kilka fotek i rowery na ramię. Wspinaczka została wynagrodzona tak wspaniałym widokiem, że pomimo ponagleń kolegów przystanąłem i znów zabrałem się za uwiecznianie krajobrazów. Sławek od dłuższego czasu rzucał kąśliwe uwagi na temat „niewykorzystywania zalet full’a” przeze mnie, co przejawiało się zachowawczą jazdą. Czekałem cierpliwie, bowiem wiedziałem, że jedno miejsce złamie jego hart ducha. O jakże byłem naiwny… Z miejsca gdzie staliśmy szlak prowadził ostro w dół, a ścieżka… cóż tej właściwie nie było. Biorąc pod uwagę stromiznę i leśne runo naszpikowane gałęźmi jako „nawierzchnię” postanowiłem że zjazd sobie podaruję, a rower będę sprowadzał. Jakże byłem zaskoczony gdy obok mnie przejechał Sławek bardzo wchodząc mi na ambicję. Rękawicę oczywiście podniosłem i wsiadłem na rower. Tej jazdy długo nie zapomnę, a adrenalina z tego epizodu jeszcze dziś krąży w moich żyłach. Zjazd był karkołomny a pod kołami raz po raz strzelały łamane gałęzie. Kolejne fragmenty trasy także okazały się dziewicze, bowiem, kilka z nich w ogóle nie miało ścieżki. Tylko znaki na drzewach wskazywały, że tędy chodzi coś więcej niż tylko leśne zwierzęta.

Łężyce – Bieszkowice

Za Łężycami szlak wyraźnie się ucywilizował i dość szybko dotarliśmy do Bieszkowic, gdzie po raz pierwszy od dłuższego czasu wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń. Miło było znów poczuć ciepłe promienie słońca. Pomimo, że był to ostatni dzień lata, to pogoda była wspaniała, co od razu dodało nam sił. Dzięki temu już chwilę później zrobiliśmy krótką przerwę nad jeziorem Zawiat celem krótkiego odpoczynku i uzupełnienia węglowodanów. Dawno już minęliśmy miejsce mojej kraksy z poprzedniego dnia, co wraz z ogromną radością wynoszoną z jazdy zaowocowało zbytnią pewnością siebie. Niedługo potem przyszło mi za to zapłacić. Objeżdżając od północnego zachodu J. Bieszkowickie pojawiła się przede mną na drodze kałuża. Rzut oka wystarczył, aby zorientować się, że nie da się jej objechać. Rowery trzeba nieść… lub przejechać przez mętną wodę. Ja wybrałem tę drugą opcję. O błędności podjętej decyzji przekonałem się, gdy woda zaczęła przykrywać piasty, a buty były już dawno mokre. Co gorsza nie będąc przygotowany na przeszkody ukryte pod powierzchnią wody, rower nagle staną, a ja salwowałem się ucieczką z tonącego okrętu. Szpetnie zakląłem, ale czas naglił i należało ruszać dalej bo prawie czułem na karku oddech Flasha. Błota nie było prawie wcale, co owocowało niezłym tempem jazdy. Wtedy zadzwonił telefon. To znów był Quazi, a z rozmowy z której wynikało, ze mamy ponad 40min przewagi nad przecinakami! Ta radosna wiadomość dosłownie dodała mi skrzydeł, bo do tej pory nasze szanse na dotarcie do celu przez grupą pościgową oceniałem na jakieś 50%.

Finish

Jak na skrzydłach pędziliśmy szlakiem i tylko przez chwilę mieliśmy problemy przy jeziorze Wyspowo, bowiem szlak prowadził przez jakieś szuwary. Nie było szans przedostać się tą drogą więc feralny fragment objechaliśmy łukiem. Po niedługim czasie krzyknąłem z radości na całe gardło. Oto cel naszej drogi wyłonił się z pomiędzy drzew. Polana przywitała nas ciepłymi promieniami słońca. A co ważniejsze byliśmy pierwszy. Była godzina 12.58 i trasę z Sopotu pokonaliśmy w niespełna 4 godziny.

Wejherowo

Ja wiem, że była to jazda dla przyjemności a nie wyścig, niemniej jednak rozpierała mnie duma z faktu że przecinaki nas nie dogoniły. Wygrzewając się w słońcu czekaliśmy na resztę. Ścigający dotarli w kilku grupach, bowiem część wybrała opcję szosy zamiast szlaku, a pierwsza z nich przybyła już po ok 20 min. Na główną grupę (z Flashem i Quazim) czekaliśmy 48 minut, a w między czasie opracowywaliśmy wariant powrotu do Trójmiasta. Zdecydowaliśmy się na drogę przez Kazimierz. Kilka rozmów, na gorąco, opowieści o przygodach na szlaku i drobne regulacje w rowerach zabrały nam jakiś kwadrans lub dwa, a po tym czasie nasza trójka wyruszyła w kierunku Wejherowa. Po drodze mijałem wiele osób, które musiałem ostrzegać przed szubko mknącym rowerzystą. Jako, że nie miałem dzwonka, to na całe gardło krzyczałem DZYŃ, DZYŃ! Co prawie zaowocowało wypadkiem, bo Sławek nie mógł się przestać śmiać z mojego „dzwonka” i myślałem, że zaraz spadnie z roweru.

W Wejherowie zrobiliśmy postój na uzupełnienie zapasów i kilka fotek pod pomnikiem założyciela miasta. Na rynku była tak miło, że chciałem zostać tam dłużej, lecz do domu jeszcze został nam jeszcze spory kawałek trasy, więc ruszyliśmy za Łukaszem, który poprowadził nas fajną drogą aż do Estakady Kwiatkowskiego. Kilka minut później pożegnał się z nami Sławek, a ja i Łukasz odbyliśmy honorowy przejazd nadmorskim bulwarem w Gdyni. Stąd ruszyliśmy do Orłowa, gdzie każdy obrał kierunek na swój własny dom.

Podsumowanie

Rajd uważam za naprawdę udany. Pogoda była super, a smak zwycięstwa tylko zwiększył radość jaką czerpałem z jazdy. Zmiany na szlaku są naprawdę dobre i dodają mu zarówno uroku, jak i wrażeń z jazdy rowerem. Na liczniku było 113 km, co może nie jest dużym dystansem, ale wziąwszy pod uwagę teren jest to wynik przynajmniej dobry. Sama trasa była miejscami trudna i męcząca, a błoto było takie, że powiem tylko: Enduro. Duże brawa należą się mojej ekipie, bo twardo dotrzymywali tempa i nikt nie narzekał. Nierzadko forsowali się na przód, co tylko świadczy o niezmierzonych pokładach energii, które w nich drzemią. Szkoda tylko, że niewiele było okazji do rozmów, bo trasa i forma rajdu im nie sprzyjały. Wszystkim życzę tak zgranego zespołu. Z takim zespołem to jechać można nawet na koniec świata… albo jeszcze dalej.

Mudia

dystans=100

kondycja=normalna

profil=normalny

trud=normalny

asfalt=brak

typ=rowerowy

m=Gdynia

m=Wojherowo

m=Sopot

m=Łężyce

m=Bieszkowice

szlak=czerwony

obszar=TPK

atrakcja=jezioro

typ=rowerowy

Posted in Relacje | Tagged , , , , | Leave a comment

TITUS POLSKA 8h na okrągło – relacje z Brennej

brenna

 

Brenna, przepiękna miejscowość w Beskidzie Śląskim, bardzo chłodno i mokro przywitała zawodników i kibiców drugiej edycji zawodów MTB TITUS POLSKA 8h na okrągło. W minioną sobotę 15. września br. Pomimo niesprzyjającej aury na starcie stanęło 29 śmiałków z różnych zakątków Polski.

Punktualnie o godzinie 10:00 rozpoczęły się 8-mio godzinne zmagania z bardzo wymagającą trasą, której sam profil wzbudzał respekt u najlepszych zawodników. Jednak dopiero bezpośrednie zetknięcie się z nią uzmysłowiło wielu uczestnikom jaki los zgotowali im organizatorzy z Horizon Five.  Na ok. 10-cio kilometrowej pętli udało im się zawrzeć esencję Beskidzkich szlaków. Dwa bardzo strome i wyczerpujące podjazdy dające w sumie ponad 500 m przewyższenia, piękne singieltracki, strome kamieniste zjazdy i na sam koniec downhill stokiem narciarskim na „krechę”! Na pierwszym okrążeniu zawodnicy oswajali się z trasą, za to na kolejnych mogli sobie już poszaleć (przynajmniej przy jeździe w dół 😉 ). Z każdą godziną i z każdym kilometrem zmęczenie dawało się mocno we znaki startującym. Trudne warunki nie oszczędzały również sprzętu. Zawody zakończyły się po ośmiu godzinach zmagań przede wszystkim z samym sobą, można było podliczyć wyniki, czyli ilość zaliczonych okrążeń.  Najważniejsze jednak było to, że wszyscy ukończyli zawody cało i zdrowo, a zabezpieczający trasę Goprowcy i Ratownicy Medyczni mogli być tylko biernymi obserwatorami 🙂

Zawody rozegrano w kilku kategoriach. Najliczniej obsadzona była kategoria Solo Mężczyzn, w której wystartowało 11 zawodników. Zwycięzcą został Łukasz Rycombel, drugie miejsce zajął Dawid Branny, na trzecim miejscu uplasował się Euzebiusz Wiśniewski. Tylko 20 sekend zabrakło ambitnemu Wojtkowi Chowaniec w walce o podium! W kategorii Solo Kobiet wystartowała jedna zawodniczka Helena Gromek, która z sukcesem pokonała trasę. Kategoria Solo jest najbardziej wymagającą kategorią, ponieważ najambitniejsi zawodnicy jeżdżą po trasie non stop bez zmian przez 8 godzin!

W kolejnej kategorii DUO Mix zmierzyły się ze sobą dwa teamy TWOMARK CANNONDALE TYTAN z utytułowanymi zawodnikami Iloną Cieślar i Sławkiem Śliż oraz nowy team TITUS POLSKA złożony z Asi Grucy i Tomasza Cieślar. Po bardzo zaciętej i emocjonującej rywalizacji TITUS POLSKA wziął rewanż za porażkę w pierwszych zawodach „8h na okrągło” w Białce Tatrzańskiej.

W kategorii DUO Mężczyzn rywalizowały ze sobą 3 teamy. Ostatecznie wygrał team MEDIA ATTIQUE ARCTIC Team w składzie Jan Grzempa i Jakub Boczek, na drugim miejscu uplasował się rodzinny team ŚWIERZAKI Michał Buczek i Adam Buczek, a trzecie miejsce zajął team RAVI Piotr Rodinger i Radek Żarczyński.

Najsympatyczniejsza rywalizacja rozegrała się w ostatniej kategorii Team złożonej z 3- lub 4-osobowych zespołów. Same nazwy zespołów jak PATATAJ, czy RACH CIACH CIACH wskazywały, że ich zawodnicy mają duże poczucie humoru i na równi z rywalizacją cenią sobie dobrą zabawę. Rywalizację ostatecznie wygrał team PATATAJ w składzie Pirx, Sweeter i Adp007, a RACH CIACH CIACH w składzie: Wilk, Gierek, Hudy, Katsumoto z przyjemnością tą wyższość uznał.

Po zawodach o godzinie 20:00 odbyło się uroczyste zakończenie w Restauracji Centrum Turystycznego BIG PARK w Brennej. Puchary, medale i dyplomy wręczała zwycięzcom osobiście Wójt Gminy Brenna – Pani Iwona Szarek, która objęła swoim Patronatem zawody w Brennej. Następnie z dużymi emocjami rozlosowano wspaniałe nagrody ufundowane przez Sponsorów: plecaki rowerowe PAJAK SPORT, urządzenia GPS firmy GARMIN oraz główną nagrodę dla uczestników obu edycji rama TITUS Racer X, która trafiła w ręce szczęśliwego Sławka.

Na drugi dzień dla wszystkich chętnych została zorganizowana wycieczka rowerowa, tym razem zdobyta została Barania Góra.

Organizatorzy już teraz zapraszają na kolejne zawody „8h na okrągło” w przyszłym roku. Zapowiedzi na pewno ukażą się na stronie organizatora www.horizonfive.com , a także na stronach Patronów Medialnych m.in. www.gazeta.pl, www.rower.com, czy www.forumrowerowe.org

Specjalne podziękowania dla Pana Andrzeja Kłody z portalu www.ox.pl za udostępnienie zdjęć.

HORIZON  FIVE

Posted in Maratony | Tagged , , | 1 Comment

Rajd dwu grupowy czerwonym szlakiem

IMG_2964.jpg.phpJako że nie było chętnych do napisania tej relacji, postanowiłem zrobić to ja. Niestety jak wiecie mój styl literacki nie ma polotu. Zmuszeni będziecie więc czytać te marne wypociny. I nie marudzić mi potem że słaba relacja. To tyle słowem wstępuIMG_2970.jpg.php

Rajd mogę z całą pewnością zaliczyć do bardzo udanych. Podzieleni byliśmy na 2 grupy. Uciekających i ścigających. Jako że jechałem w tej drugiej, mój opis będzie dotyczył tylko „ścigaczy”. Przeżycia uciekinierów zapewne opisze Mudia, Bilbo lub Łukasz, gdyż to właśnie oni startowali w pierwszej grupie.

Mój początek zapowiadał się nie wesoło. Po nocnej mocno zakrapianej imprezie żona przywiozła mnie do domu około 3 nad ranem. Jako zapalony biker nie mogłem jednak odpuścić sobie tej wycieczki. Wystartowałem o 8:30 z domu.

Niestety po kilku metrach stwierdziłem że jeszcze nie dojrzałem do jazdy. Wsiadłem więc w SKMkę i dojechałem do Sopot-wyścigi. Po drodze uprzedziłem Silvera że spotkamy się na miejscu, odwołując tym samym „randkę” przy mostku na przymorzu. W pociągu miałem niemiłą wymianę zdań z palaczami w moim przedziale.

Pech chciał że nie widziałem iż było ich kilku. I początkowe (mocno wczorajsze) bojowe nastawienie szybko przeszło w stan lekkiego zaniepokojenia. Skończyło się na szczęście na słowach. Miejscem startu obu grup był początek czerwonego szlaku przy przystanku SKMki Sopot Kamienny Potok. Dojeżdżając tam, zostałem zatrzymany przez radiowóz. Panowie zajechali mi drogę jak na filmie. Była syrena i sygnały. Nie przestając jeść (pewnie pączków) zadano mi pytanie; „wiesz za co?”.Odpowiadam: nie! Tu nie wolno jeździć na rowerze. Ale nie było znaków. I tak musisz znać przepisy. Szczerze to mnie zaskoczyli, jechałem co prawda Aleją Niepodległości, nie wiedziałem że jak droga ma 2 pasy ruchu w każdą stronę to rowerem nie wolno się na niej poruszać.IMG_2985.jpg.php

Po chodniku też jeździć nie wolno a ścieżki nie było. Będzie mandat! Ryknął smerf odpowiedziałem bez zastanowienia – bez jaj, mandat! Może lepiej jakieś pouczenie?. „Jak bez jaj to 50zł – będzie. Dalsza polemika nie miała już sensu więc odpuściłem. Uświadamiając sobie że źle to będzie dopiero jak mnie na alkomat wezmą.

Nie miałem jak uciec bo półtora metra od chodnika był płot od osiedla. No i szczerze to nie miałem siły podejmować jakiejś spektakularnej ucieczki. Panowie przeszli do zadawania pytań. Jako że nie miałem dokumentów musiałem podać swoje personalia. Nakłamałem o wszystkim! Zdziwiłem się że tak łatwo mi poszło.

Nagle mina mi zrzedła jak zrozumiałem że oni to zechcą potwierdzić poprzez CB-radio lub komputer. W tym momencie naprawdę już mi nie było wesoło, wiedziałem że czeka mnie „zrywka”. Nasłuchując rozmowy panów i wyczekując odpowiedniego momentu wpiąłem się ponownie w SPDy, zrzuciłem na lżejszy bieg i upatrywałem miejsca ucieczki. Z jaką ulgą przyjąłem wiadomość (wypowiedzianą przez zęby) że panowie mają awarię połączenia z centralą i komputer im nie działa. Cyt; „Muszę ci odpuścić” – syknął smerf. Moja reakcja była natychmiastowa i spontaniczna; „ to na razie!” , po czym wystartowałem z takim impetem że aż prawie mi przednie koło do góry się poderwało.

Już bez przeszkód dojechałem do przystanku SKMki w Kamiennym Potoku. Tam z daleka dopatrzyłem sylwetkę Silvera. Mieliśmy jeszcze 30 minut do startu. Ale doszliśmy do wniosku że nikt się więcej nie zapowiadał więc jedziemy. Wolnym tempem wdrapaliśmy się na pierwszy podjazd. Do Silvera przyczepiła się jakaś bogata, ale pomarszczona babcia – chciała aby jej drogę torował. A tak naprawdę to chciała chyba co innego, ale Silver wybrał rower i moje towarzystwo. Czułem się okropnie. Łeb wydawał mi się tak ciężki że ledwo trzymałem go w pionie.IMG_2988.jpg.php

Po kilku metrach jazdy zza krzaków krzyknął do nas jakiś koleś. Ale ani przez moment nie pomyślałem aby się zatrzymać. Pomyślałem że to następny napaleniec na Silvera. Okazało się że to Robin! Ale było mi głupio jak dostaliśmy opier… że się nie zatrzymaliśmy. Było nas więc już troje. Wolno pokonaliśmy pierwsze kilometry szlaku. Na wysokości Karwin odebraliśmy telefon. Aga i Świr też jadą. Czekając na nich, kolejny sygnał telefonu i kolejne opier… . Tym razem Batik z Flashem i Wojtkiem. Nie miałem już siły się tłumaczyć dlaczego wyjechaliśmy wcześniej. Ze wszystkimi spotkaliśmy się kawałek za Wielkopolską. Po przywitaniu popędziliśmy za uciekinierami. Moja głowa krzyczała – nie jedź! Nie rób tego! Czułem że za chwilę krew tryśnie mi z każdej dziury w moim ciele J. Ale nic, jadę! Pierwsze kilometry dorównywałem wszystkim. Czym jednak dalej tym było coraz gorzej. Sillver, Robin i Batik dyktowali ostre tempo. Świr, Flash i Wojtek byli tuż za nimi. Dalej Agnieszka a na końcu ………… ja niestety spowalniałem grupę i czekali kilka razy na mnie. Nie chcieli jednak pomimo moich kilku próśb zostawić mnie i dopędzić grupę prowadzoną przez Mudię ina domiar złego mój nowy rower wydawał mi się zupełnie nieprzystosowany do turystyki MTB. Na bujaniu wydawało mi się że tracę 40% mocy. Kac nie ustępował i było mi naprawdę ciężko. Ale jechałem. W ostateczności zawsze mogłem zasymulować jakąś awarię. Silver kilka razy został ze mną w tyle i dopingował mnie do szybszej jazdy.

Po drodze na czerwonym szlaku, jak zapewne wiecie było kilka fajnych zjazdów i ostrych podjazdów. Na jednym z nich po małej awarii Agi korby (wkręcił się patol) zgubiliśmy drogę słyszeliśmy jedynie nawoływania naszej ekipy. Postanowiliśmy przeciąć podjazd i poprzez gęste iglarki wjechać na górę. Niestety fiknąłem kozła przez kierownicę nabijając sobie wielkiego sińca jak się okazało chwilę później jadąc na czele przeskoczyłem dość głęboki rów.

Niestety jadący za mną nie mieli już takiej możliwości i po kolei większość zaliczyła kozła. Zrobiłem tam kilka fotek z aparatu. Dalsza część rajdu to moja bezustanna walka z kacem. Nic nie przechodziło. Głowa, brak sił. Jechało się jednak na tyle fajnie że nie zdecydowałem się odpuścić. Cały czas asekurował mnie Silver (wielkie dzięki). Na jednej z szutrowych płaskich jak stół dróg mało się nie utopił. Była tam bowiem kałuża. Co prawda rozległa ale każdy chyba stwierdził by, że ma może z 10cm głębokości. Ja objechałem ją bokiem – Silver zaatakował frontem i wpadł prawie po pas. Strach pomyśleć co by było gdyby trochę nie zwolnił i gdyby był jakimś niedzielnym cherlawym bikerem. Bardzo dziwna ta dziura była a najdziwniejsze że tyle w niej wody stało.

Tuż przed polana na jakiej mieliśmy się spotkać z uciekającymi odłączyli się od nas Świr z Agą. Docierając na miejsce – chyba asfaltem.  Po dotarciu na miejsce koledzy czekali już na nas. Ponoć 40min. Więc też musieli ostro dawać. Mudia popędzał ich chyba batem. Trzeba im przyznać że zapewne mieli nie mniej ostre tempo – brawo! Po małej przerwie każdy pojechał w swoją stronę nierzy, chyba na lanserkę po Wejherowie, Flash – no właśnie gdzie? Wojtek też znikł tak samo jak się pojawił. Ja, Aga, Świr, Robin, Batik i Silver pojechaliśmy na jakieś żarcie. Niestety dopiero w Macdonaldzie na końcu obwodowej dopadliśmy do czegoś ciepłego.

Po drodze Robin rozwalił linkę i stracił tylną przerzutkę. Po obfitym posiłku pełni nowych chęci J pojechaliśmy dalej. Niestety ale zawezwano mnie do domu więc wsiadłem w Gdyni w SKMkę i dotarłem nią do Gdańska. Reszta zdecydowała się na powrót jakimś szlakiem. Cały rajd był naprawdę udany i obfitował w fantastyczne przeżycia. Po lesie chodziło wielu gapiów, jadąc jako ostatni wielokrotnie miałem okazję słyszeć ich komentarze na nasz temat. Od bardzo dużych słów podziwu po „zapier.., koleś zapier.. – jesteś ostatni!” Mudia dzięki za pompkę – dopiero nią udało mi się prawidłowo wyeliminować bujanie w ramie. Wszystkim dziękuję za fantastyczną wycieczkę! Slilverkowi specjalne podziękowania J Kto robił fotki, niech umieści do nich link.Ja mam kilka ale z telefonu

Pozdrawiam.

tekst: „Qazimodo”

Relacja drugiego uczestnika grupy  pościgowej

Od samego rana pogoda była piękna… jak na złość grupa pościgowa miała startować dopiero o 10.

Późno to, więc postanowiłem pokręcić się trochę po okolicy, może już od 8… , ale trzeba było przygotować (czyt. załatać) zapasowa dętkę, picie oraz coś na ząb, zapasowe baterie, a do tego na nowo musiałem okleić licznik… i tak oto z domu stoczyłem sie dopiero o 9:48… na miejscu startu byłem 8 minut po czasie, nikogo już nie było, więc rzuciłem się w pościg za grupą pościgową.

W piaskach za Sopotem minąłem Świra i Agę, a przy wjeździe do lasu w okolicach Karwin spotkałem resztę grupy pościgowej.

Czekali na parę, którą minąłem kilka minut wcześniej. Ruszamy ostro i tak też przez jakiś czas jedziemy. Przez strumyk wszyscy przejeżdżając mocząc sobie nogi i tylko ja przeskoczyłem suchy po kamieniach.

Z biegiem kilometrów powoli przechodzimy w tryb tempa lajtowego ze względu na łapiące Agę skurcze, oraz problemy kondycyjne Michała. W efekcie na miejsce docelowe docieramy 40 minut za uciekającymi…

Cała trójka uciekających jakoś podejrzani czysta była, tylko tyle zaobserwowałem… po czym pożegnałem sie z grupą i uderzyłem w kierunku Krokowej…

W grupie pościgowej uczestniczyło 8 osób w tym jedna nasza koleżanka Aga.

tekst: Tomek „Flash”

asfalt=niewiele

dystans=100

kondycja=normalna

profil=normalny

trud=niski

m=Sopot

m=Karwiny

m=Krokowa

szlak=czerwony

obszar=Kaszuby

atrakcja=panorama

typ=rowerowy

Posted in Relacje | Tagged , , , | Leave a comment

Alpy 2007, Garmisch Partenkirchen – Riva del Garda

Alpy 2007 – mój Transalp

Garmisch Partenkirchen – Riva del Garda

6 dni, 432km, 9755m, 10 przełęczy

Autor: Mateusz Pigoń

http://pigon.pl

 

Pomysł wyjazdu w Alpy przez pewien czas konkurował z planami wyjazdu na Transcarpatię w 2006 roku. Transcarpatia wygrała a Alpy zostały przesunięte na 2007 rok. Wyszukując informacje na temat transalpu znalazłem stronę http://www.transalp.pl/ Tomek Pawłusiewicz – twórca strony regularnie odwiedza Alpy rowerem górskim, opis jego wyjazdu z 2005 roku zadecydował o zorganizowaniu mojego transalpu w 2007 roku.

Podstawowym problemem był dojazd oraz wybór trasy. Rozważałem trzy warianty – samochód (wyjazd, co najmniej w 2 osoby), pociąg oraz autobus. Ponieważ w terminie mojego wyjazdu (7-17 lipca) nikt z moich znajomych nie mógł sobie pozwolić na transalp opcja z autem odpadła. Wizyta na http://www.bahn.de/ ostudziła me plany dotarcia z Łodzi do Garmisch koleją – 4 do 6 przesiadek i 24h w pociągu i na dworcach. Autobus okazał się najlepszym rozwiązaniem – http://www.eurobus.pl/ linia B-130 do Ulm poprzez Monachium. Bez przesiadek. Z Monachium do Garmisch to tylko półtorej godziny jazdy pociągiem bez przesiadek z odjazdami co godzinę. Droga powrotna to – z wyboru pociąg z położonego 20km od Rivy Rovereto do Monachium. Do Łodzi wracałbym tą samą linią autobusową B-130. Autobus nie kursuje codziennie, lecz w soboty, poniedziałki i czwartki. Taki układ połączeń umożliwiał zaplanowanie wyjazdu wraz z powrotem trwającego 6-8 dni z maksymalnie dwoma dniami w zapasie (przy trasie 6-dniowej). Wybór tras jest bardzo bogaty. Począwszy od możliwości zaplanowania trasy własnej na podstawie map topograficznych Alp, poprzez opisy wyjazdów w internecie a na wykorzystaniu technologii GPS skończywszy. Wybrałem ten trzeci wariant. Od pewnego czasu korzystam z Garmina 60csx, który ładnie przeprowadził mój dwuosobowy zespół przez Transcarpatię, wyjazdy poprzedzające ją oraz inne wycieczki rowerowe, piesze czy samochodowe, mam zestaw map Europy oraz mapy topo Alp szwajcarskich, mapy topo Niemiec oraz Austrii. Cześć trasy biegnie w Alpach włoskich, lecz na Włochy nie ma jeszcze produktu typu wektorowa mapa topo dla urządzeń Garmin, musiała wystarczyć samochodowa mapa Europy. Serwis http://www.gps-tour.info/ jest niezwykle bogatym źródłem opisów wyjazdów jedno-i-wielodniowych jak i miejscem skąd można za darmo ściągnąć ślady w formacie gpx z zamieszczonych tam wyjazdów. Samych tras transalpejskich jest prawie, 40 więc miałem w czym wybierać. Wybrałem średniotrudny wariant 6-dniowy o długości ok 480km z przybliżoną wartością przewyższeń 10000m z Garmisch do Rivy. Ślad ten to zbiór ponad 5tyś punktów dość dokładnie ukazujących drogę do przebycia. Ślad podzieliłem na 12 części po 500 punktów tak, aby nie tracić dokładności a jednocześnie móc bez przeszkód korzystać z active log mojego GPS-a. Jednocześnie wykorzystując mapy wektorowe topo wytyczyłem dokładniejsze ślady na podstawie posiadanego śladu. Właścicielem oryginalnego śladu jest Elmar Neßler, fascynat Alp, roweru górskiego oraz innych form aktywnego wypoczynku, informatyk. Prowadzi własną stronę http://home.arcor.de/elmarnessler z opisami jego wielu wyjazdów poprzez Alpy. Trasa, którą wybrałem jest klasyczną opracowaną przez Andreasa Albrechta drogą poprzez Alpy – Albrecht-Route. Wiedzie od Garmisch do Rivy poprzez Landeck, Scuol lub S-Charl, Grosio, Precasaglio, Madonna di Campiglio.

Wyjazd 07.07.2007

Trochę nerwowy. Pogoda raczej nienajlepsza, chłodno i wieje, prognozy złe zwłaszcza dla terenu Garmisch-Landeck-Scuol. Dzień wcześniej po nocnym dyżurze załatwiam zieloną kartę z NFZ oraz ubezpieczenie w Allianz. Rezerwuję miejsce w autobusie, kupuję bilet w obie strony do Monachium, zaznaczam podwójny nadbagaż. Kupuję izotonika, rękawiczki polarowe, skarpety i czapeczkę kolarską pod kask Berknera. Sprawdzam wszystko po raz n-ty. Bilety, dokumenty, plecak, rower, rozkłady pociągów i autobusów. Dostaję pocztą z serwisu damper Manitou 4-way – tak samo popsuty jak przy wysyłce na naprawę gwarancyjną. Jadę więc na świetnym DT SSD 210L. Zmieniam klocki w przednim Juicy 5, nie mogę kupić w Łodzi oryginałów Avida… W dniu wyjazdu pogoda kiepska, tuż przed wyjściem pęka zakrętka pełnego bukłaka, którą naprawiam klejem akrylowym i taśmą izolacyjną. Mam zapas czasu więc nie ma obaw że nie zdążę. Na dworcu Fabrycznym autobusu nie ma o właściwym czasie wiec jest chwila luzu. Gdy podjeżdża okazuje się, że Panowie kierowcy za bardzo nie chcą wziąć roweru. Przekonuje ich rezerwacja na podwójny nadbagaż na bilecie w obie strony. Dowiaduję się że nie będzie przesiadki w Lublińcu – dobra wiadomość. Przednie koło zdjęte, siodełko wpuszczone, rower mieści się bez problemu w luku bagażowym. Wsiadam i zaczynam kilkunastogodzinną jazdę do Monachium. Sporo myślę o pogodzie, która ma być zła – deszcz, temperatura ok. 2-5 stopni…. Dopiero w drugiej połowie tygodnia poprawa.

Dzień 1 08.07.2007

Do Monachium docieram z pewnym opóźnieniem około 11:30. Szybko montuję rower i jadę na dworzec główny gdzie kupuję bilet do Garmisch na 12:30 oraz bilet powrotny z Rovereto do Monachium na poniedziałek 16 lipca. Biorę 300 euro z bankomatu, bez problemu znajduję miejsce w pociągu i jadę do Garmisch. Półtorej godziny mija na rozmowie z niemieckim rowerzystą i oglądaniem widoków. Wysiadam na dworcu, jacyś amerykańscy turyści (akcent) pstrykają sobie zdjęcia, sporo ludzi, ciepło i słonecznie P7080508.JPG . Cholera zaczęło się 🙂 Włączam GPS-a, mój ślad prowadzi mnie spod samego dworca ulicami Garmisch na ścieżkę rowerową w dolinie P7080512.JPG , pogoda jest doskonała. Spokojnie jadę rozglądając się dookoła. Nie co dalej w Untergrainau droga zablokowana przez uczestników regionalnego festynu P7080517.JPG , reprezentacje w strojach ludowych maszerują w barwnym korowodzie główną ulicą, jest pełno turystów, wygląda to wspaniale i tworzy ciekawą atmosferę. Daję się niej trochę ponieść ale mam mało czasu – spóźniony autobus i późniejszy niż zakładałem przyjazd do Garmisch sprawiają, że mam ok 2h opóźnienie. Przebijam się więc do przodu aż w końcu trafiam na właściwą trasę, wzdłuż której biegnie wygodna ścieżka rowerowa P7080520.JPG . W Weidach odbijam szlakiem widokowym jadąc stromo pod górę w malowniczym, bijącym soczystą zielenią lesie. Przekraczam 1000m. Cały czas droga biegnie równolegle do trasy B179 tyle że na stoku doliny. Przejeżdżam na drugą stronę szosy gdzie jest krótki ale ciekawy technicznie zjazd. Pogoda gwałtownie się zmienia, robi się ciemno, zaczyna kropić. Słychać nadciągającą burzę. Zjazdem docieram do Sankt Wendelin gdzie zaczyna padać ulewny deszcz. W Nassereith jestem już całkiem mokry, nie ma większego sensu przebierać się w coś bo to tylko zwiększy ilość mokrych ubrań. Błotnistą drogą w lesie kieruję się w stronę Strad, Tarrens i Imst. Skręcam w złą stronę i pcham rower dość długi kawałek pod górę. Wyraźnie widzę na GPS że oddalam się od śladu ale głupio myślę że drogi się połączą. Nie łączą się. Zjeżdżam w dół, tracę następne ok 45 minut. Wracam na właściwą drogę i już przy lepszej pogodzie i wielkich kałużach na szutrówce jadę do Imst. Kończy się woda w bukłaku, mam dość jazdy w mokrym ubraniu po kilkunastogodzinnej podróży w autobusie, jest 19 – decyduje się na nocleg w Imst P7080537.JPG . Szybko znajduję Zimmer Frei 🙂 kwaterę prywatną gdzie mogę odpocząć, wypłukać i wysuszyć suszarką rzeczy (jest na stanie), przepakować się P7090541.JPG . Jeszcze tylko obiad w miejscowej restauracji i nocny odpoczynek.

długość 62,6 km
data startu 08.07.2007 14:01
czas jazdy 03:45:39
czas całk. 05:00:46
prędkość śr. 16,6 km/h
suma H 1029 m

Dzień 2 09.07.2007

Dziś muszę odrobić straty z dnia poprzedniego czyli dojechać do Landeck i dalej do Scuol. Rano pogoda nienajgorsza choć jest pochmurno ale nie zimno. Spałem dobrze, płacę za kwaterę i zaczynam drugi etap. Dojeżdżam do wygodnej drogi rowerowej. Doganiam jakiegoś turystę na trekingu i pytam się go o pogodę na najbliższe dnie. Zaczynamy rozmawiać i szybko dojeżdżamy do Landeck gdzie rozdzielamy się. Jechałem najpierw wzdłuż trasy B171 i autostrady A12 a za Landeck wzdłuż L76. Tuż za Landeck zaczyna potwornie lać i robi się bardzo zimno. Po prostu ściana wody, na szczęście dość silny i zimny wiatr mam przez większość trasy w plecy. decyduję się założyć impregnowaną gumą kurtkę Accenta aby zachować trochę ciepła, i tak jestem już zupełnie mokry. Po wczorajszym dniu nie obawiam się o rzeczy w plecaku gdyż pokrowiec przeciwdeszczowy plecaka doskonale chroni jego wnętrze przed deszczem. Deszcz przybiera na sile. Jestem już zdecydowany, że z pierwszego górskiego fragmentu zaplanowanego na dzisiejszy etap nic nie wyjdzie co skróci ten etap o prawie 20km i wiele metrów przewyższeń, decyduje się na jazdę do Scuol szosą. Mijam granicę, dość szybko jadę dzięki temu tylnemu wiatrowi. W dwóch chwilach słabości wzmacniam się maximem i jeszcze ciepłym izotonikiem z bukłaka. Warunki są naprawdę fatalne, nie robię żadnego zdjęcia, próba otwarcia plecaka grozi jego zupełnym zamoczeniem. Mijam kilka krótkich tuneli, przekraczam granicę 1200m, szwajcarska droga nr 27 zamienia się w kilka strumieni z powodu płytkich kolein (!), kierowcy są uprzejmi, nawyki z Polski – równej jazdy przy krawędzi szosy ułatwiają jazdę wśród pędzących Audi, BMW i VW. Etap statystycznie łatwy zamienił się w walkę z pogodą, w Scuol jest może z 5 stopni powyżej zera. Czuję początki dreszczy. Szybko znajduję hotel P7100544.JPG i dostaję pokój. Nie ma to jak przytulna jedynka z gorącą wodą pod prysznicem i z suszarką…

długość 84,6 km
data startu 09.07.2007 10:21
czas jazdy 04:25:12
czas całk. 05:05:02
prędkość śr. 19,1 km/h
suma H 866 m

Następny dzień (10.07.2007) decyduje się zostać w Scuol. Z dwóch powodów – czekam na lepszą pogodę oraz regeneruję się po wyczerpującym z powodu zimna i deszczu etapie z Imst do Scuol. Spaceruję po Scuol, robię zdjęcia (galeria Alpy 2007), robię drobne zakupy żywnościowe, kupuję jakąś maść/żel na mięśnie i stawy, kupuję klocki do Juicy 5 Swisstop P7100557.JPG . Nie jest tanio ale atmosfera Scuol jest bardzo przyjemna PA070018.JPG PA070035.JPG , pogoda jest lepsza, zimno, szczyty i stoki pow 2500m w śniegu P7100546.JPG , chwilami nawet słonecznie, ale powietrze takie jak u nas na początku marca. Odpoczywam i regeneruję się.

Dzień 3 11.07.2007

Etap prawdy. Najdłuższy i najcięższy. Ze Scuol do Grosio. 3 przełęcze pow. 2200 i 2300m. Zobaczymy… Rozpoczyna się serpentynami podjazdu asfaltem PB070044.JPG w kierunku S-Charl. Jestem za ciepło ubrany, ściągam kurtkę bo inaczej się zagotuję – w słońcu jest naprawdę ciepło. Jadę przez las, mijają mnie autobusy do S-Charl. Dalej wypłaszcza się nieco, zaczynają się niezwykłe widoki PB070046.JPG , droga powoli zamienia się w szutrówkę, z boku płynie strumień z bardzo szerokim korytem gotowym przyjąć wodę z wiosennych roztopów, chwilami przypomina to górską żwirownię. Robię kilka zdjęć, przy jednym okazuje się, że lewe ramię plecaka jest mocno naderwane. Sklejam je klejem akrylowym, lecz mam go dość niewiele. Robię odciążenie ramienia paskiem, który zabrałem na wszelki wypadek (np, aby zcisnąć kończynę pow. miejsca krwotoku:-) ). Dojeżdżam do S-Charl i pytam obsługę hotelu o możliwość zszycia ramienia w plecaku. Mają nici i grube igły, ale plecak ma wkładki z jakiegoś diabelnie twardego i elastycznego tworzywa. Nic z tego, nakładam dwa kiepskie szwy i z godzinną stratą jadę dalej malowniczą doliną. Prawdziwie alpejską doliną PB070054.JPG . Droga wiedzie po szutrowej pnącej się w górę drodze, jest ciepło i bardzo przyjemnie, cisza i lekki szum strumienia, turystów niewielu. Jadę coraz wyżej, powoli zostawiam w dole iglaki i dojeżdżam do rozległej doliny wypełnionej cichym pobrzękiwaniem dzwonków fabryk mleka do czekolady:-) Słońce zakrywają chmury, lekko prószy śnieg. Rewelacja PB070055.JPG , PB070059.JPG . Docieram do gospodarstwa PB070060.JPG , zatrzymuję się na chwilę, aby zaraz ruszyć do bliskiej już przełęczy Pass da Costainas PB070066.JPG . Za nią stromy zjazd szutrem do Lü skąd zaczyna się asfalt. Nie jadę szybko, są turyści a luźny szuter nie daje dużej przyczepności na wąskich zakrętach nad przepaściami. Robię ok 100m błąd (szybki zjazd) i rozpoczynam podjazd na kolejną przełęcz. Mozolnie wspinam się szutrem wśród lasu dość krętą drogą. Las powoli przerzedza się, widoki nie pozwalają nie zrobić zdjęć PB070078.JPG , mija mnie kilkudziesięcioosobowa grupa nastolatków na rowerach górskich jadących z przeciwnym kierunku w dół. Staram się robić podjazd w siodle, ale robię też przerwy. Pass da Costainas oraz Döss Radond PB070095.JPG dzieli 17km jazdy i tylko 21m różnicy wysokości tyle że pomiędzy nimi jest dołek na 1500m (dane z GPS). Za Döss Radond zaczyna mocno wiać. Wiatr jest bardzo zimny, może nie jest tak silny, ale nie pozwala szybko zjeżdżać, pomimo, że droga świetnie się do tego nadaje. Mam na sobie ubiór zimowy łącznie z czapeczką pod kask oraz rękawiczkami polarowymi. Jest naprawdę zimno pomimo słońca. Zjeżdżam, więc aż szuter zamienia się w polną dwukoleinową drogę. Prowadzi mnie ona do miejsca, które jest wyjątkowo pięknym symbolem Alp, jakie znamy my tu w Polsce – malownicza łąka, ciepła, choć jeszcze przed chwilą walczyłem z zimnym wiatrem PB070112.JPG , alpejska łąka (film mov 11MB). Za łąką rozpoczyna się trudny odcinek wąskiego singletracka o niepewnym żwirowym podłożu tuż nad stromym i wysokim brzegiem strumienia w dolinie Mora PB070114.JPG PB070115.JPG . Odcinek nie jest długi a ścieżka powoli wrzyna się w las i można jechać szybko i swobodnie. Dojeżdżam do sztucznego jeziora San Diacomo di Fraele spiętrzanego zaporą PB070120.JPG . Objechanie brzegu zajmuje sporo czasu, znów robi się zimno, zakładam cały zimowy strój PB070126.JPG . Mijam jeszcze jezioro Cancano i przesmykiem docieram na drugą stronę gór. Przede mną oto taki widok PB070127.JPG – serpentyny, których jeszcze wiele spotkam na swej drodze więc nic straconego że za trzecim zakrętem kieruję się drogą biegnącą w stoku doliny PB070135.JPG , PB070137.JPG. Docieram do Parco del Livignese którym jadę jakiś czas dopóki szlak nie zacznie skręcać w stronę Passo del Verva. Robi się niezwykle stromo, kończy mi się woda, rozpoczynam podejście na przełęcz, chwilami jadę, ale jestem już naprawdę mocno zmęczony. O 19:18 jestem na Passo del Verva PB070139.JPG , jest zimno jak diabli, prószy śnieg, z nosa kapie 🙂 PB070142.JPG . Rozpoczynam godzinny zjazd do Grosio z wysokości 2300m na 680m. Jeszcze tylko zdjęcia z przełęczy PB070141.JPG i w drogę. Zjazd wymaga dużego skupienia. Pomimo zmęczenia jadę dość szybko (tak mi się wydaje), szlak nie jest łatwy, słońce zaszło dawno za masyw gór, droga jest usiana różnej wielkości kamieniami, jest stromo i bardzo kręto. Po jakimś czasie docieram do asfaltu, praktycznie cały czas od przełęczy hamuję, tarcze zrobiły się fioletowe, ale hamulce działają bez zmian. Zjazd asfaltem jest bardzo szybki, usiany zakrętami i tak jest aż do samego Grosio. Znajduję hotel Albergo Sasella PC070146.JPG , dostaję pokój w budynku o parędziesiąt metrów dalej. Muszę się śpieszyć gdyż zamykają restaurację. Mam jeszcze małą przygodę w pokoju, gdy po włączeniu suszarki do włosów o mocy 1800W strzelają bezpieczniki na zewnątrz budynku. Właściciel załatwia problem. Udało się – najtrudniejszy i najdłuższy etap mam za sobą. Jadę zgodnie ze swoim harmonogramem mając jeszcze jeden dzień w zapasie.

długość 106,3 km
data startu 11.07.2007 09:18
czas jazdy 07:14:00
czas całk. 10:55:18
prędkość śr. 14,6 km/h
suma H 2633 m

Dzień 4 12.07.2007

Pomimo wieczornych przygód czuję się w miarę wypoczęty. Wsuwam śniadanie i z pełnym bakiem ruszam asfaltem w stronę Le Prese gdzie zaczyna się stromy PC070148.JPG podjazd serpentyną z ponad 20-ma zakrętami w kierunku Fumero. W Fumero kończy się asfalt i rozpoczyna podjazd/podejście na Passo dell Alpe. Parę razy zatrzymuję się, aby uzupełnić wodę, coś zjeść i zrobić zdjęcia PC070161.JPG , pogoda jest dobra, trasa dość trudna gdyż niestety trzeba przez dużą część drogi pchać rower PC070164.JPG . Docieram do przełęczy bez niespodzianek PC070167.JPG , tradycyjnie na tej wysokości jest dość chłodno. Liczę na ciekawy zjazd z przełęczy. Szlak biegnie dość niejednoznacznie i w miejscu, gdy styka się ze strumieniem wybieram zły wariant prawą stroną – dla mnie praktycznie nieprzejezdny. Widzę turystów na szerszej drodze po drugiej stronie strumienia. Schodzę, więc do strumienia, bez butów przekraczam go i suszę stopy na słońcu 🙂 PC070173.JPG Zjazd jest niestety/stety krótki. Niestety, bo jest ciekawy PC070176.JPG , stety gdyż nie tracę zbyt dużej wysokości przed Passo dell Gavia, znanej z Giro d’Italia przełęczy na wysokości ponad 2600m PC070186.JPG . Podjazd na przełęcz jest ciekawy, mijam miejsca upamiętniające żołnierzy z I Wojny Światowej, niesamowite widoki na otaczające szczyty PC070183.JPG . Za przełęczą zaczyna się bardzo szybki zjazd, trafiam na tunel o długości ok 400mu wylotu, którego mam ponad 75km/h (po co ja hamowałem no ?). Tunel jest nieoświetlony, więc jazda z nim w dół z przyśpieszeniem samochodu daje sporo mocnych wrażeń 🙂 Trafiam na serpentyny, palę tarcze jadąc za terenówką wraz z trzema motocyklistami, których klocki hamulcowe motorów czuć na sporą odległość. Terenówka nieźle nas blokuje, ale droga jest bardzo wąska, nie mieszczą się na niej dwa auta tak, więc przed każdym zakrętem wszyscy trąbią, aby ostrzec niewidoczne pojazdy za zakrętem. W końcu docieram do szerszej drogi, zjazd zamienia się w bardziej płaski odcinek, szukam odbicia do Precasaglio. Trafiam na właściwe miejsce PC070195.JPG , dostaje pokój (zimny i ciemny). Wybieram się na poszukiwanie restauracji. Etap niezbyt ciężki w moich odczuciach, sporo podchodzenia, lecz bardzo piękny widokowo i niezwykle dynamiczny. Passo dell Gavia to najwyższa przełęcz na trasie mojego transalpu.

długość 50,3 km
data startu 12.07.2007 10:01
czas jazdy 04:08:12
czas całk. 07:04:51
prędkość śr. 12,1 km/h
suma H 2208 m

Dzień 5 13.07.2007

Rano krótka rozmowa ze spotkanymi wczoraj na podjeździe do Fumero Niemcami, okazuje się, że jedziemy tą samą trasą. Najpierw podjazd na przełęcz, potem w dół a dalej ciężki i długi podjazd prawie aż do samego Madonna di Campiglio. Właśnie tak było. W słonecznej pogodzie jadę wytrwale na Passo di Tonalle. To przełęcz i nazwa miasteczka, hotele i wyciągi narciarskie PC080207.JPG . Jest również pomnik żołnierzy PC080209.JPG . Za Passo di Tonalle skręcam w prawo na leśną krętą ścieżkę prowadzącą po zboczu doliny w dół. Przez chwilę kluczę gdyż ślad GPS, według którego jadę jest zoptymalizowany do mniejszej ilości punktów i nie ukazuje wszystkich zakrętów. Po chwili jestem już na właściwej drodze i szybko jadę wygodnym, krętym, chwilami poprzecinanym przez strumienie leśnym szutrem. Zjazd jest dość długi PC080211.JPG . Wyskakuję na asfalt tuż obok dużego kempingu PC080212.JPG i dalej asfaltem kontynuuję jazdę w dół. Miejscami szlak prowadzi mnie na polne drogi PC080214.JPG , otoczenie spokojne, urlopowo/sielankowe, szybko uspokaja. Nawet ziewać zaczynam. Tak – zrobiło się nudno i nawet pomyślałem, że już z tych Alp wyjeżdżam. Docieram do miejsca przebudowy drogi, przejeżdżam ostrożnie obok cofających wielkich wywrotek z kamieniami, trafiam na asfalt a później na ścieżkę rowerową PC080218.JPG . Trochę wieje i trasa w dół wymaga odrobinę wysiłku, co przy rozleniwieniu nie jest mile widziane. Docieram do Dimaro gdzie skręcam na drogę SS 239 aby po chwili zjechać do rozgrzanego słońcem lasu. Jest bardzo przyjemnie, tak jak w naszych lasach czuć w powietrzu słodki żywiczno-kwiatowy zapach drzew i mniejszych roślin. Szuter idzie stromo w górę. Zatrzymuję się na chwilę przed serpentynami i zrzucam nogawki, koksuje maximem i sprawdzam stan wody. Czas zmierzyć się z podjazdem, o którym Niemcy mówili we will pusch our bikes again. Mówię sobie, że żadnego pchania, jadę z przerwami, ale jadę. No to jadę. Jeden zakręt, drugi, dziesiąty, dwudziesty PC080220.JPG . Serpentyny bez końca. Bardzo ciepło, zdejmuję kask, co skutkuje dość silnym opaleniem twarzy. Pot leje się strumieniami, wolę nie opisywać wrażeń jakich doznaje się jadąc w siodle tamtą częścią ciała w upale. Docieram do „prawie końca” PC080224.JPG podjazdu ale okazuje się że jest jeszcze około 1,5 km szutru do właściwego, krótkiego zjazdu do Madonna di Campiglio. Jest to raj sportów zimowych, organizowane są tam zawody w jeździe w stylu wolnym, jest dużo wyciągów narciarskich, sporo hoteli, widać nowe w budowie. Szybko znajduję przyzwoite miejsce, doprowadzam się do porządku. Rozwieszam wypłukane rzeczy na tarasie, z którego mam całkiem przyjemny widok PC080226.JPG . Jest sklep, jest cola i banany. Na otwarcie restauracji muszę poczekać. Wieczorem na rynku odbywa się kilkudziesięciominutowy koncert orkiestry dętej. Jutro ostatni etap. Jutro Riva del Garda.

długość 62,2 km
data startu 13.07.2007 09:08
czas jazdy 04:36:09
czas całk. 06:17:19
prędkość śr. 13,5 km/h
suma H 1795 m

Dzień 6 14.07.2007

Zbieram się, płacę za pokój. Na ryneczku coś tam robię przy rowerze – coś lekko poskrzypuje, ale nie mam kluczy by dociągnąć śrubę osi wahacza. Jadę w stronę Parku Narodowego Adamello-Brenta, mijam malowniczy wodospad PC090231.JPG a za min prowadzę rower wyjątkowo kamienistą ścieżką, jest mokro, kamienie są śliskie, więc odpuszczam głupoty z jazdą po nich z pełnym plecakiem i ludźmi na szlaku. Zdjęcie PC090233.JPG zrobione na polanie nieco dalej ukazuje klimat rozgrzanych słońcem dolin włoskich Alp. Pogoda jest doskonała, ciepło. Przede mną podjazd a później podejście na Passo Bregn de L’Ors. Mijam jeziorko PC090235.JPG , za którym rozpoczyna się kamieniste górskie podejście na przełęcz. Dochodzę Niemców PC090240.JPG , we will pusch the bikes together. Docieramy na przełęcz, robimy wspólne zdjęcie PC090243.JPG i decydujemy jechać razem dalej. Po chwili zjazdu jeden z nich przyszczypuje dętkę o obręcz. Zatrzymujemy się i kleimy. Jedziemy dalej, ale coś niemrawo. Puszczam hamulce i zostawiam ich w tyle. Nie można odpuścić takiego zjazdu. Bardzo szybkie szutry, szerokie zakręty umożliwiają naprawdę niezłą zabawę. Okazuje się, że w bukłaku juz pusto, więc zatrzymuje się przy schronisku na dużej polanie, widzę, że jest woda. Mówię do zgromadzonych „bondziorno” i napełniam bukłak, obracam się, aby wrócić do roweru i widzę ogrom gór otaczających dolinie. Tak pięknego miejsca dawno nie widziałem, zdjęcie nawet w paru % nie oddaje jego uroku PC090245.JPG . Gęba aż się sama śmieje. Obecni proponują mi kawę, ale jakoś śpieszy mi się do Rivy 🙂 a może po prostu nie chcę, aby mnie Niemcy doszli :-))) Jadę, więc dalej w dół, szuter ustępuje miejsca wąskiej asfaltowej drodze. Pojawiają się samochody, więc muszę być ostrożny. Gdyby nie zapas „mocy hamowania” był bym na masce jednego. Jak we śnie docieram w końcu do szosy SP 34, mijam Stenico i dalej szosą SP33 i SS 421 jadę otoczony terenami rolniczymi. Mała niespodzianka na drodze – objazd za Villa Banale- zmusza mnie do zmiany trasy. Przede mną jeszcze maleńka przełęcz w okolicach Ballino i zaczyna się zjazd do Rivy PC090251.JPG .W objeździe pomaga mi trochę GPS. Docieram do Ville del Monte, Tenno i w końcu do Rivy. Udało się przejechać Alpy. W Rivie na głównej drodze przelotowej straszny tłok. Upał niesamowity, wielka wilgotność. Chwilę odpoczywam na plaży, po czym ruszam ulicą Franza Kafki na poszukiwanie noclegu. Ceny zabójcze, ale udaje mi się znaleźć coś na Via Belluno. Nie mam wyjścia, czas mija, zmęczenie daje się we znaki jak i upał. Dostaję pokój i wyruszam już odświeżony „na miasto”. Słońce powoli zachodzi. Robię trochę zdjęć, m. in. sobie jako tryumfalnego zdobywcy Alp 🙂 w koszulce Transcarpatii 2006 PC090261.JPG . Planuję następny dzień – wycieczka statkiem po Gardzie poprzez Nago-Tobole, Limone Sul Garda i Malcesine. Robię zdjęcia, myślę o przyjeździe tu na jakiś urlop, aby wychlapać się w jeziorze i popływać jakąś łódką.

długość 67,3 km
data startu 14.07.2007 10:21
czas jazdy 03:34:58
czas całk. 05:38:43
prędkość śr. 18,7 km/h
suma H 1210 m

Powrót 16.07.2007

Wstaję rano o 5, szybko się zbieram i po 20 minutach wspinam się na 270m jadąc w stronę Rovereto. Docieram tam o 6:25. Piję świetną kawę z lokalesami w barze dworcowym. Pociąg jest punktualnie. Wagon dla rowerów. Pakuję się z dwoma innymi już Niemcami, przypinam swój rower do jednego z ich rowerów. Wagony drugiej klasy z klimatyzacją. Bilet w porządku. Za niecałe 5 godzin będę w Monachium. Pociąg pomimo upału miejscami osiąga prędkość 160km/h w sytuacji, gdy nasze PKP z powodu zniekształconych torów wlecze się 50km/h… Docieram do Monachium, kręcę się trochę po centrum, jem obiad w jakimś barze niedaleko dworca kolejowego. Kieruję się powoli na przystanek autobusowy znajdujący się przy parkingu Park&Ride. Zahaczam o kawiarnię gdzie spędzam około 2h sącząc mineralkę w cieniu. Mam sporo czasu do odjazdu. Autobus przed 17:00 jest już na miejscu, mało ludzi, bez problemu ładuję rower. Wewnątrz klimatyzacja, co przy 35 stopniowym upale jest bardzo relaksujące. Rozmawiam trochę z kierowcami i ruszamy do Polski.

Podsumowanie.

długość 432 km
data startu 08.07.2007 14:01
czas jazdy 27:44:11
czas całk. 6 dni:1:58:50
prędkość śr. 15,5 km/h
suma H 9755 m

Obawy przed wyjazdem:

Warto znać język angielski a najlepiej niemiecki. Nocleg zawsze się znajdzie, lecz należy być przygotowanym na wysokie ceny w hotelach lub kwaterach prywatnych, rzędu 25-50 euro za pokój jednoosobowy/noc. W hotelach jest to nocleg ze śniadaniem, które jest praktycznie bez ograniczeń, więc można się naprawdę dobrze najeść. Transport kolejowy w krajach gdzie byłem to zupełnie inny świat w porównaniu do PKP. Dla nich rower to normalny bagaż i pociągi są do tego przystosowane. Co do pogody to faktycznie należy się jej obawiać. Warto być przygotowanym i śledzić serwisy takiej jak http://www.wetterzentrale.de/ i zaopatrzyć się w odpowiednie ubrania. W górach nawet przy dobrej słonecznej pogodzie może być i zazwyczaj jest zimno, więc ciepła odzież w plecaku powinna znaleźć swoje miejsce.

Sprzęt powinien być sprawdzony. Moim zdaniem nie najważniejsza jest technika jazdy ani szybkość, lecz wytrzymałość, woda do picia i doskonałe hamulce zwłaszcza dla osób cięższych. Zabrałem ze sobą zestaw kluczy/scyzoryk imbusowych, 6 szprych, klucz do korb Hollowtech II, (ale nie do łożysk suportu), klucz 17 do piasty tylnej, klucz do nypli, olej Rohloff’a, odcinki pancerzyków dla przedniej i tylnej przerzutki, zapasowe linki przerzutki i tylnego hamulca, zapasowe bloki do pedałów TIME, zapasową sprężynę do tych pedałów, końcówki do odpowietrzenia lub zalania hamulca hydraulicznego, zestaw do klejenia dętek, dwie dętki, klej akrylowy, zapasowe klocki do hamulców, krótki odcinek łańcucha oraz spinki do łańcucha (SRAM, Connex). Z tego wszystkiego używałem tylko kleju przy naprawie plecaka i oleju do łańcucha:-) Mój rower PC090264.JPG

Ubrania (całość, czyli to, co na sobie i w plecaku):

koszulka kolarska z krótkim rękawem, koszulka kolarska z długim rękawem, spodenki z wkładką 2x, nogawki, skarpetki coolmax 2x, stopki 2x, rękawiczki kolarskie bez palców, rękawiczki polarowe, kurtka ortalionowa z membraną The North Face, kurtka przeciwdeszczowa impregnowana Accent, kurtka z membraną Zero Wind oraz polarem Accent, skarpetki bawełniane1x, spodenki bokserki 1x, koszulka bawełniana z długim rękawem 1x, kask. Wszystko się przydało.

Dodatkowo:

GPS Garmin 60scx z mapami topo regionu, mapą samochodową i wytyczoną trasą, aparat Olympus C5050, nasadka na filtry, filtr polaryzacyjny, akumulatory AA 8 szt, ładowarka do akumulatorów, odtwarzacz MP3 :-), karta płatnicza Maestro (lub karta kredytowa), gotówka, paszport i/lub dowód osobisty, jakieś oświetlenie rowerowe, telefon komórkowy plus zapasowa bateria lub ładowarka do niego, torebki foliowe, plecak Saleva trochę sfatygowany 32 litry, jakieś podstawowe leki przeciwbólowe i przeciwzapalne oraz w przypadku problemów żołądkowo-jelitowych (paracetamol, ibuprofen, eferalgan, żel na mięśnie i stawy, smecta, maść linomag, acudex na otarcia), woda utleniona i/.lub spirytus, plastry, żel pod prysznic, chusteczki higieniczne, pasta i szczotka do zębów, grzebień. Ręczniki są na każdej kwaterze lub hotelu. Jeżeli ktoś ma bardzo lekką suszarkę można ją zabrać gdyż nie wszędzie są, aktualna polisa ubezpieczeniowa, zielona karta NFZ, zdrowy rozsądek.

Czego NIE WOLNO robić:

nie miałem żadnych nieprzyjemności ani kontaktów ze stróżami prawa, ale widząc swoje i innych zachowanie na szlakach muszę stwierdzić, że wielka rzesza rowerzystów z Polski nie będzie nadawać się na taki wyjazd. Pełen respekt dla wszystkich użytkowników szlaku, turystów, rowerzystów, miejscowych oraz zwierząt i roślin. Żadnego śmiecenia, hałasowania, zatrzymywania się na środku szlaku, (co u nas jest jest nagminne i stwarza wielkie niebezpieczeństwo, jest to jedna z najgłupszych rzeczy, jakie obserwuję u rowerzystów – zatrzymywanie się na środku szlaku lub ścieżki). Pełna odpowiedzialność za wszelkie decyzje spoczywa na nas. Absolutnie nie wolno podpisywać żadnych dokumentów w przypadku kontaktu z policją bez udziału tłumacza lub przedstawiciela ambasady.

Stopka: wszystkie zdjęcia oraz tekst są mojego autorstwa (właściciela domeny www.pigon.pl), pliki graficzne profili oraz dane statystyczne są zaimportowane z serwisu www.bikebrother.com i zostały wygenerowane na podstawie śladów w formacie GPX z mojego wyjazdu alpejskiego w lipcu 2007 ro
Posted in Wyprawy | Tagged | Leave a comment

Rajd nadmorskim klifem

IMG_8390.jpg.phpPogodynka zapowiadała świetną pogodę, a Mietek równie świetną trasę. Tak wybuchowa mieszanka zawsze podziała na każdego rasowego rowerzystę. Przyjechało ich na start ponad dwudziestu! (konkretnie 22.)IMG_8397.jpg.php

Zbieraliśmy się po całym Trójmieście wsiadając do SKM-ki od Gdańska Głównego przez Wrzeszcz, a na Gdyni  Stoczni kończąc. Mieliśmy następnie ruszyć w kierunku Torpedowni lecz zostałem zmuszony do przeprowadzenia krótkiego instruktażu zaklejania ósmej dziury w dętce i oponie Obcego. Choć mama mówiła, aby z obcymi nie rozmwawiać to mając na uwadze dobro całej grupy poświęciłem się rzucając kilka słów typu „rusz się szybciej z tym klejeniem”. Podziałało. Ale nie na długo. Kilka kilometrów dalej rower Obcego znów zajmował zaszczytną odwróconą pozycję. Obcy uzyskał więc miano Starszego Klejącego, a nas wysłał do diabła w stronę Torpedowni. Chłopak jest wstydliwy i nie lubi jak 21 par oczu śledzi każdy jego ruch gdy na kolanach klei kolejną dętkę (i oponę!)IMG_8402.jpg.phpIMG_8409.jpg.phpPojechaliśmy. Po drodze w euforii szybkiego zjazdu (a może to był podjazd?) zgubiliśmy Mietka. Ten wykazał się jednak znajomością ponadnaturalnej sztuki teleportacji i dojechał do celu przed nami. Nie puszczajcie go na żaden maraton bo nie mamy szans! 🙂 Z Torpedowni ruszyliśmy w stronę Rewy fantastycznym szlakiem biegnącym po klifie wzdłuż plaży. Po drodze wykonaliśmy grupowe zdjęcie pod krzyżem w kształcie mieczy z wystającymi kotwicami i kołami rowerowymi (naprawdę piłem tylko zwykły izotonik)
Na klifie pokonaliśmy dwa fajne zjazdy. Niestety pomiędzy nimi zgubiliśmy Satana i Agnieszkę. Stojąc we mgle przez długie minuty snuliśmy podejrzenia co też mogło się z nimi stać. Nie pozostało nic innego jak wysłać zwiadowcę celem penetracji przebytej już części szlaku. Jednogłośnie wybraliśmy na ochotnika Flasha, który nie bez uśmiechu na twarzy wrzucił blat i wystartował. Nie wracał przez kolejne kilka  minut i nasze hipotezy odnośnie nieobecności tej trójki nabrały dodatkowych kolorów. Zjawił się sam po jakimś czasie oznajmiając, że zagubieni wyprzedzili nas i są już na deptaku w Pucku. Teleportacja po raz drugi!! Przy okazji dopowiem, że praktycznie przy każdym postoju Flash kręcił szybkie kółka dookoła całej grupy. Zwiększał tym swoją średnią i nieuchronnie zmierzał do osiągnięcia 200-tki na tym rajdzie. Czy się udało niech sam się wypowie w komentarzu 🙂IMG_8418.jpg.php

Pozostała część trasy minęła w spokoju i bez większych awarii (chociaż Obcy z Sabą cały czas jechali z nami). Ciekawy był 15 km asfaltowy zjazd od Darżlubia do Wejherowa. Wytworzyły się grupki pościgowe, a nawet rywalizacja z dziewczyną na rolkach! Jechała tak szybko, że druga część grupy na rowerach nie była w stanie  jej dogonić! Tłumaczę to znacznie większą ilością kółek (8 sztuk w rolkach vs. 2 rowerowe)

W Wejherowie podzieliliśmy się na dwie grupy. Przecinaki wracali na kołach do Gdańska, a lamerzy pili izotoniki w SKM 🙂

W sumie przejechałem ok. 90 km. Przywiozłem 0,5 kg błota i drugie tyle opalenizny. Do zobaczenia za tydzień na rajdzie pościgowym (dwie grupy).

Jeśli ktoś zechce napisać własną relację z tego rajdu to zapraszam do udziału w naszym konkursie „Na najlepszą relację rowerową”!!
Andrzej „scoot”
asfalt=niewiele
dystans=100
kondycja=niska
profil=niski
trud=niski
m=Rewa
m=Puck
m=Darżlubie
m=Wejherowo
atrakcja=morze
typ=rowerowy
Posted in Relacje | Tagged , , , , , | Leave a comment

Dookoła jezior – 2007.09.16

OLYMPUS DIGITAL CAMERAMapa trasy

Wystartowało łącznie 10 osób, w tym aż 4 było pojawiły się na naszym rajdzie po raz pierwszy. Serdecznie witamy 🙂OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Przebieg trasy można zobaczyć na mapie, więc nie będę jej opisywał. Nadmienię tylko, że uległa ona kilku drobnym modyfikacjom i tak np. Jezioro Otalżyno objechaliśmy z drugiej, niż planowaliśmy, strony. Pogoda, jaka nam towarzyszyła nie była najlepsza. Co prawda nie padało, jednak w ogóle nie doświadczyliśmy słońca (które nota bene pojawiło się gdy dojeżdżałem już do domu). Towarzyszył nam za to dość nieprzyjemny wiatr, który mimo iż nie był tak silny jak w sobotę, to jednak skutecznie spowalniał tempo jazdy i drenował nasze siły. Właśnie wiatr spowodował, ze rajd wcale nie był taki Lightowy jak zapowiadano. Ja osobiście wyznaję zasadę, że ładna pogoda jest jednym z kluczowych (choć oczywiście nie jedynym) czynników w czerpaniu przyjemności z jazdy rowerem.

Szczęśliwie obyło się bez awarii. Było za to trochę zabawy z nawigacją w moim wydaniu, która mówiąc delikatnie, nie była idealna Laughing Tak to już bywa, gdy brak doświadczenia złoży się z brakiem zaznaczonych wszystkich ścieżek na mapie. Morał z tego taki, że nawigacja nie jest wcale tak łatwa, jak wielu osobom się wydaje. To nie sztuka jechać dobrze oznakowanym szlakiem, czy główną drogą. Cała zabawa rozpoczyna się, gdy okoliczności zmuszają do użycia kompasu lub zdobywania informacji u rdzennych mieszkańców okolic Laughing

Niestety nie wszystkie asfaltowe odcinki były tak wolne od samochodów, jak się tego spodziewałem, ale te na całe szczęście minęły szybko. Na duży plus można zaliczyć samą końcówkę rajdu, czyli mostek i dolinkę w okolicach Barniewic. Co prawda pogoda tym razem nie dopisała, ale naprawdę zachęcam, aby odwiedzić te miejsca w czasie zachodu słońca. Wrażenia będą niezapomniane.OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dystans samego rajdu wyniósł ok 70km, ale z moim dojazdem do domu było to 97km. U reszty liczniki stanęły pewnie w okolicach 80-90km. Do domu dotarłem ok 16, więc zostało jeszcze trochę czasu na niedzielny odpoczynek. Podsumowując, rajd uważam za całkiem udany.

Łukasz „Mudia”

asfalt=niewiele

dystans=100

kondycja=niska

profil=niski

trud=niski

m=Osowa

m=Karczemki

m= Koleczkowo

m=Marchowo

m=Kamień

m=Jeleńska Huta

m=Rąb

m=Kowalewo

m=Kłosówko

m=Czeczewo

m=Tokary

obszar=kaszuby

atrakcja=jeziora

typ=rowerowy

Posted in Relacje | Tagged , , , , | Leave a comment

Rowerem po Tatrach

IMGP6547.JPG.php

Nareszcie nadszedł długo oczekiwany urlop! Zapakowałem samochód prawie po dach i wyruszyliśmy w 12-sto godzinną podróż do Zakopanego. Wśród bagaży znalazł się oczywiście rower z kompletem zimowych i letnich ciuchów. Podczas 2-tygodniowego pobytu znajdę nie jedną chwilę, aby sprawdzić czy jest w ogóle sens jeździć nim po Tatrach.IMGP6559.JPG.php

W Tatrzańskim Parku Narodowym (TPN) obowiązuje zakaz poruszania się rowerem. Są jednak nieliczne szlaki, których zakaz ten nie dotyczy. Wycieczkę rozpocząłem wyjeżdzając z Zakopanego w kierunku Łysej Polany. Kręta asfaltowa droga biegnie ostro pod górę. Mijam „Jaszczurówkę”, niezwykle urokliwą drewnianą kaplicę,  którą zbudowano 100 lat temu bez użycia gwoździ. Podjazd trwa i z każdą chwilą mam dość takiej jazdy. Ostre słońce pali skórę, płuca ciężko pracują zmagając się z wysokością 1000 m n.p.m., a przejeżdzające często samochody zagłuszają myśli. Jedyne co utrzymuje mnie w siodełku to widok ostrych białych szczytów, które wyłaniają się czasem z pomiędzy drzew.Po kilku kilometrach skręcam wreszcie na szlak. Jest to czarny szlak prowadzący przez Dolinę Suchej Wody aż do Hali Gąsienicowej. Kupuję bilet wstępu do TPN i  zaczynam swoją tatrzańską przygodę z rowerem.  Ogarnia mnie cisza, która przechodzi powoli w szum pobliskiego górskiego potoku. Jest pięknie.Od pierwszych metrów szczerze nienawidzę tego szlaku. Chociaż jest oznaczony jako rowerowy to nikt nie zadał sobie trudu aby w jakikolwiek sposób przygotować go dla rowerzystów. Droga prowadzi przez gruzowisko różnej wielkości kamieni, które często leżą luzem odskakując spod kół. Ich rozmiary oscylują od 5 do 50 cm! Podjazd jest naprawdę bardzo trudny i chwila dekoncentracji powoduje blokadę lub poślizg kół. Nie łatwo jest ponownie wystartować bo nachylenie stoku jest spore, a wszędobylskie kamienie potrafią zastopować rower po przejechaniu 10 centymetrów. Czasem gdy zdążę się wpiąć to nagłe zastopowanie prowadzi do szybkiego wyszarpnięcia nogi z zatrzasku i natychmiastowy poślizg twardej podeszwy buta po kamieniu. Naprawdę łatwo wybić sobie zęby…IMGP6561.JPG.php

Katorga trwa przez prawie 7 km ciągłego podjazdu. Dojechanie do Hali Gąsienicowej zajmuje mi 1,5 godziny. Wyczerpany wjeżdzam wreszcie na plac przed schroniskiem „Murowaniec” i oczom moim ukazują się przepiękne górskie szczyty. Dookoła mnóstwo ludzi z plecakami, kijami trekkingowymi, górskimi butami i ciepłymi kurtkami. Jestem jedyny na rowerze i w swoim stroju wyglądam nieco ekstrawagancko. Kontrastuje on z płatami śniegu, które można już zaobserwować na tej wysokości (1520 m n.p.m.). Czy warto było męczyć się pod ten przeklęty kamienisty podjazd? Oceńcie sami po obejrzeniu zdjęć 🙂

Powrót jest mniej wyczerpujący lecz znacznie bardziej niebezpieczny. Momentami nie mam siły zaciskać dłoni na hamulcach, a prędkość jaką mogę uzyskać z tak ostrego zjazdu jest naprawdę spora. Nie wyobrażam sobie jak można pokonać tę drogę na hardtailu. W pełni amortyzowana rama spisuje się doskonale i pozwala często siedzieć na siodełku podczas jazdy nawet przez duże kamloty. Amorki pracują jak oszalałe, a ja staram się wypatrywać optymalną drogę po kamieniach i nie dopuścić do zakleszczenia przedniego koła między nimi.

Nareszcie koniec. Wracam na szosę w kierunku Zakopanego. Pierwsze spotkanie mojego roweru z Tatrami nie należało do najlżejszych, ale pozostawi niezapomniane wrażenia…

Licząc na chwilę wytchnienia na normalnej trasie XC wjeżdzam na Drogę pod Reglami. Droga ta oddziela Zakopane od TPN i na szczęście oznaczona jest jako rowerowa. Ruszam w stronę Doliny Chochołowskiej nie wiedząc jakie niespodzianki zgotują mi góry tym razem. Jeśli masz ochotę na ostre podjazdy, szybkie zjazdy po kamieniach, błoto, przeskakiwanie koryt potoków i sporo korzeni to znajdziesz tu coś dla siebie. Nie jest to może zbyt długa trasa lecz w połączeniu z piekielnym podjazdem pod Gąsienicową daje się mocno we znaki.

Na liczniku około 60 km. Wjeżdzam do Doliny Chochołowskiej, która okazuje się długim i spokojnym podjazdem. Poruszam się wśród spacerujących rodzin. Miejsce to daje chwile oddechu po szaleńczej walce z Drogą pod Reglami. Uspokajam oddech i na niskiej kadencji spokojnie przejeżdzam kilka kilometrów. Tuż obok szumi potok. Jest bardzo przyjemnie lecz słońce zaczyna chować się za górami. Temperatura spada dość znacznie więc decyduję się ubrać nieco cieplej i ruszyć w drogę powrotną. Czeka mnie łagodny i długi zjazd aż do szosy. Pokonuję go w spokojnym tempie aby nie przestraszyć spacerowiczów i wyjeżdzam na szosę. Na początku jest trochę pod górę lecz już po chwili rozpoczyna się szaleńczy zjazd serpentynami w dół! Do zakopanego jest tylko kilka km lecz po nowym asfalcie i wśród wspaniałych krajobrazów. Cóż za niesamowity odpoczynek! Mijam tablicę „Zakopane”… pojawia się coraz więcej charakterystycznych drewnianych chatek. W powietrzy unosi się zapach palonego drzewa, a w tle słychać góralskie przyśpiewki. Pędzę tak ok. 50 km/h i rozkoszuję niesamowitym klimatem. Dookoła ostre szczyty gór… widać już Giewont. Jest pięknie.

Przecinam „krupówki” jadąc w stronę Olczy, gdzie mieszkają nasi gospodarze. Jeszcze jeden ostry podjazd prawie pod Antałówkę i chwilę później parkuję w garażu udając się na wspaniały domowy obiad.

Warto chociaż raz pojeździć po Tatrach rowerem!

Andrzej „Scoot”
Zakopane, 17 września 2007

Zalety z jazdy rowerem w górach:

  • znacznie zwiększasz swe szanse ucieczki przed niedźwiedziem
  • niektórzy turyści patrzą na Ciebie z podziwem
  • nie musisz kupować kijków trekkingowych ani żadnego górskiego szpeju

Wady:

  • gdy przegrywasz podczas ucieczki przed niedźwiedziem powinieneś jak każdy dobry rowerzysta zasłonić swój rower własnym ciałem
  • niektórzy turyści patrzą na Ciebie jak na idiotę
  • zapewne i tak pójdziesz w góry na piechotę więc czeka Cię zakup górskiego szpeju
Posted in Relacje | Tagged , , | Leave a comment

Rowerami przez Alpy, Dolomity, Pireneje do Hiszpanii

S7004372.JPG.phpWszystko zaczęło się od tego, że gdzieś trzeba było pojechać, no to co, do Hiszpanii, okej, jedziemy. Na rowery wsiedliśmy 25 lipca 2007 w Bratysławie, i pojechaliśmy w stałym i niezmiennym już do końca składzie w kierunku Hiszpanii: Adam i Karolinka, Agi, Michał.

S7004467.JPG.phpDojazd do Bratysławy

O tym, że Adam lubi połączenia kolejowe z masą pięciominutowych przesiadek wie już chyba każdy, szczególnie ciekawie wygląda to, gdy pociąg jest opóźniony, podróżuje się samemu z rowerem naładowanym sakwami, a do pokonania jest kilka słusznych podejść, schodami. Fakt, że do Bratysławy można jechać przez Budapeszt i Balaton też raczej nikogo nie dziwi. Ciekawostką natomiast może być dojazd Michała, któremu na trasie Sól – Zilina zamiast pociągu podstawili… autobus, ba 2 razy, niby nic ale wciśnięcie w mini luk bagażowy roweru z sakwami może być kłopotliwe.

Słowacja

Długo tu nie zabawiliśmy, gdyż z Bratysławy do granicy nie było daleko. BTW pozdrowienia dla Słowackich pań konduktorek, które niekoniecznie zawsze są bezproblemowe. Z Bratysławy do granicy prowadzi ścieżka rowerowa.

Austria

Raj dla fanów jazdy szlakami rowerowymi, asfaltowymi jak i szutrowymi również. Czasem jednak trzeba z nich zbaczać, Np. żeby przeciąć jakieś pasmo górskie. Zaczęło się od podjazdu na jakiś niecały tysiak, gdzieś w okolicach St. Stefan, u podnóży Taurów. Najciekawszy był jednak podjazd na Katchberg w Taurach Wysokich. Niby to tylko 1641m npm. ale podjazd 15-17% jest absolutnie inny od znanych nam przeróżnych 10-12% wspinaczek (choćby zeszłorocznego Grossglockner Hochalpenstrasse, czy najwyższej drogi w Słowenii). Zjazd miał odcinek 21%, ale to nie na nim, lecz kawałek dalej udało się wyciągnąć 74km/h. Miło mijał nam czas połykając kilometry asfaltowych, absolutnie równych i solidnie oznakowanych ścieżek rowerowych, gdy według mapy byliśmy już we Włoszech, w terenie ciężko było to zauważyć.S7004534.JPG.php

Włochy

Skaliste szczyty Dolomitów i w dalszym ciągu znakomite drogi rowerowe, od tego się zaczęło. Później było już tylko lepiej, kierowcy pozdrawiający rowerzystów, ludzie, którzy słysząc skąd jedziemy robili wielkie oczy, na wieść dokąd jedziemy, po prostu pukali się w głowy. Zahaczyliśmy o topiące się w skałach Jezioro Garda oraz zwiedziliśmy kilka ładnych miast, takich jak choćby: Bolzano czy Trento oraz niekoniecznie ładny Mediolan, właściwie to poza Katedrą był okropny, szczególnie San Siro. Na szczęście wkrótce po tym czekało nas zwiedzanie Turynu, tak nam się spodobało, że spędziliśmy tam o 1 dzień więcej niż przewidywał plan, razem 3 noce. O tym co zwiedziliśmy nie będę się rozpisywał, bo było tego sporo, a miejsca na to tu nie ma, wspomnę tylko o punkcie widokowym koło Bazyliki, który odwiedziliśmy zarówno za dnia jak i nocą, widoki o obydwu porach były po prostu genialne, co zaowocowało dużą ilością fotek. Właściwie to Turyn był teoretycznym półmetkiem, a tak długi postój i odpoczynek udał się dzięki mojemu znajomemu, który tam mieszka.

Gdy przyszło ruszyć nam w drogę dalszą, ukazały się ośnieżone szczyty wskazujące, że już niedługo wkręcimy się w Alpy Nadmorskie, co i po niedługim czasie nastąpiło. Podjazd na Colle di Tenda o wysokości 1871m npm był delikatnie mówiąc widokowy. Tutaj zakończyliśmy przygodą ze szlakami Giro d’Italia.

Francja

Zaczęło się od zjazdu ze wspomnianej przełączy, nie był on co prawda tak fotogeniczny jak podjazd, bo trzeba było mocno trzymać kierownicę i patrzeć na przednie koło na szutrowym zjeździe, jednak nie przeszkodziło to nakręceniu kilku filmików. Co prawda Morze Śródziemne zdobyliśmy we Włoszech, bo na chwilę szosa powróciła, to głównie we Francji rozkoszowaliśmy się kąpielami na Lazurowym Wybrzeżu.

MonakoS7004915.JPG.php

Przez cały pobyt we Włoszech minęło nas 14 Ferrari, jak na polskie warunki to sporo, w Monte Carlo, dzielnicy Monako, w ciągu paru godzin śmignęło około 30 samochodów tej marki, nie wspominając o innych Lamborghini, Bentleyach, Maseratti a nawet Bugatti. Samo miasto było wręcz okropne, pełno turystów, betonowych bez gustu Hotelów, na ceny nawet nie patrzyliśmy, chociaż mogłoby to być bardzo zabawne. Przejechaliśmy kawałek trasy Grand Prix Monako, w tym najwolniejszy zakręt Formuły 1, tak dobrze znany z TV tudzież gier komputerowych, oblukaliśmy też zabytkowe kasyno i Pałac.

Francja 2

W ramach objazdu Lazurowego Wybrzeża zahaczyliśmy o miasta takie jak Nicea oraz Cannes, gdzie pomacaliśmy odbicie ręki Chucka Norisa. W ST. Raphael odbiliśmy od słonej wody, by zobaczyć Avignon oraz Pont du Gard, które przyznać muszę wywarły pozytywne wrażenie. Nie ma również nic lepszego jak skosztowanie lampki miejscowego wina w jakimś małym miasteczku w Prowansji. W Drodze powrotnej do morza zwiedziliśmy również Nimmes, które też było niczego sobie, a przez Montpellier przemknęliśmy niczym autostradą. Po ostatnich już morskich kąpielach we Francji zahaczyliśmy jeszcze o Beziers, a właściwie o wyschnięte słone jeziora w okolicy, czad. Tu była decyzja, lecimy na Andorę, czy słuszna.. hmm.

Przejazd przez podnóża Pirenejów był całkiem przyjemny, nawet mimo jednodniowego okropnego wmordewindu. Później też było miło, tablica, że zaczynamy 10% podjazd na Col de Pailheres, też nie robiła aż takiego wrażenia. O 7 rano, gdy niebo było niebieskie też nic nie zwiastowało niczego złego. Jak już się zebraliśmy z miejsca noclegowego zaczęło kropić, niby nic, jedziemy dalej. Gdy droga była już sporo ponad 1200m npm powoli przestawało nam się to wszystko uśmiechać, szczególnie mając doświadczenia z zeszłego roku i takiej pogody na ponad 2000m, ale wracać kilkadziesiąt jak nie kilkaset kilometrów?. Gdy do szczytu brakowało jakiś 100-200 metrów w pionie, każdy miał już kurtkę przeciwdeszczową i sztywne zmarznięte ręce. Mimo, że wiatr skutecznie wychładzał, a mgła zasłaniała wszystkie możliwe strony świata, otuchy dodawały nam licznie namalowane na asfalcie imiona kolarzy oraz grup kolarskich, rodem z różnych roczników Tour de France, największego na świecie wyścigu kolarskiego. Gdy już zdobyliśmy przełęcz, Col de Pailheres, 2001m npm, premia poza kategorią TdF, oczom ukazał nam się niezamieszkały schron, dzięki któremu uwolniliśmy się od deszczu, wiatru, mgły i ogólnej niechęci do życia, była to jednoizbowa, murowana z kamienia chata z kominkiem. Zmieniliśmy rzeczy na suche, napiliśmy się czegoś gorącego i czekaliśmy na zmianę pogody, w międzyczasie zawitali do nas goście, oznajmiając, że na zewnątrz są 4 stopnie, a w nocy będzie śnieg. W końcu jesteśmy w południowej Francji i lada dzień będziemy w Hiszpanii. Gdy przestało padać i przygotowaliśmy się do zjazdu w takich warunkach, wytoczyliśmy się z chaty cykając pamiątkowe zdjęcie i jechana w dół na dziewiętnastokilometrowy zjazd, prosto do Ax les Thermes, na kolejną gorącą kawkę i.. pizzę. Dalej kolejny podjazd w stronę Andory, chociaż z prognoz pogody niekoniecznie wynikało, że tam pojedziemy. Po nocy na jakimś 1000m i podjeździe na 1500 okazało się, że droga do Andory z powodu tragicznych warunków pogodowych, została po prostu zamknięta. No to dawaj w 4,8km tunel i zaraz będziemy w Hiszpanii.. o ile w tunel wjechać się udało, to wyjazd był już wozem serwisowym. Francuzi nie życzą sobie jazdy rowerami w tunelach, mimo iż stosownego znaku nie zamieścili. W zamian za to za free przewieźli nam rowery, nas i dali jeszcze mapę Francji na drogę. Ostatnie zakupy we Francji i…

Hiszpania

Do Hiszpanii, co mało kto by się spodziewał, wjechaliśmy w podwójnych koszulkach, polarach i kurtkach wiatro-deszczo-odpornych, a niektórzy w długich spodniach, z tego co pamiętam to z reguły w zimę jeżdżę tak ubrany. Mało tego, co nas przywitało po 10 minutach.. deszcz i niekoniecznie wysokie wskazania termometru. Widoki co prawda refundowały pogodę, a do Barcelony było z górki. Do tego te wszystkie małe wioski w Pirenejach, pionowe skały pomiędzy którymi wije się droga, kierowcy pozdrawiający rowerzystów czasem częściej niż we Włoszech, kilka jeszcze podjazdów, zwiedzanie Montserrat, klasztoru na prawie 1200m npm, no i jesteśmy, koniec naszego Vuelta Espańa, po 2500km dojechaliśmy do Barcelony.

Barcelona

Meldujemy się w hotelu, który załatwiliśmy noc przed wyjazdem, będziemy mieszkać tu przez najbliższe 2 noce, zostawiamy toboły, rowery i ruszamy pieszo na zwiedzanie najniezwyklejszego miasta podczas tej wycieczki. Pierwszy dzień to Eixample: Parc Guell i wszystkie dziwadła w nim zamieszczone, później dzielnica Gracia, z wąskimi uliczkami i zacienionymi placykami, gdzie na jednym z nich spijamy po browarku, co ciekawe 0,25l. Później jeszcze jedno takie malutkie piwko przy fontannie naprzeciw Casa Fustel, trochę historii i dalej Casa Mila, nietuzinkowy blok mieszkalny, który nie posiada zbyt wielu linii prostych, bynajmniej nie w wyniku wypitego piwka, zaprojektowany przez nikogo innego jak tylko Gaudiego. Dalej Manzana de la Discordia, kwartał niezgody, a w nim: Casa Ller Morera, Casa Amatller i Casa Batlló, każdy zaprojektowany przez innego twórcę katalońskiej secesji. Na koniec dnia Sagrada Familia przy zachodzącym słońcu oraz po zmroku, dzieło życia geniusza. Co prawda zdania na jej temat są różne a budowa wciąż trwa i końca nie widać, wrażenie robi ogromne. Po 6 godzinach zwiedzania jeszcze tylko spacerek ciemnymi zaułkami do naszego hostelu i kima. Dzień drugi to pobudka o 9 bo śniadanie w cenie, a jeśli chodzi o zwiedzanie to ogólnie ujmując Ramblas i okolice aż prawie pod Port Olimpic. Zaczęliśmy od podróży metrem, pierwszym punktem był Palau de la Musica Catalana, był obok stacji metra, do środka nie udało nam się dostać a piękną fasadę zasłoniły nam rusztowania i trwający remont. Nic to, udaliśmy się do Katedry, gdzie na krużgankach swawolnie pasą się.. gęsi. Strasznie wysokie nawy kościelne robią również wrażenie. Szybki skok na mieszczący się nieopodal Placa del Rei, wciśnięty pomiędzy dawne mury zamku królewskiego. Kolejno spacer po Barri Gotic, labiryncie krętych, ciemnych, średniowiecznych uliczek wychodzących z zalanych słońcem placyków. Zahaczamy także o Placa de Sant Jaume, gdzie naprzeciw siebie zalegają ratusz oraz siedziba rady królewskiej, a nieopodal wisi Most Westchnień. Mały reścik na pobliskim Placa de Sant Miquel, wizyta w okolicach charakterystycznego dla tejże dzielnicy gotyckiej kościółka Santa Maria del Pi i już znajdujemy się na głównym deptaku miasta, Rambla. Niespecjalnie przypadają nam do gustu grajkowie i przebierańcy, a Palau Guell również w remoncie, więc lecimy szybko zobaczyć Statuę Kolumba, który podobno odkrył Amerykę. Dalej przez nabrzeże portowe, by kolejno wtopić się w jakąś niekoniecznie bezpieczną okolicę przyportowych małych ciemnych uliczek i przekąsić jakiś Tapas w jednej z tamtejszych tawern. Po odpoczynku i przekąsce ruszamy dalej w świat zobaczyć Bazylikę, którą akurat otworzyli po sieście. Większość ozdób podobno spłonęła w pożarze, a pozostał sam szkielet, ale jaki.. wysoki, smukły, robi wrażenie, a ta rozeta. Stąd udajemy się jeszcze do Parku de la Ciutadella, odpocząć trochę i obejrzeć Kaskadę, monumentalną fontannę podobno w kształcie tortu weselnego, gdzie w budowie groty na środku  palce maczał nasz ulubiony Gaudi. Ostatnim punktem tej wycieczki był Łuk Triumfalny, oryginalne wejście do wspomnianego parku. Po całym dniu chodzenia powrót metrem na małą drzemkę do pokoju, by wieczorem udać się ponownie do Parc Guell, po zmroku, na małą urodzinową imprezkę. Spotykam tam kumpla, który właśnie to wraca ze znajomymi z Maroka i postanowili się zatrzymać w Barcelonie. Ja myślałem, że dzień wcześniej łażąc po całej Barcelonie byłem zmęczony, ale około 2am gdy wróciliśmy do hostelu to określenie padam z nóg nabrało nowego znaczenia. Dzień trzeci to standardowo śniadanie i lecimy, tym razem mieliśmy jeszcze do spakowania wszystkie rzeczy i zniesienie ich na dół, bo się wyprowadzamy. Tego dnia zwiedzamy na rowerach, zabierając stroje kąpielowe i ręczniki. Na pierwszy ogień poszedł szpital, którego budynki projektował oczywiście Gaudi, później walk byków nie oglądaliśmy a jedynie budowlę ku temu służącą z zewnątrz, no i dawaj na plażę. Kilka godzin obijania się. Lunch zjedliśmy w Parku de la Barcelonetta, później ruchliwymi ulicami i deptakami do Placa d’Espanya, zobaczyć niedziałającą jeszcze podświetlaną fontannę koło MNAC. Właściwie to zrobiło się późno i zobaczyliśmy tego popołudnia jeszcze Camp Nou, drugi co do wielkości stadion futbolowy świata i wróciliśmy po rzeczy by skierować się w stronę lotniska, z którego jutro odlatujemy. Tegoż wieczora odwiedzamy jeszcze po zmroku: Casa Fuster, Casa Mila, Manzana de la Discordia i MNAC, bierzemy jakieś kartony do opakowania rowerów do samolotu i z małymi przygodami w eskorcie policji lądujemy koło lotniska.

Powrót

Pobudkę mieliśmy o 6:30, na lotnisku zminimalizowaliśmy rowery i opakowaliśmy kartonami. Później były już tylko różne dziwne sceny w wyniku niedopuszczenia naszych rowerów do lotu i docelowo z ponad godzinnym opóźnieniem wylatujemy z Barcelony wraz ze wszystkimi bagażami i rowerami również. Wylądowaliśmy w Berlinie, skąd na rowerach około 110km, od 17 do 3:30 z różnymi przygodami w postaci gumy, straży granicznej i nagłym spadkiem temperatury, przejechaliśmy do Chojna na pierwszy pociąg o 4:09 z przesiadką 3 minutową w Szczecinie by dotrzeć do Gdańska o 10:20 dnia 29 sierpnia.

Podsumowanie

Wyjazd zajął nam około 5 tygodni, odwiedziliśmy razem z Polską 8 krajów przejeżdżając łącznie z dojazdami i powrotem około 2700km. Najwyżej wjechaliśmy na 2001m npm Rowery marki Merida nie miały absolutnie żadnej awarii, inne już trochę gorzej, przydarzyło się połamanie bagażnika, zniszczenie felgi i klocków hamulcowych, pęknięcie ramy, kilka pękniętych szprych i kilka przebić dętek – nawet 1 kilometr przed końcem wyprawy, w tunelu. Na szczęście wszystko udało się naprawić i dojechaliśmy do celu cali i szczęśliwi, a co ciekawsze dokładnie tego dnia co planowaliśmy. Zrobiliśmy setki jak nie tysiące zdjęć a wrażenia i przygody pewnie jeszcze długo będziemy pamiętać

Podsumowanie podsumowania

Główną trasę około 2500km, którą rowerami przejechaliśmy w 5 tygodni samolotem pokonaliśmy w 2 godziny. W  Barcelonie 38 stopni w cieniu, na granicy z Polską około 7.

Adam Piotrowski

Posted in Wyprawy | Leave a comment
« Older
Newer »